Historia

Żadnych morderstw

gaary 2 9 lat temu 1 744 odsłon Czas czytania: ~27 minut

Pogoda była okropna, od kilku dni nie przestawało padać, a powietrze tak bardzo przesiąkło deszczem, że Roy za każdym razem, gdy tylko spędzał na zewnątrz więcej niż kwadrans zarzekał się, że czuje, jakby wilgoć była już nie tylko cechą otoczenia, ale wypełniała i jego, od wewnątrz, od kości po naskórek. Nie było w tym uczuciu nic przyjemnego, toteż zaparkował możliwie najbliżej drzwi wejściowych, a drogę od samochodu do biura pokonał szybkim truchtem, nie decydując się na sprint tylko z obawy przed upadkiem na śliskim chodniku.

Wewnątrz paliło się światło. Stu pewnie tego dnia został dłużej, a kto wie może miał jakiegoś pacjenta. Zwykle wychodził wcześniej i chociaż Roy nie lubił, gdy biuro było puste w godzinach otwarcia, Stu wciąż to robił.

- Roy to ty?

Pogodny głos dobiegał z pokoju obok. Doskonale go znał.

- Tak, to ja - odpowiedział zdejmując płaszcz.

Stu wiedział, że to on. Tak samo, jak Roy rozpoznał tego pierwszego po głosie, tak ten pierwszy rozpoznał drugiego po tym, że nie używał dzwonka.

- Masz kogoś? Co tu robisz tak długo? - zapytał zdziwiony.

- O tak, ruch od samego rana... - zaśmiał się. - Nie ma nikogo, miałem kilka telefonów, ale wszystkie na jutro, pojutrze albo jeszcze później. Sam nie wiem czemu jestem tu tak długo, chyba zasiedziałem się przy pasjansie, bo powinienem wyjść już pół godziny temu.

Roy zaśmiał się pod nosem, młodziaka nigdy nie opuszczały żarty i zawsze potrafił ten fakt skutecznie wykorzystać.

Zawiesił na wieszaku szalik i dokładnie przetarł buty na holowej wycieraczce - im mniej syfu naniesie, tym mniej później będzie miał do sprzątania.

Skręcił w najbliższe drzwi po prawej stronie, w środku, za biurkiem siedział wyraźnie znudzony Stu.

- Miałeś wychodzić pół godziny temu? Pracujesz do godziny dwudziestej, a teraz mamy dziewiętnastą czterdzieści.

- No tak, wszystko się zgadza szefie - odpowiedział jakby nie widział w tym nic złego. - Dobra, dobra, żartowałem tylko, ale ktoś tu widzę nie w humorze. Szefie, ja wiem, że to biuro jest wszystkim, co szef ma, ale nie ma co być zbyt poważnym, nasz zawód jest wystarczająco przygnębiający. - Zachichotał Stu. - Od miesięcy wychodzę wcześniej, szef dobrze o tym wie, a ja wcale tego nie kryję. Nie ma w tym nic złego, taką mamy pracę, że pół godziny w tą czy w tamtą, nic nie zmienia.

- Nieważne... Dzisiaj zostałeś jak należy, możesz już iść, resztą się zajmę - powiedział siadając przy drugim biurku, stojącym obok zajmowanego przez chłopaka.

- Tak jest szefie. - Stu zasalutował, a zaraz po tym się uśmiechnął. - Dziś piątek! Trzeba będzie się zabawić. - Był wyraźnie podekscytowany. - Tylko ten przeklęty deszcz! Boże połowę lipca przepadało. Wakacje, lato... i co te dzieci mają robić? Chwała, że mają komputery... a może i nie chwała. Różnie się o nich mówi. - Zastanowił się chwilę i ciągnął dalej - No bo niby całymi dniami tylko się w nie wpatrują...

- Stu! Wystarczy, opowiesz mi o tym innym razem. Idź już. - Roy był tą gadką trochę rozbawiony, a trochę zdenerwowany.

- Jasne szefie, wychodzę. - Puścił oczko.

W chłopaku było mnóstwo życia, zawsze miał coś do powiedzenia, z wszystkiego się cieszył. Chociaż Roy nie najlepiej dawał to po sobie poznać, to bardzo lubił jego towarzystwo.

- A, byłbym zapomniał. Jeszcze jedna sprawa - powiedział Stu wracając w kurtce z holu.

- No co jest? - Podniósł wzrok znad okularów.

- Jakąś godzinę temu, no może niecałą, dzwonił Graham Dings.

- Co chciał?

- Właśnie nie wiem, nie chciał powiedzieć. Wydawał się zdenerwowany i pytał tylko o szefa. Mówił, że ma sprawę służbową, ale to dziwne, bo przecież właśnie ze mną mógł ją załatwić, a chciał rozmawiać tylko z szefem. Przekazałem mu, że zmienia mnie pan o dwudziestej i zostaje na całą noc. Ucieszył się. Prosił, bym przekazał, że dzwonił i jeśli to możliwe, by szef się z nim jak najszybciej skontaktował. Nie wiem, o co może chodzić, ale pewnie coś tam wyolbrzymia, jak to Graham. - Chłopak na chwilę ucichł. - To chyba tyle. Lecę póki nie pada... - Głośno się zaśmiał, odwrócił na pięcie i poszedł.

Roy został sam. Tym razem dowcip chłopaka go nie rozbawił. Spodziewał się długiej i nudnej nocy. Usiadł przy drugim biurku, zdecydowanie większym, Stu zajmował je zawsze, gdy był sam, pewnie dlatego, że czuł się w nim ważniejszy. Roy nie miał mu tego za złe, chociaż biurko należało do niego. Spojrzał na zegarek, była dziewiętnasta pięćdziesiąt pięć.

- Cóż tak ważnego dręczy Dingsa? - zapytał sam siebie i sięgnął po telefon.

Numer Grahama był jako pierwszy w ostatnich połączeniach. Nacisnął zieloną słuchawkę i przyłożył telefon do ucha. Nie zdążył nawet ułożyć się wygodnie w fotelu, ani wyłożyć nóg na blat, jak miał w zwyczaju robić podczas rozmów telefonicznych, gdy usłyszał z drugiej strony głos.

- Roy, to ty? - zapytał przejęty.

- Tak, ja. O co chodzi Graham? Młody mówił, że masz jakąś pilną sprawę.

- Właśnie miałem do ciebie dzwonić. Szukałem numeru, ale on prędzej znalazł mnie. - Zaśmiał się cicho. - Dobrze cię słyszeć, bardzo dobrze.

- Ciebie również. Przynajmniej na razie… zobaczymy co to za sprawa.

- Sprawa w sumie normalna. Po prostu mam kogoś dla ciebie. - Graham wyraźnie spoważniał.

- Gdybyś kogoś dla mnie miał, to załatwiłbyś to z młodym, oboje o tym wiemy. Nie owijaj, mów od razu. - Dopiero teraz Roy wyłożył nogi na biurko. Lubił, gdy ktoś miał do niego jakieś sprawy, czuł się wtedy ważny.

- Dobra. Spokojnie. To kobieta. Trzydzieści cztery lata, sześćdziesiąt jeden kilogramów, metr siedemdziesiąt dwa, blondynka, niebieskie oczy. Mieszkała u nas, w Carlston, domki pod centrum, pracowała z Nubsem - była jego sekretarką...

- To, że pracowała z Nubsem to wszystko, czy jest jeszcze coś?

- No w zasadzie to myślałem, że Nubs jest nieważny. To było dawno, sądziłem, że już zapomniałeś - ostrożnie mówił Graham.

- Więc, o co chodzi? Czemu chciałeś powiedzieć o tym mnie i czemu to niby taka pilna sprawa?

- Już ci mówię Roy, tylko bądź spokojny. Chodzi o to, że to morderstwo... - Ucichł, jakby czekał na reakcję.

- Morderstwo?! No co ty Graham?! Przecież wiesz, że nie zajmuję się morderstwami. Niepotrzebnie zawracasz mi głowę. - Roy wyglądał na rozczarowanego.

- Czekaj, czekaj. Nie rozłączaj się. Wiem, jakie są twoje zasady, ty też wiesz, że wiem, dlatego nigdy do ciebie nie dzwoniłem w tych sprawach. Szanowałem twoją decyzję, ale teraz to co innego.

- Jak to co innego? Morderstwo to morderstwo, jedna osoba celowo zabija drugą, i już, koniec.

- Roy, czekaj. Daj mi skończyć. Wiem jak ci się wiedzie, wszyscy wiedzą. Specjalnie zadzwoniłem do ciebie, by wyświadczyć ci przysługę.

- Żartujesz sobie? Dziękuję ci, ale nie potrzebuję niczyjej pomocy. Dzwoń, gdy będziesz miał coś, co pasuje do moich zasad, nie wciskaj mi ofiar za wszelką cenę, bez nich sobie jakoś poradzę. - Zdenerwowany rzucił słuchawką.

Opadł na oparcie fotela i starał się opanować zdenerwowanie.

- Najgorszy z możliwych początków nocki - pomyślał.

Chciał wstać, pójść zaparzyć sobie mocnej kawy, ale w momencie, gdy zrobił ruch, rozbrzmiał dźwięk telefonu. Był pewien, że to Graham, nie musiał nawet spoglądać na wyświetlacz. Wcale się nie mylił. Pierwsze sześć mechanicznie brzmiących sygnałów pojawiło się i odeszło, nie wzbudzając zainteresowania mężczyzny. Chciał je zlekceważyć, po to, by również Graham poczuł się zlekceważony. Nie było to trudne zadanie i chociaż nie mógł wiedzieć, co czuł znajomy po drugiej stronie łącza, to mógł przypuszczać, że blisko temu uczuciu do złości. Nawet jeśli Dings rzeczywiście złościł się na zachowanie przyjaciela, to nie na tyle, by sobie darować. Dzwonił raz po raz, nie ustępując tak długo aż usłyszał głos po drugiej stronie. Roy nie należał do cierpliwych gości, toteż w pewnym momencie stanął przed wyborem jednego z dwóch rozwiązań. Mógł podnieść słuchawkę i zdecydować się na to, by Graham dostąpił możliwości powiedzenia kilku, być może kilkunastu zdań, na których mu tak bardzo zależało. Drugi sposób to wyłączenie telefonu i uniemożliwienie Dingsowi choćby próby nawiązania połączenia. Gdyby nie to, że telefon był służbowy, znajdował się w biurze i dla klientów miał być dostępny całą dobę, pewnie już dawno zostałby wyłączony. Nie mógł tego zrobić, za bardzo zależało mu na każdym, kto mógł mu zaoferować jakieś pieniądze. W końcu odebrał telefon. Uniósł słuchawkę i przyłożył do ucha. Nie usiadł na fotelu, spodziewał się, że będzie to krótka rozmowa. Pochylił się tylko nad biurkiem, jedną ręką opierając się o jego blat.

- Graham, daj mi spokój, nie możesz cały czas blokować linii, są jeszcze inni, którzy mają do mnie jakieś sprawy, a których ja wysłucham dużo chętniej niż ciebie. Jasne? Uszanuj to! Za długo się przyjaźnimy byś teraz odwalał takie rzeczy. Znasz moje zasady - NIE dla morderstw! Koniec. - Po głosie nie wydawał się zezłoszczony, brzmiał rzeczowo, jakby chciał przemówić znajomemu do rozumu.

- Piętnaście patyków! Piętnaście! Wiesz ile to jest? Dlatego dzwonię. Musisz to przemyśleć - powiedział Dings.

Roy znał jego oferty. Graham od lat znajdował mu nowych klientów do roboty. Nigdy ofiary morderstw. Te rzeczywiście były więcej warte, bo jeśli za dziadka, który zszedł na zawał brał tysiąc pięćset, a za kobietę, która przegrała z nowotworem, dwa tysiące, tak przy zabójstwach cena zawsze wahała się w granicach cztery, pięć tysięcy. To i tak pozostawało bez znaczenia. Nawet jeśli praca przy ofiarach niektórych morderstw nie różniła się wiele od pracy przy naturalnych umarlakach, mężczyzna nigdy się na nią nie decydował. Nigdy też nie mówił dlaczego, a ludzie wiedzieli, że to jedna z tych rzeczy, o które nie należy pytać.

…Graham też to wiedział.

- Piętnaście tysięcy? Co z nią jest? Kto tyle daje?

- Właśnie nic. Nic! Gdyby coś było, nie dostalibyśmy zgody byś ty lub ktokolwiek inny się nią zajął. Wiesz, że zmasakrowane ciała kierują się swoimi zasadami. Słuchaj Roy, mam ją u siebie. Stevie jest na dole, miał się nią zająć i władować do lodówki. Widziałem ją przed kwadransem, tylko jedna mała rana w lewym boku, pod żebrami. Mówią, że zadana nożem, ale wygląda, jakby to była wyrośnięta wykałaczka. Naprawdę nic wielkiego. Poza tym, żadnych widocznych objawów. Gdybym ją spotkał teraz w łóżku, to chodziłbym na palcach, by nie zbudzić. - Zaśmiał się delikatnie.

Przez chwilę panowała cisza.

- Jesteś tam? - zapytał Dings.

- Jestem.

- No to jak? Piętnaście tysięcy... - zachęcał Graham.

- Kto daje piętnaście za usługę, która jest warta góra cztery? Coś tu chyba nie gra, nie uważasz?

- O tym samym pomyślałem, gdy pierwszy raz usłyszałem o tej ofercie. Wiesz, że jestem podejrzliwy, tak samo, jak ty teraz, a może nawet bardziej. Sprawdziłem to Roy. Sprawdziłem wszystkie dane ofiary. Nie znalazłem nic niepokojącego. Za całość płaci ojciec kobiety, zadzwoniłem do niego wczoraj, chciałem dopytać i wyjaśnić skąd taka suma. Gość był bardzo miły, umówił się ze mną na spotkanie, bo nie chciał rozmawiać o tak ważnych dla niego sprawach przez telefon. Zjedliśmy dzisiaj obiad. Mówię ci Roy, ten gość to świr... ale w pozytywnym sensie. Opowiedział mi chyba całą historię swojego życia... Mnie - gościowi od kostnicy, którego poznał dzień wcześniej przez telefon. Uwierz mi stary, jedyne co bezdyskusyjnie wywnioskowałem z tej rozmowy, to że staruszek nikogo nie kochał tak mocno, jak swoją jedyną córcię, a że od lat na kontach mu się przelewa, ze śmiałością postanowił oddać więcej niż goście twego fachu byliby w stanie sobie zażyczyć. Ale chciał żebym znalazł najlepszego i żeby zrobił to najlepiej. Jego córka ma olśniewać, jak sam powiedział "przynajmniej w stu procentach tej mocy, którą olśniewała za życia"... Dość ponury to obrazek, ale zrobimy to dla sukinsyna! Prawda Roy? - Graham zdawał się wesoły, a jego głos brzmiał tak, jakby sądził, że przyjaciel nie może mu teraz odmówić.

- Chciał najlepszego? Więc poleciłeś mu mnie? Tak? - zapytał podejrzliwie

- Nawet przez chwilę się nie zastanawiałem. Gość ma szczególne wymagania co do usługi, a ty masz szczególne podejście do jej realizacji. Byłeś jedynym typem, wspomniałem mu o tobie. Weź tę dziewczynę! Teraz możesz zawieść już nie tylko mnie, ale i jej ojca. Jak będzie?

Piętnaście tysięcy to wystarczająca suma, by wiele osób przekonać do wielu rzeczy. Na Roya pewnie też podziałała jak należy, chociaż znalazł inne preteksty.

- Dobra, wieź ją do mnie, ale robię to tylko dla jej ojca, który liczy na mój profesjonalizm. Nie chciałbym nikogo postawionego w jego sytuacji dodatkowo zawodzić - odparł starając się zabrzmieć jakby robił to z ciężkim sercem.

W rzeczywistości nie było mu ciężko. To nie tak, że zasady Roya były gówno warte, ale sytuacja, w której aktualnie tkwił ułatwiała pieniądzom przymykanie royowego oka na wiele spraw.

- Wiedziałem, że się zgodzisz. Już schodzę do Steviego, będziemy u ciebie za jakieś pół godziny. Przygotuj stół mistrzu - powiedział radośnie i odłożył słuchawkę.

Przygotuj stół...? - pomyślał Roy. - Niby na co mam go przygotować? Jest gotowy odkąd tych dwóch mężczyzn z firmy Codeco przyjechało tutaj z sąsiedniego stanu i przymocowało go do podłogi. Stół nie wymaga szczególnej opieki, najistotniejsze jest w nim to, że stoi i można na nim coś położyć. - Sam nie wiedział, po co o tym myślał.

Wielkie krople deszczu zacinały na okna biura. Roy wsłuchiwał się w łomot rozbijanych o szybę wodnych kulek, bo nie miał innego wyjścia. Nie była to przyjemna symfonia, na dłuższą metę doprowadzała do szału. Starał się nie niej nie skupiać, w ogóle na niczym się nie skupiać. Siedział w przyjętej możliwie najwygodniejszej pozycji, w prawej dłoni obracał zapalniczkę, a lewą pocierał skroń. Myślał o Grahamie i kobiecie, którą ten miał mu przywieźć. Nie intensywnie, ale myślał, bo co innego miał teraz do roboty?

Rozległ się dzwonek do drzwi, a zaraz po nim, drugi i trzeci. Było jasne, że to Dings, ktokolwiek inny zadzwoniłby raz i zaczekał na reakcję, jak człowiek... nie Dings. Roy wstał z fotela, obszedł biurko i udał się w kierunku drzwi, myśląc, że skubaniec Graham pewnie wszedłby bez pukania, gdyby po naciśnięciu klamki drzwi okazały się otwarte.

- Cześć Graham, jak zwykle miło cię widzieć. Masz wszystko? - zapytał uprzejmie, jakby zapominając, że przed chwilą narzekał na brak kultury swego gościa.

- Jasne, że mam. Stevie zaraz podjedzie, musi obrócić merca, żeby wjechać pod same drzwi tyłem. W Carlston żadna ulica nie jest dla tego wozu wystarczająco szeroka. Wysiadłem, zanim zaczął kręcić... Wiem, wiem, strasznie pada, ale z cukru nie jestem.

Skończył, a nim Roy zdołał coś odpowiedzieć albo choćby zaprosić znajomego do środka, w odległości kilkudziesięciu metrów można było dostrzec merca.

W rzeczywistości to Mercedes Sprinter 413 (Wielka Lodówa). Jedyna kostnica w północnym Carlston ma na stanie cztery takie, chociaż we właściwym użyciu są tylko dwie. Podobno są najlepsze do przedsięwzięć związanych z ich przeznaczeniem (transport trupów bez uszczerbku na ich fizycznej atrakcyjności), ale możliwe, że to zwykłe plotki, zwłaszcza, że zapewnia o tym ich właściciel - Graham Dings. Samochód został przerobiony w jakimś atestowanym europejskim warsztacie, w taki sposób, by móc w swym wnętrzu ugościć do czterech ciał, zapewniając odpowiednią temperaturę i szczególną odporność na wstrząsy. Mimo że z punktu widzenia prawnego jest ok, to gdy się zbliżysz zalatuje nieco prowizorką.

Ów prowizorka zbliżała się na wstecznym biegu do drzwi, z których wyglądał Roy. Było wąsko, Stevie prowadził wolno, sugerując się bocznymi lusterkami, tak długo aż jego szef krzyknął stop i wyciągnął w kierunku lusterka od strony kierowcy dłoń, dając sygnał, by się zatrzymał. Chłopak posłuchał.

- Dobra Roy, bierzemy się za nią - powiedział Graham pocierając ręce. - Dawaj Stevie, otwieraj te drzwi.

Stevie nacisnął niewielki przycisk, mniej więcej na środku deski rozdzielczej mercedesa, a z tyłu szczęknął zamek.

Graham otworzył ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi samochodu z zaskakującą łatwością, a oczom Roya ukazało się wnętrze. Widział je już ze sto razy, ale zawsze miało innego gospodarza. Nie pytając o zgodę ani Dingsa, ani wysiadającego właśnie z samochodu Steviego, wskoczył na pakę. Graham zrobił to samo, choć jako pięćdziesięcioletni, korpulentny mężczyzna, żyjący w świecie chłodnego piwa, fotela i głupkowatych telewizyjnych programów, z dużo większą trudnością.

Tylko jedna z czterech lodowych trumien była opisana. Napis głosił "Beth Kylow, 34 lata, morderstwo". Roy przeczytał to na głos, a słowo "morderstwo" powtórzył dwukrotnie, jakby walcząc ze swoimi myślami albo sugerując stojącemu obok przyjacielowi, że się dla niego poświęca.

- Otwierajmy, nie ma czasu do stracenia - zagadnął Dings.

Natychmiast posłuchał. Otworzył ciężkie wieko trumny. W środku był plastikowy, czarny worek, wyraźnie skrywający ludzki kształt. Przesunął suwak o kilkanaście centymetrów w dół, odsłaniając tylko fragment twarzy martwej kobiety. Wyglądało to, jak rutynowa kontrola, polegająca na sprawdzeniu, czy odebrany towar jest oczekiwanym towarem. Najwyraźniej był.

- Ok, pomożesz mi z nią, na dole odbierze ją Stevie, zejdę z samochodu i później we dwójkę wprowadzimy ją do środka.

- Jasne mistrzu.

Wyjął worek z lodówki. Z kobietami zwykle było łatwo, co innego, gdy trafiali się wyrośnięci drwale. Dings tym razem mógł tylko udawać, że pomaga i skorzystał z tej możliwości z pełną premedytacją. Roy właściwie sam przeniósł zwłoki, podał je Steviemu, a następnie wspólnie wprowadzili je do środka. Minęli długi, wąski korytarz i położyli ciało w worku na stole.

- Dzięki Stevie.

- To moja robota, proszę pana. - Ukłonił się chłopak.

Zostawili ciało i razem ruszyli z powrotem, w kierunku wyjścia, gdzie czekał na nich Graham. Zamykał właśnie drzwi swojej przenośnej kostnicy.

- Hej Graham, wpadniesz na kawę? - zapytał przyjaciela

- Kawę? Daj spokój. Mamy już dwudziestą pierwszą, chcesz żeby mi pikawa stanęła?! - odparł odwracając się w kierunku dwójki mężczyzn. Był cały przemoczony, ale wyglądał na gościa, który nic sobie z tego nie robi.

- To może chociaż herbata? - nalegał.

- Nie, nie. Dziękuję, mam jeszcze trochę pracy. Zostawię ci tylko papiery, przeze mnie i przez ojca ofiary już podpisane. Przejrzyj sobie je i gdy wszystko będzie grało podpisz, a my z młodym już spadamy. Gdyby były jakieś pytania, wiesz pod jakim numerem mnie szukać. Trzymaj się Roy. Cieszę się, że udało nam się dogadać w kwestii tej kobiety. Nie pożałujesz, z całą pewnością. Hej! - Wręczył kumplowi dokumenty i półtruchtem ruszył w kierunku drzwi pasażera.

- Trzymaj się Graham - krzyknął do pleców Dingsa.

Stevie dodał więcej gazu niż powinien, przednie koła zakręciły się w miejscu i dopiero po chwili merc złapał przyczepność. Odjechali jedną z wielu wąskich ulic Carlston, znacznie szybciej niż nią przyjechali. Roy został sam, ale miał pacjenta, a to wskazywało, że nie będzie się nudził.

Beth Kylow wyglądała lepiej niż sobie to wyobrażał i nie chodzi o sam jej stan, jak na ofiarę morderstwa, ale również o jej stan, który prezentowała za życia. Miała pogodną, jasną twarz i długie blond włosy, nawet teraz, w plastikowym worku delikatnie opadające na jej ramiona i piersi. Ciało było, co najmniej zgrabne, a odsłonięte intymne części, jak żywe. Roy mógł zwrócić na to uwagę i zrobił to, ale zbyt długo pracował w tym zawodzie, by nad tym z typowo męskich powodów przystawać.

Wyjął zwłoki z worka i ułożył na plecach na stole. Była zupełnie naga, tak jak każdy przed nią na tym łożu.

- Czas wziąć się do roboty - powiedział sam do siebie i włączył stojący w rogu gramofon.

Hank Williams wspomniał o niedzielach spędzanych z przyjaciółmi w starym kościele, a Roy poczuł, że tego było mu trzeba. Takiej muzyki już się nie słuchało… na szczęście nie było nikogo, kto mógłby mu to teraz wypomnieć.

Praca miała być rutynową. Młoda, piękna kobieta… w zasadzie to na łatwiejszych pacjentów nie mógłby liczyć. To, co z ludzkiego punktu widzenia najbardziej bolało, z punktu widzenia fachu Roya było dobrodziejstwem. Bo czy zwłoki młodych, pięknych nie wymagają najmniej pracy? Otóż tak. Praktycznie nic nie trzeba z nimi robić. Zwykle wystarcza makijaż i odpowiedni strój. Tak właśnie zapowiadała się noc - makijaż i skrojona sukienka - to wszystko, czego po dokładnym umyciu potrzebowała jego pacjentka.

Na fotelu z kółkami poruszał się po całym pomieszczeniu. Podjechał do zlewu i napełnił miskę ciepłą wodą, a następnie zanurzył w niej szmatkę. Nie dodawał żadnego środka do mycia. Zwykła woda... od lat tylko w ten sposób mył zwłoki. Położył sobie miskę na kolonach i odepchnął się od niewielkiej szafeczki pod zlewem, aby wrócić do stołu, na którym miała czekać na niego Beth. Gdy się odwrócił stało się coś bardzo dziwnego - ciało Beth znikło. W jego miejsce pojawiło się ciało Mandy Chilton, zamordowanej przed dekadą żony Roya.

Mężczyzna zamarł na ten widok i sparaliżowany upuścił miskę. Woda rozlała się po jego nogach i po ziemi.

Kobieta leżała na stole, naga, tak samo, jak Beth, jej włosy również były wilgotne od chłodu panującego w lodowej trumnie mercedesa. Z tym że, na pewno były kruczoczarnego koloru, nie blond, jak w przypadku sekretarki. Właściwie, poza wymienionymi cechami, niewiele oba ciała łączyło, ale z pewnością oba należały kiedyś do pięknych kobiet.

Mandy zginęła 17 lipca 2002 roku. Zabójca oddał pięć strzałów w jej klatkę piersiową, gwałcąc ją wcześniej. Cała rzecz miała miejsce w Carlston. Mieście, w którym Roy mieszkał od dnia narodzin, które wydawało mu się, że doskonale zna. Mordercę schwytano następnego dnia po zbrodni. Okazało się, że był nim miejscowy, znajomy Roya, nie bliski, ale słowo cześć mogliby do siebie krzyknąć z odległości kilkunastu metrów. Od tamtego dnia mężczyzna na dobre się zmienił. Nigdy nikomu nie powiedział wprost, co było przyczyną rezygnacji z jego pracy przy ciałach ofiar morderstw, ale chyba nawet nie musiał. Każdy to wiedział, a fakt, że przed śmiercią żony nie ograniczał się w tym względzie jest kolejnym dowodem wzmacniającym pewien sąd na ten temat. Dlatego nawet go nie pytano, nikt nie był na tyle nieuprzejmy albo na tyle odważny. I tak od dziesięciu lat, Roy nigdy nie zajął się pacjentem mającym cokolwiek wspólnego z morderstwem. W przypadku Beth Kylow sprawy potoczyły się inaczej i prawdę mówiąc, sam nie wiem czemu tak łatwo. Może pomyślał, że do czegoś wreszcie dojrzał albo połasił się na pieniądz. W każdym razie okazało się, że nie na próżno miał zasady, jakie miał.

Od śmierci Mandy, Roy bardzo często śnił jeden sen. Powtarzał się notorycznie, co jakiś czas. Pracował w nim przy zwłokach swojej żony. Chociaż przed dziesięcioma laty nie zgodził się na to, bo zabrakło mu śmiałości, w snach robił to, co chwila, zawsze w taki sam sposób, w swoim gabinecie, na stole, który przed chwilą zajmowała Beth. Nie były to te z kategorii przyjemnych snów. Budził się przerażony i zlany potem.

Czy teraz też śnił?

Można rozróżnić jawę od snu, lecz nie można rozróżnić snu od jawy. W związku z tym, skąd mógłby wiedzieć?

Podszedł bliżej stołu, by się dokładnie przyjrzeć temu, co na nim. Bez wątpienia była to jego zmarła żona. Bez wątpienia było to nie do przyjęcia. Pomyślał, że to omamy, trauma związana ze stratą tak bliskiej osoby i emocje, skutkiem podjęcia decyzji o przyjęciu ofiary morderstwa. Ale czy mógł mieć rację? Widział ciało Mandy bardzo wyraźnie, leżała przed nim na stole, naga, dokładnie taka, jaką ją zapamiętał i tylko pięć ran postrzałowych na klatce piersiowej szpeciło jej ogólny obraz. Nie trudno będzie ci uwierzyć w moje zapewnienie, że Roy nie należał do strachliwych, w końcu pracował ze zwłokami już od wielu lat, ale w tamtej chwili miał pietra. Zwykle tak bywa, gdy dzieje się coś, czego najpierw nie jesteśmy w stanie przewidzieć, a później nie potrafimy pojąć. To był tego rodzaju strach. Przyglądał się ciału swojej żony i nie wiedział co zrobić. Bo nie chciał nazwać się wariatem, ale jednocześnie nie chciał, by to działo się naprawdę.

Nagle otworzyła oczy. Odsłoniła szare źrenice i natychmiast znalazła wzrokiem Roya. Odskoczył kilka kroków w tył. Nie była to jego decyzja, to stało się samo, bezwarunkowo.

Ciało jego żony podniosło się i usiadło na stole. Jej klatkę piersiową niezmiennie szpeciło pięć głębokich i krwawych ran postrzałowych. Pomyślał, że powinien uciekać, ale Mandy go zatrzymała.

- Nie uciekaj! Zostań ze mną, proszę. Chociaż teraz - mówiła do niego swoimi sinymi ustami.

Powtarzający się sen z Mandy pamiętał bardzo dokładnie. Błyskawicznie sobie go przypomniał i bez problemu zauważył, że nie był on tym samym, co dzieje się teraz. W śnie się nie budziła. Była martwa - jak należy. Po prostu ją mył i przygotowywał. No i nigdy, w śnie się niczemu nie dziwił, wszystko było normalne. Tymczasem miał spore wątpliwości.

- Jest dla nas szansa Roy. Wszystko może się zmienić. To, że zdecydowałeś się zająć tą kobietą było bardzo ważne. Dziękuję ci za to.

Roy nie wiedział jak się zachować. Gdyby miał jakimś gestem pokazać to, o czym myślał, to pewnie zacząłby przecierać oczy.

- Co się tutaj dzieje? To jakiś żart?

Chyba sam nie wierzył, że to mógłby być żart.

- Żaden żart kochany. To ja, Mandy, kocham cię - mówiła głosem pełnym czułości. - Nie potrafię już dłużej bez ciebie wytrzymać.

On też ją kochał, ale zdecydowanie nie w tej formie, nie w tej sytuacji, porąbanej sytuacji.

- Dostałam od niego sygnał. Zawarliśmy pewną umowę. Nie miałam na tę umowę wielkiego wpływu, ale mogłam ją odrzucić. Nie wahałam się, zdecydowałam, że się zgadzam. Wiesz dlaczego to zrobiłam? Dlatego, że cię kocham. Ponad wszystko cię kocham.

To bardzo miłe słowa, ale nie można im ulegać słysząc je od osoby, której pogrzeb odprawiło się przed dziesięcioma laty. Nie wiem, czy możliwym było do pojęcia, o co w tym chodzi, wiem tylko, że Roy nie potrafił tego zrozumieć.

Mógłby z nią porozmawiać, nawet chciał, ale czy to nie idiotyczne...? No i jeszcze te rany na klatce piersiowej... Nie były zagojone, wyglądały tak, jakby ktoś je dopiero co zmajstrował. Trudno było oderwać od nich wzrok, a nawet, gdy to się udało, to jeszcze trudniej było odpędzić od nich myśli.

- Nie przejmuj się nimi. Tam ich nie ma. Znikają. - Zauważyła, na co Roy się patrzy. - Rany są tylko tutaj.

- Co ty ode mnie chcesz? - W końcu zdecydował się coś powiedzieć.

- Chcę ciebie. Nie mogę żyć w samotności.

On też jej chciał, ale nie mógł mieć. Zdołał się pogodzić z tą myślą jakiś czas temu.

- To niemożliwe.

- To jest możliwe. Dzięki tobie, dzięki twojej decyzji. Dlatego tutaj jestem.

Sytuacja robiła się coraz dziwniejsza. Naga Mandy Chilton, ze szpetnymi pięcioma ranami po pociskach kalibru 38 siedziała na stole dla zwłok. Chyba nikt wcześniej na nim nie siedział. Od kilkunastu lat, ciała na nim wyłącznie leżały. Ona siedziała... i wyznawała swojemu mężowi miłość.

Po dziesięciu latach aktywnego rozkładu w pozostawionej na dwa metry pod ziemią drewnianej trumnie, miałaby do mnie przyjść i mówić, że tęskni? Jeśli to nie sen, to na pewno żart. Nazywając się dorosłym mężczyzną, nie można było inaczej o tym pomyśleć. No i te okrutne rany. Nie mają prawa wyglądać tak jak wyglądają po tym czasie, tym bardziej, że już w samym dniu pogrzebu były wysuszone i zszyte. Tymczasem z jej klatki piersiowej sączyła się krew, w okrągłych otworach, średnicy maksymalnie półtora centymetra każdy, połyskiwała jasnym światłem neonowych żarówek, krew. Miejscami brunatna, miejscami purpurowa, czasami nawet czarna. Był to okropny widok. Ale Mandy, jakby nic sobie z tych ran nie robiła.

- Pójdziesz ze mną? - zapytała, robiąc taką minę, jakby to pytanie było prośbą.

Mogła być przekonująca. To prawda, ale nie w tym momencie.

- Gdzie mam z tobą pójść? Moja żona, Mandy nie żyje od dziesięciu lat. Byłem przy jej zwłokach, później przy pogrzebie, a później przeżyłem każdy pojedynczy dzień z tych dziesięciu lat w samotności. To wystarczające dowody, by z pełnym przekonaniem uznać, że Mandy Chilton, ta, którą pokochałem odeszła na zawsze.

- Roy... - zaczęła mówić.

- Co to znaczy? Nie mów już nic. Jesteś Beth Kylow, zginęłaś na skutek rany kłutej zadanej nożem. To wszystko moja wyobraźnia. W rzeczywistości masz piękne blond włosy i leżysz nieruchomo na tym stole. Tak! Beth Kylow! ...Wiedziałem, żeby się nie godzić na morderstwa, wiedziałem. Zbyt mocno kochałem moją Mandy.

Roy zaczynał się uspokajać, pomyślał, że musi się opamiętać. Podszedł do zlewu, odkręcił niebieski kurek, z kranu poleciał strumień zimnej wody. Przemył dłonie i twarz, a następnie schłodził kark i przeczesał mokrą dłonią włosy. Myślał, że to wyobraźnia się z nim zabawia. Czuł się o tym przekonany.

- To ja, nic tego nie zmieni. Beth była furtką. Po dziesięciu latach, w końcu zdecydowałeś się ją przekroczyć. Miałam mnóstwo szczęścia, że jej ojciec był gotów zapłacić tak wysoką sumę. Wiem, że to pieniądz cię przekonał. Wybacz, że tak wyglądam, ale tam wszystko jest jak dawniej. Nie mam ran, moje ciało jest żywe.

Nie mógł tego słuchać. Odwrócił się od zlewu i spojrzał na swoją żonę. Nic się nie zmieniło, nie było tam Beth, była tylko Mandy.

- Odejdź! Proszę, daj mi spokój! - wykrzyczał.

- Chcę odejść z tobą. Możemy znów być razem. Po to tutaj jestem. Roy, zastanów się, czy nie chcesz, by wszystko było jak dawniej?

Mężczyzna wspomniał, jak było dawniej. Było wspaniale. Jedna z tych miłości, które podobno zdarzają się tylko w filmach. Mandy była dla niego najważniejsza, bez wahania oddałby dla niej wszystko, co najcenniejsze i zrobiłby wszystko, co najtrudniejsze. Los nie pozwolił im nacieszyć się sobą wystarczająco długo. I to wcale nie było dla niego łatwe. Było cholernie trudne. Oczywiście, że chciał, by wszystko powróciło i mogło być tak, jak dawniej, ale przecież nie na takich zasadach. Jego żona nie może pojawiać się w jego życiu nagle, po tylu latach po swej własnej śmierci, w dodatku właściwie jako zombie. To zbyt chora sytuacja, by Roy mógł traktować ją poważnie.

- Zabij się Roy. Wówczas pójdziesz ze mną. Nie zniosę ani chwili dłużej bez ciebie. To dla nas jedyna szansa.

- O czym ty mówisz? To niemożliwe, ty nie istniejesz! – wykrzykiwał. Jego głos niósł się po całym biurze.

- Musisz mi uwierzyć. On mi to obiecał, ale kazał czekać do momentu aż sam dobrowolnie zdecydujesz się na pracę przy ofierze morderstwa. Dziś to zrobiłeś. Zgodziłeś się, by Graham przywiózł tu Beth. Zabił ją Nubs, jej szef. To bez wątpienia zabójstwo. Więc jestem tu i mogę się z tobą spotkać, po to, by cię zabrać ze sobą. Roy, proszę, zabij się! Ruszysz ze mną, do mojego świata, nikt nas tam nie rozłączy.

Zdecydowanie nie miał ochoty się zabijać, nie miał ochoty słuchać omamów, ale nie wiedział jak od nich uciec.

To za chwilę przejdzie, musi przejść. Uspokój się! Wdech, wydech - powtarzał sam do siebie.

- Jest coraz mniej czasu. Zrób to - namawiała Mandy.

- Zamknij się, zamknij się, nie chcę cię słyszeć, ty nie żyjesz...

Miał się uspokoić, tymczasem puściły mu nerwy. Nie potrafił sobie poradzić z tym, co uważał za żart własnego umysłu. Opierając plecy o ścianę zsunął się po niej i usiadł na ziemi. Twarz schował w otwartych dłoniach. Był bezradny, ale ciało jego żony nie odpuszczało.

- Musisz to zrobić, czekałam na tę chwilę tyle lat. Chodź ze mną! - Wstała ze stołu i zaczęła zbliżać się do Roya, ten, gdy to spostrzegł podniósł się i odsunął.

- Odejdź ode mnie! Nie podchodź! - krzyczał przez łzy.

- Nie mam wyboru. Jeśli sam tego nie chcesz zrobić, ja będę musiała - powiedziała i sięgnęła po leżące obok zlewu nożyczki zakończone do szpica.

Roy używał ich do rozcinania ubrań, ewentualnie włosów, ale Mandy miały posłużyć chyba w innym celu. Chwyciła je mocno w prawą dłoń i uniosła nad siebie, w taki sposób, jakby szykowała się do potężnego dźgnięcia. Mężczyzna natychmiast zorientował się w jej zamiarach i nim cokolwiek zdążyła zrobić sięgnął po wiszący na ścianie nóż. Zrobił szybki krok w bok, odskakując od maszerujących na niego zwłok i sam z impetem dźgnął Mandy w plecy. Zrobił to instynktownie, w obronie własnej, w ogóle się nie zastanawiając. Spodziewał się, że po tym uderzeniu jego żona upadnie na ziemię. Nic z tych rzeczy. Z miejsca, w którym sterczał wbity w jej ciało nóż pociekła gęsta brunatna krew, ale nic więcej się nie stało. Kobieta nawet nie pisnęła. Odwróciła wzrok w kierunku swojego dawnego męża i uśmiechnęła się. Następnie uniosła nożyczki w górę i wbiła je wprost w serce Roya. Poczuł jak zimne ostrze rozdziera mu skórę, a następnie gnieździ się w samym środku najważniejszego z jego mięśni.

W tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi, później drugi i trzeci. Za oknem huczał wiatr, a ulewa grzmociła po blaszanym dachu niczym dobosz w szkolnej orkiestrze.

Dzwonek do drzwi obudził Roya. Był zlany zimnym potem.

- To wszystko tylko sen! Kurwa, co to za sen? - pomyślał.

Wstał od biurka i ruszył w kierunku drzwi. Nogi miał jak z waty, ciuchy kleiły mu się do ciała, a po twarzy ściekały łzy.

- Co jest u licha? Płakałem?!

Płakał. Przez sen.

Zmienił Stu około godziny dwudziestej, chłopak poszedł do domu, a Roy nie mając szczególnie dużo zajęć zasnął... i tak do dwudziestej drugiej. Nie było żadnego telefonu, nikt nie miał do niego żadnej sprawy, jakby nie chciano mu przeszkadzać w tym śnie. Bardzo wyraźnym śnie.

Idąc do drzwi, cały czas miał przed oczami swoją żonę, pięć ran postrzałowych na jej klatce piersiowej i wysoko niesione nożyczki. Ten ból... Czuł, jakby naprawdę umierał, a nożyczki naprawdę penetrowały jego klatkę piersiową. Na samo wspomnienie robiło mu się niedobrze.

Doszedł do drzwi i otworzył je pospiesznie. Po drugiej stronie stał Graham Dings.

- Cześć Roy. Próbowałem się do ciebie dodzwonić, ale po dzisiejszej nawałnicy linie poszły się jebać. Nie zastanawiałem się więc długo, wsiadłem w merca i jestem. Mam nadzieję, że nie przyjechałem na marne, a gdy ci przedstawię moją propozycję, zgodzisz się.

Roya przeszedł dreszcz po plecach.

- Jaka to propozycja Graham? – zapytał

- Jest ze mną Stevie, wykręca merca. W pieprzonym Carlston nie ma żadnej ulicy, na której moglibyśmy się nim bez trudu zmieścić. Ja wysiadłem wcześniej. Wiem, strasznie pada, ale przecież z cukru nie jestem.

W tym momencie na końcu ulicy pojawił się Stevie w swojej mobilnej kostnicy. Cofał pod drzwi biura Roya.

- Co tam wieziecie?

Bał się, że doskonale zna odpowiedź. Czekał, co odpowie Dings.

- No właśnie, to dość wrażliwa sprawa, ale gdy poznasz wszystkie szczegóły, będziesz musiał się zgodzić. Słuchaj Roy. To Beth Kylow, trzydzieści cztery lata, sekretarka Nubsa…

Tego się spodziewał. W jednej chwili poczuł się tak, jakby spadła na niego tona żelastwa - przygnieciony, wsmarowany w ziemię. Później wybuchł, wrzeszcząc Grahamowi prosto w twarz.

- Żadnych morderstw kurwa! Żadnych morderstw! Znasz moje zasady. Wynoście się stąd i zabierajcie ode mnie te zwłoki. Ale już! Nie chcę tu widzieć żadnej Beth Kylow, a jej ojcu możecie powiedzieć, że nawet jeśli zapłaci sto tysięcy, ja się nią nie zajmę. Wynoś się Graham! - Zatrzasnął za sobą drzwi.

Dings stał jeszcze chwilę osłupiały na deszczu, w tle warczał silnik zbliżającego się mercedesa, a on zastanawiał się skąd Roy mógł wiedzieć, że to ofiara morderstwa, że ojciec oferuje niebotyczną sumę, no i czemu tak nagle wybuchł.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

B R A W O !!!!!
Odpowiedz
dzięki
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje