Historia

Cyrk potępionych dusz

emma cole 3 8 lat temu 8 785 odsłon Czas czytania: ~12 minut

Pierwsze plakaty pojawiły się w nocy i nikt nie mógł określić kto i kiedy je przykleił. Wyróżniał je specyficzny wygląd - wyblakłe napisy i zwijające się rogi sprawiały, że wydawały się starsze niż były w rzeczywistości. Mało było wydarzeń w małym miasteczku, zatem każdy przystawał zaciekawiony, aby zapoznać się z treścią. Choć głosiła ona: "Cyrk Grozy i Pan Moonlight - od jutra w twoim mieście", zaraz po odejściu od afiszu wspomnienie tego, co czytali stawało się mętne, aż po przejściu na drugą stronę ulicy zostawało tylko uczucie ekscytacji rozlewające się powoli po ciele.

My różniliśmy się od tych wszystkich ludzi tym, że wiedzieliśmy - przecież sami przemykaliśmy nocą po ulicach z plakatami i klejem, wygładzaliśmy powierzchnię. Szczerzył się z niej karykaturalnie dżentelmen z cylindrem na głowie szerokim gestem dłoni zapraszający do pasiastego namiotu. To był nasz cyrk, nasze życie od bardzo wielu lat. Czy dobre? Każdy cieszy się tym, co ma.

Nad ranem dzień przed wpuszczeniem pierwszych widzów siedzieliśmy na ławce w centrum i popijaliśmy zimne piwo. Ja i ona - w dawnych czasach byłem treserem lwów, zaś Zoja akrobatką. Zdarzały się jej jeszcze występy, lecz bardziej dla nas i dla siebie, tymczasem moje lwy już dawno odeszły w niepamięć. Wszystko zaczęło się kilka lat wcześniej, gdy nawiedzeni ekolodzy, czy jak ich tam nazwać, stwierdzili, że trzeba odmówić cyrkom wjazdu do miast, ponieważ męczymy zwierzęta. Słowo "tradycja" oraz zapewnienia, że kochamy nasze zwierzęta i nie traktujemy ich jak niewolników nie zdały egzaminu. Dziś mieliśmy już inną gwiazdę.

Moonlight pojawił się znikąd, ale tego przecież można spodziewać się po magu. Tak, "magu", na słowo "iluzjonista" reagował pogardliwym wykrzywieniem ust, albo śmiał się w głos. Któregoś dnia, gdy po raz kolejny nie wpuszczono nas do miasta, a nasze wozy obrzucono jajkami, siedzieliśmy przy ognisku i wspominaliśmy dawne czasy. Zostało z nich niewiele, a nasze fundusze skurczyły się. To całkiem śmieszne, jak w ciągu pół roku można stracić wszystko - odpadły nawet cekiny ze strojów.

Gdyby nie to, że panowała głęboka noc rozświetlana wyłącznie poprzez ogień, powiedziałbym, że padł na nas cień. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że wyglądał niezwykłe, lecz zaprosiliśmy go do nas. Ciągle patrzono na nas jak na złoczyńców i opluwano, miłą odmianą był spokojny ton jegomościa oraz wyważone słownictwo. Nikt z nas nie zastanowił się, co ten człowiek robi na odludziu, w tym momencie po prostu był.

Z ręki do ręki szła butelka taniego wina, a gdy wszyscy byliśmy równo pijani zaczął opowiadać nam, że może nam zapewnić nieśmiertelność. Początkowe wybuchy śmiechu szybko przerodziły się w zasłuchanie - mówił dużo o tym, co dręczyło nas wszystkich. Czas cyrków się skończył, a lada dzień miała przejść ustawa, dzięki której urzędnicy odbiorą nam zwierzęta. Nawet konie. Nie wiedzieliśmy, co mamy ze sobą począć.

Nie wierzyliśmy w obietnice, ale kiedy odszedł z dyrektorem, wiedzieliśmy, że coś się dzieje. Nie wiemy, co się stało podczas tej rozmowy, możemy się tylko domyślać, do tej pory pamiętam jednak nietypową bladość i nerwowość naszego przełożonego, gdy do nas wrócił. Oznajmił nam z Moolightem u boku, że będziemy od tej pory współpracowali. Stał u boku tego niepozornego, brzuchatego mężczyzny od góry do dołu ubranego w czerń i drżał. Dlaczego nas to nie zdziwiło?

Moonlight był dość postawny, mimo, że niskiego wzrostu - jego sylwetka wydawała się jakby wyciosana z jednego wielkiego kawałka drewna. Jasna skóra, cienie pod oczami i czarny podkręcony wąs oraz oczy niby żarzące się węgle sprawiały, że wydawał się nieco niepokojącym osobnikiem. Jak wspomniałem, odziany był w czerń. Groteskowości dopełniał wyświechtany cylinder nasunięty nieco za bardzo na czoło. Od tamtej nocy zawsze widzieliśmy go właśnie takim.

- Jak myślisz, czy tym razem będzie tak samo? - zapytała Zoja rzucając kolejnego dopalonego aż do filtra papierosa na chodnik. Nerwowo przeczesała swoje krótkie, blond włosy, po czym dodała: - Przecież to nieludzkie...

- Ja wiem - przerwałem jej, po czym westchnąłem: - Tak nie może być wiecznie...

A jednak sam wiedziałem, że tak już będzie, chyba, że zdarzy się cud. Pierwsze występy napawały nas radością, ponieważ nigdy nie mieliśmy takich tłumów. Bilety sprzedawały się niemal natychmiast. Był tylko jeden szkopuł - występowaliśmy tylko nocą. Taki był warunek Moonlighta i ze względu na umowę z dyrektorem my również powoli zaczęliśmy przerzucać się na tryb nocny. Takim sposobem moim i Zoi zwyczajem stało się nocne rozklejanie plakatów.

Czy wiedzieliśmy, że coś jest z nimi nie tak? Na początku reagowaliśmy podobnie jak wszyscy inni ludzie, którzy je ogądali - po prostu kiedy wracaliśmy do naszych wozów mieliśmy totalną pustkę w głowie, ale świadomość zbliżającego się występu powodowała u nas nieziemską ekscytację, podniecenie, wręcz ekstazę. Pierwsze miesiące byliśmy niemal oszołomieni atmosferą, którą budował wokół siebie Moonlight. Im dłużej jednak przebywaliśmy w jego otoczeniu, tym mniejszy był jego wpływ.

Którejś nocy siedziałem z Zoją, pomagając jej przygotować się do występu. Poprzedzała ona wejście Moonlighta, jednak żadne z nas nie wiedziało, co działo się bezpośrednio po tym jak wchodzi na arenę - kolejnym jego warunkiem było to, że żadne z nas nie będzie wtedy ani na widowni ani na arenie, nawet nie będzie wyglądało zza kotary. Tego wieczoru z oczu spadły nam klapki.

- Słuchaj, może tym razem zerkniemy? - wypaliła nagle, gdy pomagałem jej przymocować lśniące brokatem skrzydła.

Zawahałem się i spojrzałem w zwierciadło łowiąc jej wzrok. Dopiero wtedy ujrzałem jak bardzo jest wychudzona - jej oczy straciły dawny blask, skóra przypominała wosk, a włosy... Przeniosłem wzrok na swoje odbicie i zamarłem. Nie byłem już sobą. To był jakiś strach na wróble z zapadniętymi policzkami i ustami zaciśniętymi tak, że tworzyły kreskę. Co się zmieniło? Jak to się stało? Nie wiedziałem, ona również, oboje jednak dobrze zdawaliśmy sobie sprawę, że kiedyś było inaczej. To nie była starość, wciąż cieszyliśmy się pełnią sił. Ze starych zdjęć patrzyły na nas zdrowe, rumiane twarze i szerokie uśmiechy.

Wtedy po raz pierwszy zajrzeliśmy za kurtynę odgradzającą nas od areny. Zwykła ludzka ciekawość wyrwała nas z transu - na arenie stał Moonlight, ale nie był już Moonlightem. Jego uniesione wysoko dłonie i głowa odrzucona w dzikiej, zwierzęcej ekstazie sprawiły, że nas zamurowało. Staliśmy i przyglądaliśmy się coraz bardziej zszokowani. Jego ciało traciło swoją formę, tak jakby było czymś zupełnie nie z tego świata. Rozrastały się barki, uśmiech znacząco się poszerzał - jak u gościa z plakatu. Oczy błyszczały krwistą czerwienią. W dodatku cylinder się zmienił - coś się z niego wydobywało, ni to dym, ni to mgła. Co to, kurwa, było? A publiczność siedziała na miejscach bez ruchu, wpatrzona w niego jak w obrazek!

Byłbym skłonny przypuszczać, że to mój umysł płata mi wstrętne figle, gdyby nie to, że usłyszałem szloch Zoi. Stała obok, palcami kurczowo wczepiona w kurtynę i ledwo powstrzymywała się przed krzykiem. W życiu nie widziałem jej tak przerażonej. Wiedziałem, że muszę zabrać ją stamtąd, w przeciwnym razie on nas zauważy. Działałem błyskawicznie - wręcz siłą oderwałem jej dłonie od materiału, chwyciłem ją na ręce i zaniosłem do wozu. Szok nie mijał, trzęsła się ze strachu. "To diabeł", pomyślałem wtedy. Byłem pewien, że będę musiał porozmawiać z dyrektorem.

Okazja nadarzyła się bardzo szybko. Następnego dnia, kiedy większość z nas odsypiała nocny występ wpadłem jak burza do dyrektora, mając zamiar walnąć kilka razy pięścią w biurko i zażądać wyjaśnień. Spodziewałem się, że będzie spał, ale myliłem się - siedział nad butelką, a jego przekrwiony wzrok mówił mi, że od dawna nie miał okazji odpocząć. Tak jak my wszyscy - nie wyglądał jak dawna wersja siebie. Popatrzył na mnie i roześmiał się, po czym ukrył twarz w dłoniach.

- Wiesz, prawda? - zapytał, nadal histerycznie chichocząc.

- Widziałem to! - ryknąłem na niego. - Czy możesz mi to, kurwa, wyjaśnić, bo nic z tego nie pojmuję?!

Wstał z miejsca, myślałem, że będzie chciał mnie chwycić i wyrzucić, ale nie. Podszedł do małego, kolorowego sekretarzyka i zdecydowanym ruchem otworzył jedną z szuflad. Wyjął opasłe tomiszcze, jak po chwili zrozumiałem, był to jakiś zeszyt wypełniony po brzegi wycinkami z gazet. Nagłówki szokowały - wszędzie tam, gdzie się rozbijaliśmy ginęli ludzie. Nikt nie potrafił wyjaśnić, co się z nimi stało. Usiadłem na krześle i ująłem podsuniętą przez dyrektora szklankę whisky. Piłem duszkiem, przerzucając strony.

- Co to ma znaczyć? - spytałem po chwili drżącym głosem.

- Spójrz na daty - rzekł ponuro.

Spojrzałem. I w tym momencie wypuściłem szklankę z dłoni, a ona z hukiem roztrzaskała się na milion malutkich kawałeczków. Nie wierzyłem w to, co widzę. Niektóre wycinki miały ponad sto lat, mimo iż zachowane były w bardzo dobrym stanie.

- Wyjaśnij im to! - krzyknąłem.

- Obiecał nam nieśmiertelność... Mamy więc nieśmiertelność...

- Ja i Zoja odchodzimy - powiedziałem zdecydowanie zmierzając w stronę drzwi, chociaż nogi miałem jak z waty.

- Nie możecie - szepnął dyrektor - Nikt z nas nie może.

Sprzedał nas. Ten skurwysyn nas sprzedał tej nocy, kiedy wszystko się sypało. Nie wiedziałem kim był Moonlight, ale moim pragnieniem stało się wyrwanie całej trupy spod jego mocy. Wszyscy chodzili jak we śnie, tylko ja i Zoja oraz dyrektor znaliśmy prawdę. Sami nie byliśmy w stanie nic zrobić, chociaż od tamtej pory wielokrotnie próbowaliśmy uciec.

Któregoś razu ani ja ani ona nie wzięliśmy nic. Trzymając się za ręce po prostu wyszliśmy z namiotu. Obojętne nam było dokąd idziemy. Tylko my wiedzieliśmy i nie chcieliśmy już tak żyć. Wcześniejsze ucieczki zawsze kończyły się tak samo - niezależnie od tego, gdzie zasypialiśmy, kiedy się budziliśmy, nad naszymi głowami rozpięty był pasiasty namiot. Chcieliśmy więc ze sobą skończyć. Skok z urwiska wydawał nam się idealnym rozwiązaniem - w końcu nawet diabeł nie złoży wtedy naszych ciał w całość, prawda?

Tym razem również się myliliśmy. Szybowaliśmy, później nastąpił nieziemski ból, ciemność i znowu przebudzenie w tym samym miejscu. Pamiętam, że Zoja krzyczała i rozdzierała na sobie ubrania, szarpała skórę paznokciami. W życiu nie widziałem u niej takiej rozpaczy, sam po prostu płakałem jak dziecko. Nie chcieliśmy tak żyć, nie było jednak dla nas wyzwolenia.

Oczywiście, ze próbowaliśmy go zabić. Na setki sposobów. Cyjankiem, nożem, raz nawet go przejechałem. Za każdym razem nic, podnosił się jakby nigdy nic, raz przekręcił głowę na właściwe miejsce. Patrzył na nas z pogardą, wiedział, że wiemy. Wprost rzekł nam, że należymy do niego na wieki. Naciskaliśmy, prosiliśmy, groziliśmy, próbowaliśmy wydusić informacje na temat tego, kim jest, by efektywniej szukać drogi ucieczki.

Nie spodziewaliśmy się już dobrych rzeczy, zmian. Z tej rezygnacji w końcu zostaliśmy kochankami. Nie mając niczego, nawet nadziei, mieliśmy chociaż siebie.

- Dlaczego nie zauważyliśmy, że świat się zmienia? - spytałem ją, odpalając kolejnego szluga.

Wzruszyła ramionami. Mało mówiliśmy, z czasem coraz mniej. Wszystko zostało już powiedziane. Jednak ten ranek był inny. Może to powiew wiosny, a może ręka Boga sprawiła, że tym razem wszystko poszło do przodu? Przed nami zatrzymał się chłopiec - co do tej pory nigdy się nie zdarzało. Nawet do sklepu wchodziliśmy, braliśmy, co chcieliśmy i wychodziliśmy - jakbyśmy byli przezroczyści.

- Tu nie wolno śmiecić - powiedział, wskazując na puszki po piwie i stosik niedopałków.

Spojrzeliśmy po sobie, nieco zszokowani. Wydukałem, że zaraz zbierzemy to wszystko, a chłopiec pokiwał głową. Mógł mieć nie więcej niż piętnaście lat, w każdym razie z naszej perspektywy wydawał się szczylem. Mimo, że zebraliśmy zaraz swoje śmieci, to nie wyglądało na to, że zamierza odejść. Stał przed nami i patrzył badawczo. Ot, drobny, niebieskooki blondynek, niewiniątko.

- O co chodzi? - spytała w końcu Zoja.

- Was tutaj nie ma, ale jesteście. Tak jak on - odpowiedział dzieciak, po czym dodał:- A rozwiązanie macie pod nosem, już je przecież znacie.

Uśmiechnął się lekko. Nie wiedzieliśmy, co powiedzieć. Jak to mamy pod nosem? Czy coś przegapiliśmy? Próbowaliśmy dopytać, ale wyglądało na to, że nie ma ochoty więcej nam powiedzieć. Mrugnął tylko w naszą stronę i uniósł dłoń, wykonując charakterystyczny gest uchylania kapelusza. I wtedy w mojej głowie coś kliknęło i przeskoczyło na właściwe miejsce. Stereotypowo, z czym się kojarzy mag, iluzjonista, jak zwał, tak zwał? Z kapeluszem. Z królikiem, którego wyciąga z kapelusza! To ten pieprzony cylinder, jak nic.

Gdyby tylko Moonlight chciał go zdjąć z głowy... Niestety, nie było to takie łatwe. Uparcie nosił go cały czas, byłbym pewny, że śpi w nim nawet. Przymocowany jakby na stałe Kropelką był zdejmowany wyłącznie, kiedy wychodził na arenę i zaczynał swój upiorny występ.

Nie ukrywam, że się baliśmy, z drugiej jednak strony wszystko było już nam obojętne. Po prostu pragnęliśmy spokoju. Nie wiedzieliśmy, co się z nami stanie, kiedy go zniszczymy - przecież powinniśmy od lat byś martwi. Śmierć jednak już dawno zdawała nam się ukojeniem. Opracowaliśmy zatem plan i przystąpiliśmy do jego realizacji już tego samego wieczora.

Pierwsza część była łatwa - zwinąć naftę, którą stosował nasz połykacz ognia. Nikt się nie zorientował, a nawet jeśli to nie dawali po sobie poznać. Dyrektor łypał na mnie lekko oderwanym od rzeczywistości wzrokiem, ale skinął głową, jakby godził się z tym, co ma nastąpić. To była jedna z tych nocy, kiedy Zoja nie chciała występować, więc po prostu przyczailiśmy się i czekaliśmy, aż Moonlight zdejmie cylinder.

Światła zaczęły migać, charakterystyczna dla cyrków muzyka bardzo zwolniła, stając się upiorną, a ludzie zamarli w pół gestu, bo oto na arenę wszedł on. Ukłonił się publiczności, po czym zdjął cylinder i ułożył na ziemi przed sobą. Charakterystyczny gest, którym uniósł dłonie, szmer podniecenia, a potem całkowita cisza. Jego głos rozszedł się echem, tłumiąc wszystkie głosy. To brzmiało jak zupełnie obcy język, zaklinał publiczność, rósł w siłę. Śpiew brzmiał pierwotnie, gardłowo, budząc skojarzenie z pradawnymi obrzędami.

Jego sylwetka zaczęła się zmieniać, wyglądał jakby jego ciało się rozrastało, uśmiech stał się wyszczerzonym, a oczy znów zaszły czerwienią. Z cylindra zaczął wydobywać się opar, mgła lub dym - nie mogłem zidentyfikować tego. Nie mogliśmy jednak tak stać, chociaż czułem, że drżą mi kolana. Zoja zdecydowanym ruchem popchnęła mnie za kurtynę.

Nie zauważył mnie początkowo, tkwiąc w upojeniu. Na mnie jednak nie działała już jego magia. Dobiegłem do cylindra i jednym ruchem wylałem na niego zawartość butelki. Było za późno, Moonlight ryknął i wyciągnął w moją stronę szponiastą łapę, próbując mnie schwycić. Musnęły mnie jego pazury, zostawiając paskudną ranę na przedramieniu. Nadal drżąc i starając się uchylić przed ciosami wyjąłem z kieszeni zapałki - zapałki, o ironio, idiotą byłem, że nie zapalniczkę!

Cisza, przerywana rykami stwora, moim panicznym "Odpal proszę!" oraz krzykami Zoi. Nagle chwycił mnie za gardło, poczułem jak szpony wbijają się głęboko w moje ciało, a krew wypełnia mi usta, spływa po ciele. Uniósł mnie wysoko, a ja spojrzałem w oczy płonące czystą nienawiścią niby ogniem. Wycharczałem przekleństwo, a on zaczął się śmiać. Ścisnął mocniej, a oczy zaszły mi mgłą.

- Teraz zajmę się tą twoją dziwką - syknął i cisnął mną jak szmacianą lalką.

Leżałem bez sił, lecz gdy usłyszałem jej wrzask, wiedziałem, że muszę z nim skończyć. Traciłem coraz więcej krwi, ale udało się - ostatkiem sił doczołgałem się do cylindra, który zdążył już oparami objąć większą część publiczności. Zaciskając zęby odpaliłem zapałkę i wrzuciłem do środka. Zajął się ogniem niemal natychmiast, jednocześnie płomienie pochłonęły moją dłoń, a ja wrzasnąłem z bólu. Od razu zawtórował mi krzyk Moonlighta.

Próbował bezskutecznie ugasić cylinder, wkrótce sam zajął się ogniem. Niewiele już widziałem, obaj umieraliśmy. Publiczność przebudziła się z transu i podniosła dziki wrzask, jednocześnie zrywając się z miejsc, tratując się wzajemnie podczas rozpaczliwej ucieczki w stronę wyjścia. Nie było już odwrotu, wszystko pochłaniał oczyszczający płomień. Pragnąłem już tylko ukojenia.

Zobaczyłem jej twarz, nim objęła mnie ciemność. Zoja uśmiechała się przez łzy. Ogień zniknął. Wszystko zniknęło. Nie było już cyrku, Moonlighta, nie było nic.

- Udało ci się.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

spoko moze byc
Odpowiedz
Świeże, oryginalne.
Odpowiedz
Zoja? Serio?
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje