Historia

Pobawisz się ze mną?

siemieniaka 8 9 lat temu 10 084 odsłon Czas czytania: ~13 minut

Był rok 1990. Wraz z rodzicami przeprowadziłem się z Nowego Yorku do małego miasteczka w Connecticut. Z pewnością wiecie jak to jest dla siedmiolatka w nowej szkole. Chłopak z wielkiego miasta przenosi się na prowincje i zostaje popychadłem. Dla każdego „twardziela” ze starszych klas bynałem łatwym celem jako nowy narybek. Jak się na pewno domyślacie, nie byłem lubiany, nie miałem też wielu przyjaciół. Co prawda był Johnny, który do przyjaźni ze mną podchodził z pewną rezerwą, ponieważ bał się o swój szkolny wizerunek. Moim najwierniejszym kompanem był GameBoy. Kawałek elektroniki, który pomagał mi przetrwać chwile samotności i odrzucenia. Zabierałem go wszędzie, zawsze miał specjalne miejsce w moim sercu.

Taka konsola od Nintendo. Kojarzycie? Zabierałem go wszędzie gdzie tylko mogłem. Na spacery, do szkolnego autobusu, czasem nawet do toalety. Kochałem go. Na pewno ze wzajemnością. Dbałem o niego codziennie, a także o gry, których nie posiadałem za wiele.

Dom w którym przyszło nam mieszkać nie należał do najwspanialszych, największych czy najbogatszych w okolicy. Mieliśmy jednak ogród, a co najważniejsze miałem własny pokój. Okolica była zwyczajna, jak każda w małych mieścinach. Często siedząc na ławce przed domem zastanawiałem się czemu akurat tutaj musieliśmy się przeprowadzić. Straciłem przez to wielu kolegów, których rozumiałem i trzymałem blisko, ale przede wszystkim otoczenie w którym dorastałem od małego. Niekiedy brudne i śmierdzące okolice NY były w mojej głowie cenniejsze niż wszelkie złoto świata.

Społeczność miasteczka wydawała się dziwna i zamknięta w sobie. Rodzice jako dorośli nie mieli kompletnie żadnych problemów z asymilacją, zaś ja przez długi czas pozostawałem okrutnie samotny i poniżany przez starszych kolegów. Niepokojące było jednak coś innego. Opuszczone place zabaw. Jak na takie małe miasteczko było ich całkiem sporo. Co najmniej siedem, ale każdy odrapany i zniszczony, z przegniłymi już drewnianymi ławkami. Sprzęty do zabawy nie nadawały się do użytku, ponieważ rdza wydawała się pokrywać najdrobniejsze zakamarki huśtawek czy karuzeli. Przeżerała je od środka robiąc z płyty zjeżdżalni istny ser szwajcarski o brązowej barwie. Stylistyką nie przypominały tych nowoczesnych jakie widywałem w Wielkim Jabłku. Wyglądały raczej na takie z lat 50-60, czyli mniej więcej okresu narodzin moich rodziców, kiedy mnie jeszcze nie było w planach.

Spędziłem całe lato zastanawiając się jak miasto może nie korzystać z takich dobrodziejstw. Małe miasteczka zawsze słynęły ze zwartej społeczności gotowej pomagać w potrzebie. Wystarczyło by trochę farby, drewna i smaru, aby te place stały się na nowo dziełami sztuki.

Matki z dziećmi spacerowały do parku lub na miejski basen. Unikały jednak okolic placów zabaw jak ognia, a same dzieci nigdy nie pałały chęcią zabawy na tych trupiarniach. Mijały miesiące, a ja nadal nie mogłem się dostosować. Byłem dla nich obcy, zbyt miastowy, zbyt nowoczesny. Bolało mnie to okropnie i każdą wolną chwilę od szkoły spędzałem z moją kochaną konsolą.

Pewnego razu wracając ze szkoły spotkałem grupkę moich oprawców. Starsi chłopcy mocno zainteresowali się moją zabawką, której oni nigdy nie mieli. Herszt bandy bezinteresownie złapał za konsolę i zaczął kombinować. Setki razy wyciągał grę, oglądał ją z każdej strony, próbował nawet wkładać ją odwrotnie. A ja stałem bezczynnie i patrzyłem myśląc „Co za idiota”. Po paru rundach w wyścigi uznał, że to szmelc i strata czasu. Już uwierzyłem, że ma zamiar mi ją oddać do rąk własnych, gdy wyciągał rękę z konsolą w moją stronę. W ostatnim momencie zrobił zamach i rzucił ją akurat w stronę starego placu zabaw. Konsola uderzyła w ziemię z tak potężną dla niej siłą, że zaczęła się odbijać i przekoziołkowała do lasu oddalonego od nas parę metrów, zaraz za placem zabaw.

- Biegnij sobie po ten szmelc! - krzyczał jeden z chłopaków kiedy odchodzili w stronę swoich domów, śmiejąc się i szydząc z tego jak mi dopiekli.

Pomyślałem wtedy, że nie ma się czym przejmować. Nastanie ten dzień kiedy mnie polubią i zrozumieją moją naturę.

- Kiedyś... - powiedziałem do siebie pod nosem i udałem się szybko w stronę lasu. Bałem się, że jeszcze ktoś mi podwędzi moją ukochaną konsolę. Chociaż z drugiej strony każdy omijał te przedziwne miejsce, więc czemu miałby się pchać do lasu, do którego jedyna droga prowadziła właśnie przez ten plac.

Na samym wejściu uczucie chłodu zjeżyło moje włosy. Ciemność jaka tam panowała była przerażająca i nienaturalna jak na taką porę roku. Gęste korony drzew zdawały się nie przepuszczać wystarczającej ilości światła, aby móc spokojnie po nim spacerować bez latarki. Drzewa w większości połamane lub powyginane przez wiatr w nienaturalne kształty. Cała roślinność zdawała się umierać i gnić z powodu wilgoci, która tam panowała. Samo przebywanie w tym lesie nie należało do przyjemnych.

Błądziłem tak delikatnie w półmroku licząc, że zaraz natknę się na swojego GameBoya.

Stąpając na stertę liści poczułem coś twardego. Czym prędzej się schyliłem i zacząłem wygrzebywać go z ziemi. Miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, ale rozglądając się nikogo nie zauważyłem. Cała konsola była pokryta brudem i kawałkami mchu. Wyjąłem z kieszeni kurtki małą chusteczkę, którą mama zawsze wkładała mi na wszelki wypadek. Podniosłem się i zacząłem go szaleńczo czyścić, mimo, że było stosunkowo późno i spokojnie przecież mógłbym to zrobić w domu. Po prostu byłem tak do niego przywiązany, że nie mogłem dopuścić, aby stało mu się coś poważnego. Zanim się obejrzałem było już kompletnie ciemno, a ja nie posiadałem żadnego źródła światła.

Wpadłem w panikę i zacząłem biegać wokół drzew kompletnie nie zdając sobie sprawy, że zabłądziłem. Stojąc tak w mroku, trząsłem się i myślałem jak postąpić. Najsensowniejszym byłoby po prostu wrócić, ale problem stanowił kierunek, którego nie znałem. Postanowiłem iść po omacku, mniej więcej w stronę, która wydawała mi się słuszna, a raczej jaśniejsza. Zdawałem się widzieć delikatne pomrukiwanie miejskich latarni w oddali, jednak nie mogłem być tego pewien. Kiedy się obróciłem nagle spostrzegłem postać w głębi lasu. A może była to po prostu smuga świata lub moje oczy w ciemności płatały mi figle. Przetarłem je dokładnie, ale ona wciąż tam stała. Jakby kobieta, młoda kobieta w białej koszuli nocnej lub sukience. Niczym słup soli trwała w bezruchu obserwując moje zachowanie. Wytężałem wzrok najmocniej jak potrafiłem, aby dotrzeć jakikolwiek szczegół jej twarzy. Na nic były moje starania, ale za chwilę miało się to zmienić. Zaczęła się poruszać, jakby płynęła przez las w moją stronę. Wiem, że powinienem był uciekać, ale przerażenie wzięło górę. Stałem jak wryty i czekałem na najgorsze.

- Aaaaaaa! - krzyknąłem z przerażenia upadając plecami na ziemie.

- To ty tu robisz o tej porze!?

To była moja matka, która złapała mnie nagle za ramię. Okrutnie mnie wystraszyła.

- Dzwoniłam do wszystkich twoich kolegów z klasy. Tylko syn Johnsonów coś wiedział. Mówił, że widział jak wchodzisz do tego lasu. Co ty sobie wyobrażasz młody człowieku? - krzyczała mama

- Ale ta kobieta... - odpowiedziałem cienkim, wręcz skomlącym głosem i wskazałem pustą już przestrzeń po środku lasu.

- Nie ma żadnej kobiety, a tym bardziej kolacji! Do domu! Ojciec zamieni z tobą parę słów.

Dostałem ostrą karę i zakaz grania na konsoli przez tydzień.

Tłumaczenia o lesie i kobiecie na nic się zdały. Rodzicie nie dali wiary w żadne moje słowo. Kto by uwierzył jakiemuś siedmiolatkowi z wybujałą wyobraźnią? W łóżku długo jeszcze myślałem o tym zdarzeniu. Starałem się zrozumieć co tam zaszło i dlaczego nagle ona zniknęła. Okrutna ciekawość nie dawała mi spać. Uznałem, że muszę udać się tam jeszcze raz, tym razem jednak lepiej przygotowany. Gdy nastał poranek ubrałem się jak zawsze do szkoły, ale oprócz książek wrzuciłem do plecaka latarkę, bandaże oraz scyzoryk, tak na wszelki wypadek.

Gdy tylko zadzwonił końcowy dzwonek, zerwałem się pierwszy z ławki i ruszyłem w stronę tamtego okropnego placu zabaw. Zbadałem okoliczny teren dokładnie, przeszedłem pobliskie ulice w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu. Nic, zero... Napędzany emocjami dnia poprzedniego wszedłem zdecydowanie do lasu i rozpocząłem poszukiwania tworu mojej wyobraźni. Godzinami chodziłem po lesie zaglądając w każdy zakamarek. Dzięki latarce czułem, że niczego nie muszę się bać. W końcu dałem sobie spokój.

-Klapa... - pomyślałem.

Oprócz paru puszek po piwie i wilgoci nie znalazłem nic, ani nikogo, co mogłoby wskazywać, że ktoś zamieszkuje ten las.

Kompletna klapa, której się nie spodziewałem. Oprócz wilgoci, błota i połamanych drzew nie istniało w tym lesie.

Zacząłem kierować się w stronę starego placu zabaw, aby po prostu wrócić do domu i zapomnieć o całej sprawie. Na samym skraju lasu, nastąpiłem na dziwny okrągły obiekt. Uklęknąłem i pogrzebałem trochę w ziemi. Była to lalka. Stara, zniszczona już przez czas i siły natury zabawka. Brakowało jej oka, a ubranko było podarte.

Widywałem takie egzemplarze na wystawach muzealnych, gdzie zabierali mnie rodzicie. Wrzuciłem ją do plecaka nieświadomy późniejszych konsekwencji.

Zniechęcony i już na sto procent pewny, że nic tam nie ma, wyszedłem z lasu na stary plac zabaw. To była ona! Moja dama w bieli, ale nie kobieta, a bardziej dziewczynka. Młoda, niska i chyba nawet w moim wieku.

Ostry blask światła oślepił mnie jak wychodziłem z lasu. Najwidoczniej było tam tak ciemno, że moje oczy doznały szoku na tle światła słonecznego. Gdy wzrok zdążył się ustabilizować, wolałem, aby tak się nie stało. Włosy zjeżyły mi się na głowie. Karuzela na placu zabaw poruszała się w bardzo szybkim tempie. Jakby ktoś z niej korzystał. Początkowo pomyślałem, że był to wiatr, ale tylko ona była przez niego napędzana. Na domiar złego, nie było żadnego wiatru...

- Pobawisz się ze mną? - usłyszałem głos za plecami przez co podskoczyłem do góry spotęgowany dziwacznym zachowaniem karuzeli.

To była ta kobieta, a raczej nie kobieta. Dziewczynka w białej sukieneczce. Wtedy w lesie wydawała się ogromna i dużo starsza.

- Wiesz z chęcią bym to zrobił, ale nie mogę. Muszę wracać do domu- odpowiedziałem spanikowany.

Jej cera nie była naturalna. Dziwnie blada z sinymi ustami, wręcz fioletowymi. Oddech zaś był ziemisty i niezbyt przyjemny jak na małą dziewczynkę. Brudne ręce oraz przetłuszczone włosy. Wyglądała na dzikusa, który mieszka w dżungli albo w lesie...

- Rozumiem. Proszę jednak przyjdź jutro. - odpowiedziała ze smutkiem w oczach.

Zrobiło mi się jej żal, więc zgodziłem się pokręcić ją parę razy na karuzeli. Rozpędzałem karuzelę biegnąc na tyle szybko, że plecak, którego musiałem nie domknąć wypluł lalkę na trawę.

- Stop! - wrzasnęła dziewczynka - Skąd to masz!? Jakim cudem ją znalazłeś? - krzyczała wskazując palcem na starą zabawkę

- Leżała na skraju lasu zakopana po szyję w błocie.

- Oddaj mi ją i nigdy więcej się do niej nie zbliżaj - warknęła - To moja lalka i ma pozostać tam gdzie jej miejsce. Przy mnie!

Popatrzyłem na nią speszonym wzrokiem i czym prędzej podniosłem zabawkę. Otrzepałem z piasku i zwróciłem właścicielce po czym w wyrazie wstydu spuściłem głowę. Gdy ją podniosłem, aby przeprosić, dziewczynki już nie było. Spoglądałem w każdą stronę, zaglądałem za drzewa, zjeżdżalnie. Nigdzie jej nie było. Lekko poddenerwowany w pośpiechu pobiegłem do domu. Nie zatrzymywałem się po drodze. Czym prędzej chciałem wbiec do mojego pokoju i zabarykadować się. W drodze biłem się z myślami czy opowiedzieć o tym zdarzeniu komukolwiek, nawet rodzicom. Znając ich uznali by mnie za wariata. To nie miało kompletnego sensu. Poszedłbym pewnie na jakieś przymusowe badania. Najlepszym wyjściem było dotychczasowe życie. Jeździłem autobusem do szkoły, aby uniknąć widoku placu zabaw i lasu. Żyjąc w ten sposób czułem się kompletnie bezpieczny od jej widoku. Do momentu gdy... nadeszło Halloween - moje ulubione święto.

Uwielbiałem się przebierać i robić za straszydło. Tylko tego dnia w miasteczku każde dziecko było równe i dostawało słodycze jak każdy. Nie liczył się strój, tylko atmosfera. Halloween roku 1999 nigdy nie zapomnę.

Jak co roku robiłem obchód osiedla w poszukiwaniu słodkości podobnie jak inne dzieciaki. Tego roku byłem już na tyle duży, że rodzice pozwolili mi na samotną wyprawę tej nocy. Okolica przecież była pełna sąsiadów i znajomych. Kompletnie nikt nie mógłby mnie skrzywdzić. Trzymałem się tej samej trasy co w zeszłym roku - dom Smithów, Johnsonów i Bakersów na początek. Reszta przyjdzie później. W domu Johnsonów otworzył mi Tony. Ten cholerny bachor, który od przeprowadzki mnie gnębił. Myślałem, że też będzie zbierał słodycze i w przebraniu mnie nie pozna. Na moje nieszczęście tak się nie stało.

- Dla ciebie nie ma słodyczy klucho! - powiedział syn Johnsonów

Ahh, Klucha. To określenie było jego ulubionym, czyli był w dobry humorze. Sam nie pamiętam skąd się ono wzięło. Nie byłem gruby, a może byłem powolny. Byłem bardziej myślicielem niż sportowcem. Nie ważne...

- Pójdę już sobie. Wesołego Halloween Tony - odpowiedziałem z uśmiechem na twarzy i zacząłem powoli schodzić schodami na ulice.

- Nie tak prędko! Łapcie go! - krzyknął

Nagle z krzaków obok domu wybiegło jego dwóch pomagierów. Kolejni kretyni podobni do niego.

- Widziałem jak kręcisz pustą karuzelą na placu zabaw. Jesteś jakiś opóźniony czy jak? - zapytał

- Jestem normalny, a ty byś tego nie zrozumiał. - odparłem spokojnym głosem, ponieważ obawiałem się bicia i kradzieży moich zdobyczy. Może jak im się poddam to mnie puszczą.

- Zaraz się o tym przekonamy!

Zaciągnęli mnie siłą na tamten plac zabaw, którego już nigdy nie chciałem zobaczyć. Tak okropnie się go bałem. Wolałem dostać po pysku niż spędzić tam czas o tej porze.

Posadzili mnie na karuzeli i zaczęli we trójkę kręcić, aż zwymiotowałem. Kiedy ocierałem resztki wymiocin z ust wypluwając okropny posmak, oni zaczęli kopać i wyżywać się na sprzętach na placu zabaw. Kopali ławki, łamali obręcze czy obrywali siedziska huśtawek.

Nagle ten głos, a raczej śmiech. Delikatny i niewinny, łagodny śmiech. Śmieszek małej dziewczynki, która cieszyła się z prezentu, bądź okazji.

- Tylko nie ona. Proszę Boże tylko nie ona. - szeptałem pod nosem

składając ręce do modlitwy.

Stała tam. Na skraju lasu trzymając w ręku swoją lalkę i patrzyła. Tak jak wtedy, gdy spotkałem ją po raz pierwszy. Nie wykonała żadnego ruchu. Patrzyła... jak oni niszczą plac zabaw.

W ułamku sekundy przepłynęła na moich oczach w ich stronę. Nie zauważalna przez nich, dla mnie była materialna jak oni.

- Zamknij oczy, proszę - zaszeptała cichutko swoimi sinymi wargami.

Jej oczy zalała krew i stały się czerwone, źrenice zniknęły. W tym momencie zamknąłem oczy i zakryłem je rękoma. Słyszałem wyłącznie krzyki, szelest łańcuchów i trzask łamanych kości. Trząsłem się z zakrytymi oczyma i czekałem na moją kolej.

- Już po wszystkim. - powiedziała delikatnie do mojego ucha.

Moim oczom ukazał się obraz spustoszenia, grozy i obrzydzenia. Ich ciała poszarpane na kawałki, korpusy zwisały przywiązane łańcuchami do huśtawki. Zrobiło mi się słabo i czułem, że kolejny raz zwymiotuję. Nie potrafiłem opanować nerwów, a ręce latały na wszystkie strony.

- Nie rób mi krzywdy! Błagam Cię! - krzyczałem ile sił w płucach.

- Ciii... Nic Ci nie zrobię. - odpowiedziała - Kto potrafi się bawić jest bezpieczny.

Popatrzyłem na nią i rozumiałem, że gdybym wtedy nie zakręcił karuzelą, wisiałbym razem z nimi na tych łańcuchach, a raczej to co by ze mnie zostało.

-Na mnie już pora - oznajmiła wręczając mi koszyk wypełniony po brzegi słodyczami - Im już się nie przydadzą.

- Słodkiego Halloween - odpowiedziała śmiejąc się jak wtedy, gdy się pojawiła.

Wróciłem spokojnie do domu i mimo, że nie spałem całą noc to czułem dziką satysfakcję. Przypomniałem sobie moje „Kiedyś” i zrozumiałem, ze będzie już moim „Nigdy”. Nie dane im będzie mnie zrozumieć. Leżałem tak patrząc w sufit. Wolałem, aby następny dzień przyniósł nowinę. Wcale nie chciałem być posłańcem informacji o śmierci tych trzech chłopaków, których znałem ze szkoły i sąsiedztwa.

Poranek przyniósł krzyki, wycie syren i policyjną obławę na mordercę i zwyrodnialca, który to zrobił. Po wielu tygodniach bezowocnych poszukiwań zamknięto sprawę, a wszelkie place zabaw zostały zburzone. Rodzice od natłoku stresu związanego z tą sprawą i przesłuchaniami postanowili wrócić ze mną do Nowego Yorku. Społeczność nadal obawiała się oprawcy. Obawiali się o życie swoich dzieci. Stali się jeszcze dziwniejsi i bardziej zamknięci w sobie.

Jakby czuli, że koszmar powrócił.

Po wielu latach, już na studiach prawniczych, badałem sprawę morderstw w tamtym stanie. Grasował tam seryjny morderca, którego ulubionymi ofiarami były dzieci. Wyczekiwał na odpowiedni moment i porywał dziecko. Wcześniej jednak pozwalał im się pobawić, aby jak zeznał „Na koniec życia miały trochę frajdy”. Wyławiał swoje ofiary na placach zabaw. Tylko tych, które obok siebie miały las lub park.

A ty? Chodzisz czasem z dzieckiem na plac zabaw w parku? :)

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Bardzo przyjemnie się czytało :)
Odpowiedz
To bylo mocne.
Odpowiedz
Mi się podoba :)
Odpowiedz
Jak mu powiedziała, że lalka ma zostać tam gdzie jej miejsce, przy niej, to myślałam, że ta dziewczynka też jest gdzieś tam zakopana i zaraz ją znajdzie :)
Odpowiedz
Bardzo mi sie podobało :) Oby tak dalej ;)
Odpowiedz
Nie wiem czy nie najlepsza pasta jakie czytałem :D
Odpowiedz
nie mam dzieci
Odpowiedz
Niezle sam to wymyśliłes?
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje