Historia

Upiór w operze

gaary 0 9 lat temu 1 860 odsłon Czas czytania: ~3 minuty

Pozwól, że opowiem Ci historię - wywołującą dreszcze - o rzeczach, które stworzyłem…

Będąc w operze raz czy dwa, oglądałem ludzi…

Nic wielkiego, wszyscy schludni, ładni, nad wyraz eleganccy.

Otoczenie spokojne, atmosfera wspaniała - głównie przez przestrzeń, światło i świadomość.

Świadomość przyszłych nieuniknionych wydarzeń i pewności towarzyszących temu emocji.

Scena wciąż jeszcze była spowita tajemnicą, mistyczną fakturą kurtyny.

Nic nie wskazywało na to, co miało się wydarzyć nieco później.

Napięcie i ekscytacja nie były zupełnie powszechnymi odczuciami.

Dla mnie jednak coś tutaj miało znaczenie szczególne, osobiste, prywatne, intymne wręcz.

Wszystko zmierzało w jednym, jedynie właściwym kierunku.

Światła zgasły, a śmiałe rozmowy zaczęły z wolna zamieniać się w zatajone szepty, by w końcu poprzez nieznaczący szum ucichnąć całkowicie.

Wychyliłem więc jednego, nie więcej, tylko po to, by poczuć się jak oni, by udać, że czuję jak fala ciepła rozbija się o brzegi lodowatego krwiobiegu.

Westchnąłem głęboko i w zachwycie chwili wstałem, kierując się w stronę drzwi wyjściowych.

Kurtyna z wolna zaczęła się unosić, spotkanie z kulturą wisiało w powietrzu.

Dotychczas nic niezwykłego, wszystko powszednie i oczywiste.

Ku uciesze tych, którzy celebrują oraz zaspokojeniu potrzeb zapyziałych grubasów, naiwnie wierzących w jakąś większą rolę swojego prywatnego bagna…

Więc powaga i forma i co wypada i co nie wypada i co przystoi i co nie przystoi i savoir vivre i kultura - bo przecież na spotkanie z kulturą…

A tu kurtyna już u samego szczytu, pomarszczona i skurczona odsłania sedno.

Nikt nie zdołał dostrzec, nikt nawet przypadkowo nie skierował wzroku…

A ja już w drodze, przemierzając korytarze i hol, szukając narzędzi zdjąłem swoje ubrania.

Teraz nie były mi potrzebne, teraz wszystko miało stać się jawne.

Gdyby tylko mógł pojawić się dreszcz, choć oznaka podekscytowania, skala napięcia zostałaby zobrazowana.

Pośpiesznie zabarykadowałem wszelkie drzwi mogące oswobodzić z potrzasku „zupełnie niewinnych miłośników sztuki”,

I aby nie stracić z oczu tego, co najważniejsze przeniknąłem przez jedne z nich do wewnątrz,

To jednak już się zaczęło…

Gdy zorientowano się, że to co się dzieje nie było celem reżysera pojawiły się krzyki pełne strachu i przerażenia, bezimienne i bezosobowe. Każdy pojedynczy zlany z innymi pojedynczymi w jedną całość, damskie, męskie, starcze, dziecięce, bez wyjątku, ni odrębności, każdy wrzeszczał tak samo – jak tylko umiał. Obraz tego wzmacniał mnie, dodawał sił i energii. Czułem się mocniejszy, większy i lepszy. A świadomość, że to dopiero wstęp dostarczała mi nieopisanej przyjemności. Tak więc z potwornym uśmiechem na twarzy wzbiłem się w górę i rozpościerając skrzydła dołączyłem do swych braci. Gdybyście widzieli ich twarze, ich zastygłe w rozpaczy ryje, pełne tchórzliwego strachu i niemocy. Gdybyście mogli usłyszeć ich wrzeszczące gęby, ich naiwne modlitwy i boże gesty. Gdybyście mogli zobaczyć ich ciała, liche, marne ciała zmotywowane adrenaliną jedynie do ucieczki. Gdybyście mogli stojąc z boku ocenić teraz ich formę, ich powagę, ich co przystoi i nie przystoi, ich kulturę i savoir vivre. Dumni frajerzy, wszystko wiedzący nieudacznicy, pani samych siebie… Uzurpatorzy… Nikczemnicy… Nie ma wśród nich teraz bohaterów, nie ma wśród nich dżentelmenów ani dam, życzliwych ani przyjaciół. Naturalny instynkt wziął górę.

Depcą, tratują, w popłochu swego tylko ratunku szukają, w drodze do kryjówek, wyjść, drzwi… A tu śmiech, przerażający, nieludzki śmiech. Droga ucieczki odcięta, Nikt nie wyjdzie, nikt się nie ukryje, nikt nie przeżyje, a śmierć każdego przybierze osobliwie okrutną formę… Śmiech i rechot - teraz to jest oznaką siły i zwycięstwa. Martwy, przeszywający na wskroś ludzkie ciała śmiech… nic tylko śmiech i śmiech… dostateczna kara… dostateczny ból… Śmiech.

Ale Armia upiorów dopiero teraz miała rozpocząć swoją grę. Jeden za drugim zaczęliśmy więc z góry pikować na bezbronne ofiary swojej uczty, a za każdym razem towarzyszył temu pojedynczy świst zwijanych skrzydeł - dźwięk chyba bardziej okrutny od nas samych. Sala opery błyskawicznie zabarwiła się szkarłatem, kolorem tak przyjaznym i delikatnym. Ludzie zdesperowani i przerażeni wspinali się po martwych ciałach na balkony, rozpaczliwie szukając ucieczki. Wszystko to na nic. Byli słabi i bezsilni – mali. Zmieszany dźwięk krzyku i śmiechu oraz potworny zapach krwi unosił się w powietrzu. Ginęli jeden po drugim, w okropnych okolicznościach. Dopiero śmierć zdołała uspokoić ich puste gęby, dopiero śmierć zdołała unieruchomić ich giętkie, zaangażowane narządy. Wszędzie wokół latały ludzkie ciała lub ich części. Bez litości i skrupułów rozrywaliśmy je żywcem, rzucaliśmy i pomiataliśmy nimi. Segregowaliśmy i dzieliliśmy, później, zszywając nie do pary napawaliśmy się widokiem ich jeszcze podlejszego wyglądu.

W głowie zamiast bezmyślnego mózgu, żołądek pełen rzygowin wystraszonego dzieciaka. W miejscu klatki piersiowej, plecy, zęby wokół pępka. Język wzdłuż linii mostka.

Zamiast nóg, dłonie same, a zamiast rąk, uszy tylko. Nos w miejscu ust i na odwrót. Wszystko to skąpane krwią.

Takie podniecające, takie piękne, jak pierwsze uniesienie, jak duchowe spełnienie.

A gdy było już po wszystkim pozostała tylko tęsknota…

Nie zastanawiając się długo, w blasku księżyca odlecieliśmy dalej, po więcej, w inne, lepsze, bardziej tłumne miejsce.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Czas czytania: ~17 minut Wyświetlenia: 14 397

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje