Historia

Łowcy Marionetek

pariah777 5 8 lat temu 6 764 odsłon Czas czytania: ~18 minut

Siedziałem w fotelu. Jeszcze przed chwilą mój dom pełen był ludzi łażących w tę i z powrotem, gderających o lepszym miejscu, o spokoju wewnętrznym, o miłości i niesprawiedliwości świata. Kazałem im wszystkim wypierdalać. Zadziałało. Popatrzeli się na mnie i wyszli. Niektórzy nie ukrywali urazy, a inni zdawali się rozumieć mój stan. Zostałem sam. Zatopiłem twarz w dłoniach i czekałem aż ten koszmar się skończy. Dopiero pukanie w drzwi przywróciło mnie do rzeczywistości. Poszedłem sprawdzić, kto miał ochotę i odwagę stanąć na moim progu.

– O co chodzi? – zapytałem, gdy tylko otworzyłem.

Przede mną stał mężczyzna koło trzydziestki. Zielone oczy tkwiły pośród bladej cery. Kosmyki złotych włosów opadały na jego czoło. Patrzył na mnie inaczej niż wszyscy – nie z politowaniem, lecz bojowo, jakby był gotów do działania oraz tego samego oczekiwał ode mnie.

– Nazywam się Adam i wiem, kto zabił twoją żonę.

Zamurowało mnie. Nie kłamał, tego jednego byłem pewien. Po krótkiej chwili potrzebnej, by zdobyć energię na jakikolwiek ruch, usunąłem się z przejścia i gestem zaprosiłem go do środka.

Adam się nie pieprzył. Od razu wyłożył rewolwer na stół, mówiąc:

– Tej nocy pozbędziemy się sukinsyna.

Broń była dla mnie. Chwyciłem ją i dokładnie obejrzałem. Nabita. Po chwili wahania odłożyłem i spojrzałem pytająco na Adama. Ten się uśmiechnął pod nosem i dodał:

– Lepiej usiądź. To bardziej porąbane niż ci się wydaje.

Posłuchałem go i usiadłem w fotelu. On na kanapie naprzeciwko mnie. Przybrał poważny wyraz twarzy, chcąc podkreślić znaczenie tej chwili.

– Ten, który zamordował ci żonę, tej nocy znów uderzy. Policja jest za wolna, a jeśli chcielibyśmy jej o tym powiedzieć, wyśmiałaby nas. Nie mamy dowodów, które oni uznaliby za wiarygodne. Być może pojutrze schwytaliby tego pojeba, ale nie możemy tak długo czekać. Do tego czasu ten koleś zdąży zamordować jeszcze ze dwie żonki, paru ojców i przelecieć jakiegoś dzieciaka. Musimy go dorwać i zabić, to jedyny sposób.

– Nie wiesz, kim on jest? – zapytałem.

– Nie, jeśli chodzi o imię i nazwisko. Będę wiedzieć, gdzie uderzy.

– Skąd? Dlaczego to robi?

– Nie uwierzysz mi, jeśli ci odpowiem na te pytania.

Wzruszyłem ramionami i spojrzałem na zachodzące słońce. Nie myślałem o niczym innym niż o zemście. Co za dzień, westchnąłem. W środku nocy dowiadujesz się, że zamordowano ci żonę, a wieczorem przychodzi do ciebie gość, wręcza gnata i proponuje wymierzenie sprawiedliwości. Kto by nie skorzystał? Przeniosłem wzrok na Adama. Czekał na moją odpowiedź. Kiwnąłem głową.

– Wchodzę w to.

Dałem mu swój numer telefonu, po czym wyszedł. Plan był prosty – on wysyła informacje, gdzie i co się dzieje, a ja tam jadę. Warunek – muszę być szybszy niż morderca. Nie obchodziło mnie, skąd Adam bierze te informacje ani dlaczego sam tam nie pojedzie. Czekałem tylko na przyjście wiadomości. Uprzedzał, że będzie to dopiero w nocy. Fałszywą nadzieję dał mi SMS od matki z pytaniem: „Jak się trzymam?”. Zbyłem ją tym, że potrzebuję samotności. Odprężyłem się w fotelu i zatopiłem wzrok w nakrywającym się mrokiem krajobrazie za oknem.

Wrzask matki rozwiercił mi mózg. Poderwałem się na nogi. Wytrzeszczyłem oczy w przerażeniu. Stała przede mną w blasku porannego słońca. Spałem, kurwa, spałem! – panikowałem w myślach. Matka była równie wystraszona co ja. Choć z początku nie wiedziałem, dlaczego, to doszło do mnie w końcu, że trzymam w dłoni rewolwer. Odsunęła się, jakby obawiała się o własne życie.

– Która godzina!? – wykrzyknąłem.

– Dziewiąta rano – odparła niepewnie.

Opadłem na fotel, rozdziawiając usta. Sprawdziłem telefon.

„W parku, tym blisko ciebie, dziewczyna z psem, czarne długie włosy – będzie chciał ją zabić”.

„Pub Prorok – będzie chciał go spalić”.

„Miej oko na dom nr 45 na Kamiennej, mieszka tam jakiś dzieciak, lepiej, żeby go nie dopadł”.

Wgapiałem się tępo w te wiadomości. Nie myśląc, zadzwoniłem do Adama. Nie odbierał.

– Wiesz, co się stało? – zapytała matka, zapominając na chwilę o rewolwerze.

Podniosłem wzrok i potrząsnąłem głową.

– To wszystko robota seryjnego mordercy. Dzisiejszej nocy zamordował trzy osoby. Policja nie ma żadnych dowodów, jest nieuchwytny – rzekła beznamiętnie, po czym przeszła do łagodnego tonu. – Wiem, jakie to trudne, synku, ale ty chyba nie myślałeś o tym, żeby się...

– Co!? Nie, nie chciałem się zabić! – krzyknąłem, wymachując jednocześnie bronią.

Rewolwer wyśliznął mi się z dłoni i z hukiem padł na ziemię. Nastała cisza. Matka stała oszołomiona, a ja szukałem wytłumaczenia. Wtedy rozległo się pukanie.

– Ja otwo... – zaczęła matka, ale ucięła, gdy wystrzeliłem z fotela i pobiegłem do drzwi.

Modliłem się, bym ujrzał Adama w progu. To nie był on.

– Dzień dobry – rzekł mały grzdyl, widząc mnie.

Skinąłem głową.

– Pan Adam – rozpaliła się we mnie iskierka nadziei – kazał to panu przekazać, jeśli stanie się coś złego. – Podał mi paczkę.

Chwyciłem ją i zbadałem dłońmi. W środku była książka i coś jeszcze. Gdy mały się odwrócił, chcąc odejść, złapałem go za ramię.

– Co się stało Adamowi? – zapytałem.

– Został zamordowany. Kolejna ofiara tego seryjnego zabójcy – odpowiedział ze smutkiem.

Cofnąłem się o krok, uwalniając młodego z uścisku. Zamknąłem drzwi. Napotkałem ciekawskie spojrzenie matki. Miałem już dość wszystkiego.

– Co, znowu chcesz pobyć sam? Martwię się o ciebie! – powiedziała i wyszła, prawie płacząc.

Coś podpowiadało mi, żeby wywalić tę paczkę. Odłożyłem ją na stół i spróbowałem wznowić procesy myślowe. Zanim się to udało, rozdzierałem już opakowanie. Droga w jedną stronę, miałem przeczucie. W środku była książka i liścik. Zacząłem od tego drugiego.

„Jeśli to czytasz, to coś poszło w nocy nie tak i cenę za to zapłaciłem ja. Możliwe, że ty będziesz następny. Dlatego właśnie zostawiam ci narzędzie walki z tym czymś. Musisz się oswoić z tą książką nim zapadnie zmrok, inaczej ten szajbus znowu zacznie mordować. Nie czekaj ani nie zawiadamiaj policji, naszego wroga nie można pokonać ich sposobami. Wystarczy, że przeczytasz rozdział „Spoglądanie w pustkę”. W pojedynkę będzie ci cholernie trudno, ale wiem, co widziałem w twoich oczach – determinację. Nie spierdol tego”.

Na karmazynowej okładce książki brakło jakichkolwiek napisów. Otworzyłem na spisie treści. W konsternacji przestudiowałem nazwy działów. Magia sigili, tworzenie serwitorów, sztuki dywinacji... gdzieś pomiędzy resztą niezrozumiałych słów odnalazłem spoglądanie w pustkę. Przekartkowałem książkę do strony 119 i zobaczyłem ilustrację przedstawiającą mężczyznę w szacie spoglądającego w przepaść, z której wypełzały po ścianach nieludzkie istoty. Nieco się skrzywiłem, ale zacząłem czytać.

Wyłączyłem telefon, zakluczyłem drzwi. Niech reszta zajmie się pochówkiem czy czym tam trzeba, moją działką jest wymierzenie sprawiedliwości. Otworzyłem szafę. Według książki powinien ubrać czarną szatę z kapturem, ale, jak łatwo się domyślić, nie posiadałem jej. Dzięki niebiosom, że była tam także opisana możliwość przeprowadzenia rytuału bez specyficznego odzienia – będąc nagim. Zrzuciłem ciuchy. Znalazłem kredę niezbędną do narysowania jakichś dziwnych symboli, których znaczenia nie miałem czasu rozwikłać. Kolejną rzeczą była miska z wodą. Chwyciłem jeszcze kartkę i długopis. Upewniłem się, że słońce już zaszło i stanąłem na środku pokoju. Można zaczynać, stwierdziłem.

Wyobraziłem sobie Adama robiącego dokładnie to samo w zeszłą noc. Szybko pozbyłem się tej wizji, nie czas na poczucie winy i wyrzuty sumienia. Ukląkłem w samym środku przerysowanych z książki figur geometrycznych i symboli. Tylko blade światło księżyca rozrzedzało nieco mrok. Z trudem przełknąłem ślinę. Kartkę położyłem tuż za miską, długopisu nie wypuszczałem z dłoni. Wziąłem głęboki oddech. Boże, czuwaj nade mną – wypowiedziałem i zanurzyłem głowę w wodzie.

Stłumiłem odruch wynurzenia się i nabrania oddechu. Czekałem. Na śmierć albo pustkę. Gdy wszystko przybrało kolor czerni, nie wiedziałem, czy to to pierwsze, czy to drugie mam przed oczami.

Doszły mnie szepty. Odległe i niezrozumiałe. Coś mnie musnęło. Otworzyłem oczy i zaniemówiłem. Dookoła była ciemność, rozciągająca się po horyzont.

– No proszę, kolejny łowca – coś syknęło za moimi plecami.

Obróciłem się, lecz dojrzałem wyłącznie ścianę czerni. Poczułem ciarki rozlewające się po ciele. Chciałem zrobić krok, lecz bałem się runięcia w otchłań. Miałem poczucie, że tylko bezruch jest w stanie utrzymać mnie w tej pustce. Coś oplotło mi się wokół nogi. Zamarłem. Nie byłem w stanie myśleć. Nie wiedziałem, czy jestem gdzieś ciągnięty, czy to tylko iluzja.

– Nie chcemy cię tu! – zwierzęcy ryk rozdarł ciszę.

Wydawał się odległy, ale bez wątpienia zmierzał w moją stronę.

– Nie znajdziesz go, nie zabijesz go, nie powstrzymasz go... – coś szepnęło mi wprost do ucha.

Skręciłem tułów w stronę źródła tych słów, ale była tam tylko ciemność. Macki powoli zaczęły oplatać moją drugą nogę. Otworzyłem usta próbując wydać jakikolwiek dźwięk, lecz język ugrzązł mi głęboko we wnętrznościach.

– Zostaniesz tu na zawsze!

– Jesteś już jedną nogą na tym świecie...

– Chciał zostać łowcą, został zwierzyną!

Gdzieś rozległ się chichot.

– Aaaaargh! – wrzasnąłem, kiedy ból zaczął zgniatać moją klatkę piersiową.

Czułem, jakby wszystko wokół zaczęło napierać na moje płuca, roztrzaskując żebra i zasysając moje trzewia w ten jeden punkt. Skuliłem się instynktownie, wyswobadzając z uścisku macek. Do ust wlewał mi się jakiś płyn. Nie mogłem ich zamknąć. Dławiłem się, panicznie chwytałem za gardło, próbując jakoś to wszystko zatrzymać. Miotałem się w spazmach. Śmiech rozbrzmiewał wszędzie dookoła.

– Zdycha, parszywa gnida!

– I warto było tu przychodzić!?

Zamknąłem oczy, starałem się wydrzeć ze szponów bólu choć kawałek rozsądku. Próbowałem zaczerpnąć powietrza, lecz czułem jedynie wlewającą się we mnie wodę. Dusiłem się. Moja ciało desperacko walczyło o przetrwanie, wymachując kończynami, jakby toczyło bój z niewidzialnym wrogiem. W końcu zatraciło resztki sił i zawisłem bezwładnie w próżni, nie oddychając. Czy umarłem? Nie wiedziałem. O czymś takim w książce nie było mowy.

Stałem się lekki jak piórko. Unosiłem się, czułem to. Rozwarłem powieki. Lewitowałem nad własnym ciałem, które leżało z głową w misce wody. Rozdziawiłem usta i próbowałem chwycić samego siebie, lecz moje palce przeniknęły przez ciało. Byłem tylko jasnym konturem unoszącym się w powietrzu.

– Jak podróż?

Mój wzrok powędrował w stronę, z której padło pytanie. Ujrzałem Adama, rozmytego i w formie podobnej do mojej.

– Co się właśnie stało...? – wykrztusiłem.

– Umarłeś – odrzekł beznamiętnie. – Na tym polega rytuał. Wchodzisz do świata, po którym krążą dusze. Normalnie nie możesz z nimi obcować, a tutaj możesz. Nie jesteś za to w stanie oddziaływać na cokolwiek z zewnątrz. Nikt cię nie zauważy, nikt nie usłyszy. – Zawahał się. – Choć od tego bywają wyjątki. Za mną, pokażę ci!

Wzniósł się ku górze, przenikając przez sufit. Zrobiłem dokładnie to samo, wystarczyła odrobina woli. Wystrzeliłem na zewnątrz w stronę gwieździstego nieba. Przyłączyłem się do Adama. Ruszył, przelatując nad dachami budynków, bacznie spoglądając we wszystkich kierunkach.

– Mam nadzieję, że dobrze nakreśliłeś symbole ochronne – powiedział. – Inaczej demony, z którymi się zapewne spotkałeś w otchłani przenikną do twojego ciała, a wtedy będziesz miał problem.

Zmówiłem szybko modlitwę w intencji poprawnie narysowanych symboli i zrównałem się z Adamem.

– Czego wypatrujesz? – zapytałem.

– Marionetki – odrzekł.

Nagle runął w dół. Ja tuż za nim. Wylądowaliśmy w ciemnym zaułku. Podszedł do narożnika i się wychylił, po czym machnął ręką, przywołując mnie.

– Nie mogą nas zauważyć – szepnął.

Również się wychyliłem i spojrzałem na ulicę. Dojrzałem idącego mężczyznę. W ręku trzymał nóż, lecz nie to było najdziwniejsze. Wokół niego krążyły dusze, niektóre doskakiwały do niego i coś mówiły. Wytężyłem słuch:

– Idź do klubu Renegat i zgwałć barmankę, zasłużyła sobie! – któraś dusza wykrzyknęła.

Mężczyzna zwrócił się do niej twarzą. Milczał.

– Tędy – dopowiedziała dusza i wysunęła się naprzód.

Ruszył za nią. Szli w moją stronę. Adam szybko odepchnął mnie w tył, z powrotem do zaułka.

– Skup się i każ sobie zanotować „Klub Renegat, barmanka” – zakomenderował.

Zrobiłem, jak kazał. Wydałem rozkaz mojemu ciału, by to napisało. Nie miałem cholernego pojęcia, czy zadziałało.

– Teraz wracaj do ciała i jedź do klubu. Tam się zjawi nasz morderca – oznajmił.

– Najpierw chcę odpowiedzi na pytania – rzekłem stanowczym tonem. – O co tu właściwie chodzi?

– Słuchaj, czas jest teraz bardzo ważny, ale jeśli chcesz go marnować, twoja sprawa – odparł obojętnie. – Tamten mężczyzna jest marionetką. Czasem tak się dzieje, że ktoś staje się podatny na świat dusz. Wtedy one przejmują nad nim kontrolę. A że tutaj kręcą się tylko te, którym coś nie pozwala odejść do prawdziwych zaświatów, to wykorzystują kogoś takiego do dokończenia swoich spraw. Zazwyczaj jest to zemsta. Krwawa zemsta. My jesteśmy łowcami marionetek. Namierzamy i eliminujemy takich opętanych nim zdążą się rozkręcić. Kapujesz? Jakaś dusza musiała wydać wyrok na twoją żonę, a jakaś inna na mnie. – Wzruszył ramionami. – Teraz wracaj!

– Jak? – zapytałem niepewnie.

– Wyobraź sobie, że wynurzasz się z wody i tyle.

Zamknąłem oczy i pozwoliłem działać wyobraźni.

Energicznym ruchem wyszarpnąłem głowę spod wody. Miska się przewróciła, zalewając nakreślone symbole i rozmywając je. Miałem nadzieję, że nie były już potrzebne. Przez chwilę próbowałem sobie przypomnieć cokolwiek z mojej wyprawy. Dopiero gdy spojrzałem na koślawy napis „Klub Renegat, barmanka”, wszystkie wspomnienia uderzyły we mnie naraz i pamięć powróciła. Zerwałem się na nogi, chwyciłem ubranie oraz rewolwer i ruszyłem do samochodu.

Znałem ten klub, nie miałem do niego daleko. W dodatku opustoszałe ulice przyspieszyły moją podróż. Po pięciu minutach stałem już przed wejściem. Tam też postanowiłem poczekać na tego mężczyznę. Przewinęło się parę osób, ale żadna nie przypominała mojego celu. Zauważyłem go dopiero, gdy wymykał się bocznym wyjściem. Był to tylko niewyraźny kontur wśród cieni, ale wiedziałem, że to musi być on. Uciekał z miejsca zbrodni. Nie tym razem, pomyślałem i rzuciłem się za nim w pogoń. Odwrócił się i w odpowiedzi wystrzelił biegiem przed siebie. Skręcił w ciemne zaułki. Wśród wszechobecnej czerni nie byłem w stanie go dojrzeć, słyszałem jedynie echo jego kroków. Dystans między nami się zmniejszał. Wpadł w odchodzącą od wąskiej uliczki bramę. Skręciłem tuż za nim, mając pewność, że tam go dopadnę. Nagle coś mnie cisnęło na ścianę. Eksplozja bólu rozsadziła mi czaszkę. Wszystko zawirowało, przez chwilę moje ciało zachowywało się jak bezwładna kukła. Gdy tylko oprzytomniałem, wycelowałem przed siebie rewolwer, mrużąc oczy. W oddali słyszałem oddalające się kroki uciekiniera. Z czym ja teraz, kurwa, walczę? – pomyślałem. Chciałem oddać strzał na ślepo, lecz kolejny, równie niespodziewany cios, strzaskał mi nadgarstki, wytrącając broń. Padłem na kolana i zawyłem z bólu. Szybko jednak zacisnąłem zęby i zaszarżowałem naprzód, próbując barkiem utorować sobie drogę. Nim zdążyłem zrobić dwa kroki, coś chwyciło mnie za nogę, powodując bolesny upadek prosto na łokcie. Obróciłem się na plecy, by móc chociaż spojrzeć na napastnika. W bladym świetle księżyca ujrzałem jedynie zarys sylwetki, ściskającej w dłoni mój rewolwer. W ułamku sekundy lufa skierowała się prosto we mnie i po okolicy rozległ się donośny huk. Lepka ciecz wystrzeliła z mojego ciała. Jęknąłem. Czułem rozchodzące się po brzuchu ciepło. To krew, to jest, o matulu, krew – pomyślałem sobie i odchyliłem głowę do tyłu, rozdziawiając usta i tępo wytrzeszczając przerażone oczy.

– Czy to nie nasz łowca marionetek!? – rozległ się wesoły okrzyk.

Moim oczom ukazała się pustka. Próbowałem drgnąć, ale byłem całkowicie pozbawiony władzy nad ciałem. Wisiałem, z dłońmi i nogami swobodnie opadającymi w dół, jakby ktoś wbił mi hak w plecy, po czym uniósł w górę na łańcuchu. Stopniowo odzyskiwałem czucie w ciele. Zamknąłem usta, przełykając z trudem ślinę. Zatrzepotałem powiekami w nadziei, że ten drobny gest rozerwie okalającą mnie ciemność.

– Już nie wrócisz... – coś syknęło.

Mój umysł zastygł, gdy świadomość doszła na obszary brzucha. Czułem wylewającą się ze mnie przez dziurę po kuli krew. Czułem, jak wycieka z otworu, czyniąc moje ciało lżejszym. Serce zaczęło walić jak oszalałe, a płuca spazmatycznie kurczyły się i poszerzały. Z każdą odrobiną cieczy opuszczającą mój organizm, dziura się poszerzała. Aż w końcu posoka zaczęła się wylewać obfitym strumieniem prosto w pustkę, pociągając ze sobą na zewnątrz wnętrzności. Nie mogłem nic zrobić. Musiałem obserwować, jak moje ciało zostaje pozbawione trzewi, by w końcu stać się wiszącym szkieletem owiniętym w skórę.

– Tym razem to twój koniec... – doszedł mnie szept.

Uwierzyłem w te słowa, zamykając oczy.

Gdy je otworzyłem, ujrzałem siebie, leżącego w kałuży krwi. Odwróciłem się, nie chcąc patrzeć na ten tragiczny widok. Kiełkowała we mnie nadzieja, że jeśli nie będę na to spoglądać, to to nie będzie realne. Bo to przecież nie dzieje się naprawdę, stwierdziłem, nie mogłem umrzeć... Nie w taki sposób... inni mogą, ale nie ja...

– Były dwie marionetki. Dowiedziałem się za późno, by móc cię ostrzec – odezwał się znajomy mi głos.

Dostrzegłem Adama. Zdawał się opierać o ścianę zaułka.

– Dwie...? – wymamrotałem niepewnie.

Miałem wrażenie, że dzielą mnie tysiące lat świetlnych od tego, co widzę, co czuję, co mówię i co myślę. To nie mogło się wydarzyć, powtarzałem niczym mantrę. To nie mogło się wydarzyć...

– Ktoś... chciał mnie zabić...? – zapytałem, choć nie zdawałem sobie z tego sprawy.

– Tak. Ja chciałam.

Obróciłem się. Nagle wszystko stało się aż nazbyt wyraźne i bliskie. W moim niefunkcjonującym mózgu znów zawrzało od strzępek wspomnień, analiz tego, co oto właśnie widzę i poszukiwania wytłumaczenia dla słów, które właśnie padły. Z jakiegoś powodu miałem pewność, iż Adam czuje to samo, spoglądając w tę samą stronę. Mantra pod tytułem „To nie mogło się wydarzyć” ustała i zamieniła się w cichą nadzieję – sam nie wiem na co.

– Musiałam – powiedziała cicho Alicja. Obok niej stał żywy mężczyzna z moim rewolwerem w dłoni. Wyglądał jak lunatyk, nieświadomy rozgrywających się wokół niego wydarzeń. – Musiałam – powtórzyła.

W jej głosie zawarta była rozpacz, jakiej nigdy nie byłem w stanie sobie wyobrazić, a co dopiero opisać. Kochałem Alicję. Chciałem się rzucić przed siebie i ją objąć, lecz jedno pytanie mnie przed tym powstrzymywało, niczym gałąź blokująca zębatki w dotąd niezawodnym mechanizmie. Ja nie miałem odwagi go zadać.

– Dlaczego, kurwa mać, to zrobiłaś!? – wydarł się Adam.

Alicja się spojrzała na mężczyznę za mną. Z jej pustych ślepi zaczęła ziać nienawiść, która rozpędziła rozpacz, nie pozostawiając po niej ani śladu.

– To przez ciebie! – wrzasnęła. – Uratowałam go!

Spojrzałem na Adama.

– Nie słuchaj jej! – rzucił oskarżycielsko.

Moje zagubione spojrzenie zawiesiło się na Alicji. Ta zbierała siły, by w końcu zwrócić się do mnie.

– On... – wyszeptała cicho – on.. to on mnie zabił...

Rozgorzała we mnie furia. Jej słowa były jedynym dowodem, którego potrzebowałem. Gdy się odwróciłem w stronę Adama, go już nie było. Miałem ochotę ruszyć w jakimkolwiek kierunku i zacząć go szukać, a potem się zemścić, lecz powstrzymały mnie słowa Alicji:

– Nie, nie goń go... – Zaczęła powoli kroczyć w moją stronę. – Chciałam cię przed nim ochronić...

Nie byłem w stanie zdobyć się na jakąkolwiek reakcję.

– On chciał, żebyś mu pomógł w tym wszystkim... chciał cię zamienić w mordercę... chciał, żebyś stał się taki, jak on... Nie mogłam do tego dopuścić, nie zasługujesz na taki los! Wszedł w pustkę i kazał komuś mnie zamordować, bo wiedział, że to jest jedyna droga, byś się do niego przyłączył...

– To ty go zabiłaś tamtej nocy...? – tylko to jedno mało ważne pytanie zdołałem zadać, by przełamać swoje milczenie.

– Myślałam, że to wystarczy... Na Boga, nie chciałam, byś był mordercą, przepraszam! Chciałam, byś był tu ze mną!

Nagle przystanęła. Sprawiała wrażenie, jakby nie mogła iść dalej, jakby coś ja trzymało. Ruszyłem ku niej. Wtedy ziemia pod nią przybrała kolor jaskrawej czerwieni. Potężna woń siarki zakręciła mi w głowie i nakazała się cofnąć. „Jestem duchem, przecież to na mnie nie może działać!”, wmawiałem sobie rozpaczliwie. Na moich oczach dusza mojej żony zaczęła się roztapiać i skapywać na ziemię, wsiąkając w czerwień. Obserwowałem to bezradnie, aż po całym zdarzeniu nie pozostało nic. Wtedy po prostu wisiałem w powietrzu. Nie czułem nic.

– Odeszła do piekła – powiedział Adam zza moich pleców.

Instynktownie się odwróciłem i zamachnąłem, próbując mu dać w pysk. Moja pięść przeniknęła tylko przez kontur jego twarzy. Cofnąłem się.

– To wszystko twoja wina! – syknąłem.

– Gdyby się nie wtrącała, wszystko skończyłoby się inaczej... – westchnął.

Nastała cisza. Nie miałem pojęcia, co dalej. Czułem obezwładniającą rozpacz. Czułem, że to koniec. Prawdziwy koniec, kiedy człowiek stracił już wszystko. Nawet nadzieję.

– Dlaczego nadal tu jesteśmy? – zapytałem w końcu.

– Wygląda na to, że mamy jeszcze coś do załatwienia – odparł z namysłem Adam.

– Co? – cisnęło mi się od razu na usta.

– Oboje mamy pytanie, na które potrzebujemy odpowiedzi – oznajmił.

– Jakie jest twoje?

– Wybaczysz mi to, że cię w to wciągnąłem?

Zamurowało mnie. Nie tego się spodziewałem. Patrząc na Adama, nie mogłem zmusić się do innej reakcji niż tylko pokręcenie przecząco głową. Ten człowiek, nieważne w jak szlachetnym celu, zamordował mi żonę i chciał mną manipulować. W odpowiedzi na mój gest, Adam się uśmiechnął i powoli zaczął się rozpływać. Krople jego duszy skapywały na rozgrzaną ziemię. Sprawiedliwość, pomyślałem. Po chwili nie było po nim śladu, pozostał jedynie lekki zapach siarki w powietrzu.

Spojrzałem w niebo. Jakie jest moje pytanie? Nie wiedziałem. Komu je zadać? Powinienem błagać kogoś o przebaczenie?

Nie mam pojęcia, ile czasu minęło od tego wszystkiego. Kręciłem się po świecie, mijając po drodze setki błąkających się dusz, dziesiątki marionetek, a nawet paru okultystów biegających po zaświatach. Wszyscy spoglądali na mnie w dziwny, współczujący sposób. W końcu przestałem o czymkolwiek myśleć, przestałem szukać swojego pytania.

Aż pewnego dnia natknąłem się na mężczyznę obejmującego swojego synka przed kościołem. Oczywiście byli żywi, tak samo jak tłum ludzi wylewający się obok nich po zakończonej mszy.

– Dlaczego ktoś miałby chcieć iść do piekła? – zapytał maluch.

– Nie mam pojęcia, człowiek posiada wolną wolę, może iść, gdzie chce – odparł ojciec.

– A ty gdzie chcesz iść, przyjacielu!?

Odwróciłem się. Słowa padły z ust księdza stojącego na schodach kościoła. Spoglądał prosto na mnie. Nie wiedziałem, czy odpowiedzieć, czy zniknąć, czy to może mi się przewidziało. Duchowny nagle ruszył w moją stronę. Zamknąłem oczy i uniosłem gardę, jakby miała we mnie uderzyć rozpędzona lokomotywa. Lecz on przeniknął i podszedł do dziecka. Zdałem sobie sprawę, że stałem dokładnie pomiędzy nimi.

– Do aniołków czy do diabełków, co? – zapytał z przyjaznym uśmiechem na ustach.

– Oczywiście, że do aniołków! Tam gdzie babcia i dziadek! – zawołał dzieciak.

Uśmiechnąłem się. A ja gdzie chcę iść? – pomyślałem. Oddałbym wszystko, by znów zobaczyć Alicję...

Nagle poczułem znajomy zapach siarki. Spojrzałem w dół. Moje nogi się topiły, wchłaniała je piekielna ziemia. Zacząłem wrzeszczeć z bólu, moje ciało płonęło, topiło się. Moje oczy wypłynęły, pozbawiając mnie wzroku. Traciłem zmysł po zmyśle, by ostatecznie stać się jedynie kłębkiem myśli, wsiąkającym w glebę.

Na początku słyszałem jedynie odległą melodię. Potem otworzyłem oczy. Burza bodźców. Dostrzegałem rozszalałe twarze ludzi, wystrzeliwujący z głośników łomot, ruch, wszędzie ruch, wszystko się ruszało. Chaos. Spośród tego wszystkiego wychwyciłem twarz Alicji. Pociągnęła mnie za rękę ku sobie. Dookoła nas byli ludzie, skaczący, uderzający w siebie nawzajem, przepychający się. Słowa w tym jazgocie były niesłyszalne, więc pocałowałem ją, jednocześnie chwytając w żelazny uścisk moich ramion. Czułem, że to nagroda za wszystko, przez co musiałem przejść. Gdy wreszcie nasze usta się od siebie oderwały, wskazała palcem na scenę. Na scenę, na której szalał Kurt Cobain.

– Tak właśnie wygląda piekło – wydarła się, bym mógł ją usłyszeć.

Przecisnęliśmy się przez tłum i wydostaliśmy się z koncertu. Tuż za nami wypadł Adam.

– Myślałem, że nigdy już do nas nie przyjdziesz! – zawołał do mnie.

Odwróciłem się do niego.

– Po co to wszystko było? – zapytałem z wyrzutem. – Marionetki? Dlaczego?

– Chciałem sobie tym zarezerwować miejsce tam, na górze. Ale, jak widać, nie wyszło.

Spojrzałem na niego z niedowierzaniem.

– No co? Chodzi ci o to, że trochę... no, przelałem krwi? Nie patrz się tak na mnie, zawsze wierzyłem, że cel uświęca środki!

Westchnąłem. Spojrzałem na Alicję. Wpatrywała się we mnie. Uśmiechnąłem się. To nie mogło być piekło. A nawet jeśli, to nie dla mnie.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Więcej ciekawych piekieł można poszukać na moim nowym profilu autorskim – Szymon Sentkowski, zapraszam!
Odpowiedz
Noo, to było coś :) zdecydowanie jedna z lepszych past tutaj :)
Odpowiedz
Haha. Wygrales z tym Kurtem! Genialne. Do takiego piekla chcialabym pojsc. 10/10. ;D
Odpowiedz
Dla mnie najlepsza jak dotad. Milo sie czytalo!
Odpowiedz
Tekst dobry, raczej bez błędów, spójny, miło się czyta. Historia na dobrym poziomie, chociaż głównym zamysłem na pewno nie było przestraszenie czytelnika, to jednak trzyma w napięciu. I rozluźniający smaczek na koniec - witam na głównej! :)
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje