Historia

Czas Z Część 14

gabriel grula 13 8 lat temu 9 103 odsłon Czas czytania: ~13 minut

Spis wszystkich części w profilu autora: http://straszne-historie.pl/profil/5577

Budzę się tuż po godzinie dziewiątej. Przeziębienie nieco ustąpiło. Choć o w pełni sprawnym zmyśle węchu mogę na razie pomarzyć, odczuwam wyraźną ulgę. Na materacu obok śpi Marzena z Darią. Najciszej jak potrafię, ubieram się, opuszczając ciasną klitkę.

Nie wstałem pierwszy, przy stoliku w pomieszczeniu kojarzącym mi się z jadalnią siedzą już Magda, Damian i Monika. Jadalnia nie jest może najodpowiedniejszym słowem. Jednak jest to miejsce zarówno wspólnych spożywanych posiłków, jak i wszelkich narad.

Witamy się skinieniem ręki. Od razu kieruję swoje kroki do łazienki. Kilka minut później wracam, dołączając do przyjaciół.

Nie zasypując przysłowiowych gruszek w popiele, już planują kolejny wypad.

- Nie ma czasu do stracenia - mówi Magda. - Odpoczniemy, jak już będziemy mieli zrobione zapasy.

Dziewczyna na pewno ma bardzo praktyczne podejście do życia, ale mimo wszystko wydaje mi się, że ona po prostu musi cały czas coś robić. Pewnie w przeciwnym razie odnosi wrażenie bezproduktywnie, bezsensownie traconego czasu. A może ona po prostu jest uzależniona od adrenaliny?

Oczywiście gdybym został, poszedłbym z nimi. Planuję jednak wyruszyć w stronę Zalesia za dwie, góra trzy godziny. Optymizmu dodaje mi możliwość powrotu. Przez te kilka dni zżyłem się z nimi. Lecz tak już jakoś jestem skonstruowany, że jak jest dobrze, to zawsze jestem zdania, iż może być lepiej, zupełnie zapominając o starym przysłowiu mówiącym: „kij ma dwa końce”. Skoro może być lepiej, to w takim samym stopniu może być gorzej.

Nie ma co jednak zbytnio nad tym rozmyślać.

Słuchając ich planu dotarcia do zakładu przetwórstwa mięsnego, nie odzywam się nawet słowem. Wyczekuję momentu, aż wszyscy mieszkańcy się obudzą. Jestem im wdzięczny za gościnę oraz traktowanie jak swojaka. Kiedy przełykam ostatni kęs chleba posmarowanego dżemem, dołączają do nas Daria, Marzena i Artur.

Następne pół godziny wykorzystuję na przygotowywanie się do opuszczenia schronu.

Zabieram pełen jedzenia plecak, wodę do picia, dostaję także małą latarkę i solidna linę – o przydatności szczególnie ostatniego z otrzymanych prezentów zdążyłem się już przekonać dzień wcześniej. Zostaję także zaopatrzony w kilka kostek toaletowych. Nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać, ratując życie w – beznadziejnej, mogłoby się wydawać - sytuacji.

Marzena przekazuje mi pięć pocisków.

- Przydadzą ci się – mówi.

- Dzięki – odpowiadam, natychmiast wkładając je do magazynka.

Nikt z nas nie przepada za pożegnaniami. Dlatego życzymy sobie nawzajem powodzenia, a następnie As i ja znikamy w prowadzącym na powierzchnię korytarzu.

Podczas pożegnania ukradkiem spojrzałem na Marzenę. Dziewczyna skierowała jednak wzrok ku ziemi, unikając w ten sposób kontaktu wzrokowego. Jej deklaracja naprawdę bardzo głęboko zapadła mi w pamięć. To na pewno wartościowa, do tego bardzo ładna dziewczyna. Widziałem jak zachowywała i poruszała się po mieście. Mimo wszystko wolę przemieszczać się w tej miejskiej dżungli sam.

Stojąc na powierzchni, w pierwszej chwili nie wierzę własnym oczom.

Wszystko, dosłownie wszystko, każdy przedmiot, każda rzecz, drzewo, krzew, budynek, pokryte są białą, cienką warstwą zaschniętego nalotu. Choć może nie tyle jest to nalot, co pył. Nie mam pojęcia co to jest. Nie zamierzam tego dotykać.

Widok jest jednak niesamowity. Ostatnimi laty zdążyłem odzwyczaić się od jakichkolwiek opadów śniegu. Nawet jeżeli sięgając w najgłębsze zakamarki pamięci, przypominam sobie dość duże ilości śnieżnego puchu, to i tak nigdy nie dekorował on każdego centymetra, każdej rzeczy bądź rośliny, tak jak ma to miejsce teraz.

Odbijająca dość intensywne promienie słoneczne, biel, jest wręcz oślepiająca.

Jest ciepło, rzekłbym nawet, że bardzo ciepło. Na niebie nie ma najmniejszej chmurki.

Niespełna dwie minuty po opuszczeniu podziemnego wejścia schronu, czuję spływające po plecach krople potu. Zatrzymuję się zdejmując kamizelkę. Postanawiam zdjąć sweter i zamienić go na cienką bluzę. Mógłbym założyć koszulkę, lecz jak największą powierzchnię ciała chciałbym mieć zasłoniętą - na wszelki wypadek.

Nie mogę nadziwić się temu niesamowitemu pejzażowi. Obawiam się, czy aby ta biała powłoka nie jest jakimś niesamowicie szkodliwym, chemicznym opadem. Być może to właśnie przed tym uciekały wczoraj szczury.

Jeżeli mam od tego umrzeć, trudno. I tak nie był bym w stanie przed tym uciec.

Niewychodzenie na powierzchnię mogłoby tylko nieco odwlec w czasie ten nieunikniony moment.

Naprawdę nieźle musieliśmy zajść za skórę naturze. Coś mam przeczucie, że konsekwentnie będzie dążyła do zakończenia rozpoczętego przez nas, ludzi, dzieła samounicestwienia.

Co mocniejsze podmuchy wiatru, zwiewają z dachów pył. Opada powoli, nieśpiesznie, mieniąc się w promieniach słońca.

Nieco dziwi mnie brak jakiegokolwiek zainfekowanego. Pokonując poszczególne ulice, zwracam uwagę na wnętrza mijanych bloków i sklepów.

Okna zieją pustkami. Pchany ciekawością, zaglądam do czterech, zupełnie losowo wybranych klatek schodowych. Być może nie jest to najfortunniejsze określenie, ale wokół niema żywego, a w zasadzie ożywionego, ducha. Dla pewności rzucam kamieniem o jeden z betonowych schodów posadzki. Powstałe echo przemierza poszczególne piętra każdej z kondygnacji pozostając zupełnie bezkarnym.

Ta cisza wcale mnie nie uspakaja, a nawet wręcz przeciwnie. Słysząc odgłosy zainfekowanych, przynajmniej wiedziałem czego się spodziewać. Teraz każda kolejna ulica jest dla mnie jedną wielka niewiadomą.

As biegnie kilka metrów przede mną. Raz na jakiś czas podbiega do któregoś z drzew, bądź narożników budynku. Podnosząc jedną z tylnych łap, znaczy teren.

Nie da się nie zauważyć, że jego nos przybrał dziwnie jaskrawo czerwoną barwę. Zaniepokojony, wołam go, następnie przyglądając się podrażnionemu miejscu. Prócz tego, że jego narząd węchu wygląda źle, nic więcej nie jestem w stanie stwierdzić.

To pewnie przez to białe cholerstwo. Mimo wszystko mój przyjaciel dość szybko zaczyna odczuwać skutki uboczne. Mijając dwa małe budynki, będące niegdyś rogatkami miasta, po raz któryś z kolei drapię się po ręku. Tym razem czuję, że rękaw bluzy przykleja mi się do skóry. Przestraszony podwijam go do góry.

Przedramię jest jedną wielką rozdrapaną, broczącą ropą raną.

- O Boże – szepczę, zatrwożony.

Babcia zawsze powtarzała mi: „Nie wzywaj imienia Pana Boga swego nadaremno”. Nie uważam, bym tym razem wypowiedział którekolwiek ze słów nadaremno. Jestem przerażony.

Raptem ból zostaje całkowicie zastąpiony rozprzestrzeniającym się po całym ciele uczuciem swędzenia. W pierwszym odruchu zrzucam plecak, nerwowo drapiąc się po całym ciele.

Odczuwam straszne szczypanie oczu. Podrażnienie wywołuje łzy, ciurkiem spływające po obydwu moich policzkach. Wpadam w jakiś rodzaj furii, wywołanej paniką. Zrywam z siebie bluzę, spodnie, koszulkę.

Skóra wałkując się, schodzi z każdego centymetra mojego ciała, odsłaniając krwawą tkankę tłuszczową, bądź mięśniową.

Umieram! Boże, umieram, rozpadam się na kawałki! Rozpływam się!

Padam na kolana, resztami sił spoglądając w bezchmurne niebo.

Muchy, nagle nadlatuje rój much. Są duże, co najmniej trzykrotnie większe od tych doskonale mi znanych. Bzyczenie ich skrzydeł jest głośne, natrętne. Paskudy chcą na mnie usiąść.

- Won! – krzyczę. - Nie dopadniecie mnie! Nie, dopóki żyję!

Wyczerpany padam twarzą na biały asfalt ulicy. Umieram, odchodzę. Może to i dobrze…

***

Odzyskuję przytomność, z trudem unoszę powieki. Siedzę oparty o karoserię samochodu. W pierwszym odruchu zrywam się na równe nogi, oceniając jednocześnie swoje położenie. W zasięgu wzroku dostrzegam biegającego miedzy samochodami Asa.

Widząc mnie, natychmiast podbiega. Skacze radośnie, merdając króciutkim ogonkiem. Głaszczę go.

Przypominam sobie o ranach na przedramieniu i schodzących z całego ciała płatach skóry. Unoszę rękaw bluzy.

Ze zdziwieniem stwierdzam brak jakichkolwiek obrażeń. Skóra jest lekko zaczerwieniona, lecz trudno to nawet nazwać podrażnieniem.

„Co to było?”, zadaję sobie w myślach pytanie. Chyba jakaś wizja, halucynacja. Innego wytłumaczenia nie mam.

Spoglądam na zegarek. Przez dwie godziny byłem nieprzytomny, a tym samym zupełnie bezbronny.

Podnoszę z ziemi plecak, zakładam go i czym prędzej ruszam przed siebie. Jeżeli to białe ścierwo jest jakimś halucynogennym gównem, no to jest nieciekawie. Jeśli podobny atak przytrafi mi się podczas przemykania obok chordy zainfekowanych, będzie po mnie. W obecnej sytuacji reszta ocalałych ma przechlapane.

W moim przypadku jest jeszcze opcja, że mnie nie wyczują. Pozostali nie będą mieli tyle szczęścia.

Z każdym kolejnym przebytym kilometrem, osiedla zastąpione zostają posesjami z wolnostojącymi budynkami.

Pierwszym moim marzeniem było, tak jak już o tym wspominałem, zamieszkanie w opuszczonej hali fabrycznej. Drugim natomiast, było posiadanie własnego domu z podwórkiem, ogródkiem i garażem. Niestety, w poprzednim świecie mogłem jedynie o tym pomarzyć.

Poszczególne podwórka pooddzielane są od siebie ponad dwumetrowymi, zdobionymi na rozmaite sposoby ogrodzeniami. Właśnie to najbardziej cenię w moim mieście. Tę subtelną, niemalże niezauważalną różnorodność architektury.

Bloki mieszkalne kończą się, ustępując miejsca posesjom. Tył każdej z nich gęsto porasta kilkusethektarowy las.

Widząc tył Bentleya, nie mogę powstrzymać się od podejścia do niego. Dookoła leży mnóstwo pokruszonego na malutkie części szkła oraz znaczna ilość chromowanych elementów nie tylko Continentala, ale i Aston Martina DB9.

Samochody zderzyły się czołowo. Prędkość musiała być znaczna. Przody obydwu aut nadają się do kapitalnego remontu. We wnętrzu Astona znajdują się zwłoki nadzianego na kierownicę prowadzącego. Biedak jechał bez zapiętych pasów. Roztrzaskana o przednią szybę twarz jest nie do rozpoznania. Co dziwne, ciało nie tyle rozkłada się, wytwarzając przy tym nieznośny smród, co usycha, wyglądem przypominając znane mi z egipskiego muzeum zabalsamowane mumie. Natomiast pierwotnie bialutka skórzana tapicerka Bentlaya jest niemalże w całości pokryta zaschniętą krwią. Czuję przebiegającą po całym ciele gęsią skórkę.

Chcąc ruszyć w dalszą wędrówkę, wołam Asa. Ten jednak ani drgnie, wpatrując się w biegnący wzdłuż drogi rów melioracyjny. Zaciekawiony, szybkim krokiem podchodzę do niego.

Rów jest zupełnie wyschnięty. Leżą w nim szczątki kilkudziesięciu, ułożonych wzdłuż osób. Trudno powiedzieć czy byli to zainfekowani, czy tracący życie wskutek jakiś innych okoliczności ludzie. Obecnie jakakolwiek identyfikacja jest niemożliwa.

Każde z ciał oblegane jest przez wszelkie możliwe robactwo. Widać ludzkie kości, prześwitujące przez tłuste cielska białych larw.

Jak na złość, wiatr akurat zawiał w taki sposób, iż cały paskudny smród zgnilizny buchnął wprost na mnie. Katar nie na wiele się zdaje. Fetor samoczynnie każe wykonać mi kilka kroków wstecz, natychmiast przyprawiając o odruch wymiotny i towarzyszący mu zawrót głowy. Nagle przed oczami rozbłyska mi kilkadziesiąt świetlistych punkcików.

- Idziemy! – mówię stanowczym głosem do swego kompana.

Bulterier spogląda na mnie, nieśpiesznie ruszając w moją stronę.

Od interesującego miejsca oddzielają mnie jeszcze nie więcej niż trzy kilometry.

Dźwięki wzajemnych nawoływań ptaków są naprawdę balsamem dla uszu, będącym jednocześnie melodią relaksacyjną. Uświadamiam sobie, jak bardzo mi tego brakowało.

Jazgot wywołany przez zainfekowanych powoduje u mnie prawie reakcje alergiczną w postaci przenikliwych, nieustępliwych bólów głowy. Nie należą one być może do najmocniejszych, lecz przez swą natarczywość zaczynają w coraz większym stopniu dawać mi się we znaki.

Rząd stojących na obu pasach aut wydaje się nie mieć końca. Ludzie, chcący jak najszybciej uciec z miasta, wpadli w śmiertelną pułapkę. Tak się zastanawiam - ciekawe, w jakim miejscu to się kończy? Przecież gdzieś musi.

Od razu rozpoznaję, którą ze stron przejeżdżał konwój. Wyraźne ślady opon oraz wraki przepchnięte ku osi jezdni są najlepszym drogowskazem. Idę niczym po nitce do kłębka.

Skręcam w szeroką wyściełaną kostką brukową ulicę.

Już pierwszy, stojący sześćdziesiąt metrów dalej pałacyk świadczy o bogactwie ludzi mogących pozwolić sobie na mieszkanie tutaj. Status materialny nie robi jednak najmniejszego wrażenia ani na wirusie, ani na zainfekowanych nim osobnikach. Dopadają, wcielając w swoje szeregi każdego. Od tego, podobnie jak i od śmierci, nie da się wykupić.

Brama wjazdowa posiadłości jest do połowy uchylona. Ostrożnie przekraczam jej próg.

Spory ogród wraz z dużym skalnikiem zdobił, pewnie ku ogromnej uciesze mieszkańców, całą wschodnią część podwórza. Niestety po właścicielach nie ma ani śladu, natomiast wszechobecny biały pył skrył pod swą warstwą cały urok kolorów rozkwitających kwiatów oraz krzewów. Na lustrze niedużego oczka wodnego uformowała się biała, przypominająca rzęsę wodną warstwa. Naprzeciwko mnie, po obydwu stronach schodków prowadzących do drzwi wejściowych, stoją naturalnej wielkości posągi dwóch rzymskich legionistów.

Właścicielowi, niezależnie od płci, trzeba przyznać jedno - miał fantazję. Tak to już na tym świecie było. Jedni ledwo wiążąc koniec z końcem, żyli od pierwszego do pierwszego każdego miesiąca. Drudzy za to stawiali sobie posągi przed wejściem do domu.

Kolejno mijane posesje są w większości pozamykane, sprawiając wrażenie pustych. Jeżeli właściciele przystosowali się do życia w nowym świecie, ograniczają się pewnie do wypadów związanych z zaopatrzeniem.

Na najbliższym rozwidleniu dróg skręcam w prawo. Idąc w lewo za kilkadziesiąt metrów wszedł bym w leśną gęstwinę.

Na wysokości znaku zakazującego przekraczania prędkości dwudziestu kilometrów na godzinę dostrzegam dwie sylwetki zainfekowanych. Kiwają się na boki.

As przebiega obok, nie wywierając na pierwszych dostrzeżonych dzisiejszego dnia osobnikach jakiegokolwiek wrażenia. Mimo to mijam ich, zachowując najwyższy stopień czujności jak i gotowości na ewentualność odparcia ataku.

Kiedy mniej więcej zrównuję się z jednym z nich, ten pada na kolana, wymiotując czerwono-zieloną, gęstą substancją. W niedługim czasie drugiego dopada ta sama dolegliwość. Z obrzydzeniem patrzę na targane konwulsjami ciała. Kałuża wymiocin staje się coraz większa. Jest po prostu nieprawdopodobnym, aby ich ciała posiadały w sobie tak dużą ilość tego paskudztwa.

Z otwartych ust wysuwają się paskudne szyszki. Pulsując z niesamowitą intensywnością w końcu wybuchają. Żółta maź dopełnia swą barwą dwukolorową kałużę wymiocin.

Najpierw odczuwam wstręt, dopiero później zostaje on zastąpiony przerażeniem. W miejscu szyszki pojawia się rozwidlony w dwie strony długi język. Wyglądem przypomina on ten jakim posługują się niektóre gatunki gadów. Lecz na tym nie koniec. Na każdej z końcówek znajdują się obecnie dwie, pulsujące małe szyszeczki.

Ewolucja zainfekowanych nabiera rozpędu. Obawiam się, aby na którymś z jej etapów nie prysnęła moja zdolność niepostrzeżonego przemieszczania się w bezpośredniej bliskości trupów, coraz bardziej przypominających mutanty.

Dwa stwory wstają. Nie wiem co robi drugi z nich, ale ten na którym skupiam wzrok porusza głową. Najpierw w lewo, potem w prawo, a gdy rozlega się trzask łamanych kręgów spogląda dokładnie w moją stronę, wysuwając przy tym paskudny, dwuczłonowy język na przeszło pół metra.

Stoję jak zahipnotyzowany. Nie zdając sobie sprawy z grożącego niebezpieczeństwa, wpatruję się w potwora, zupełnie nie zwracając uwagi na drugiego z nich.

Ten tymczasem zbliżył się do mnie na odległość niemalże dwóch metrów. Z chwili kompletnego odlotu, wyrywa mnie syk wydobywający się z jego otworu gębowego.

Teraz dopiero czuję paraliżującą odmianę lęku. Sił starcza mi jedynie na miarowe wykonywanie oddechów. Zaledwie kilka centymetrów od mojej twarzy, dokładnie na wysokości oczu, wije się jego paskudny język.

O dziwo zainfekowany nie podchodzi bliżej, a jedynie wyciąga jedną z chudych dłoni, chwytając końcówkę swego języka. Wygląda to tak, jakby zupełnie nie miał nad nim kontroli.

Trudno powiedzieć jaki byłby jego kolejny ruch, ponieważ nagle całą uwagę skupia na sobie As. Psisko przechodzi mi niepostrzeżenie między nogami, stając kilka centymetrów od jednego z odmieńców. Zainfekowany natychmiast kieruje głowę w jego stronę. As w tym czasie ani drgnie.

Wszystko dzieje się w mgnieniu oka. Zainfekowany puszcza trzymany w rękach narząd, błyskawicznie mknący w stronę mojego przyjaciela. Czworonóg jest jednak o setny ułamek sekundy szybszy. Otwiera pysk, chwytając w niego język odmieńca.

Jego zęby w połączeniu z masywnymi szczękami są jak gilotyna, przecinająca wszystko, co jest poddane konfrontacji z jej ostrzem. Bryzga jaskrawożółta substancja. Były właściciel odgryzionego narządu zatacza się, padając na ziemię niczym ścięte drzewo.

Cofam się o kilka kroków, od razu odnajdując wzrokiem obserwowanego chwilę temu drugiego z zainfekowanych. Powoli zmierza w naszym kierunku. Kiedy jest na tyle blisko, by dotknąć ciała leżącego pobratymca, otwiera dawne usta, wydając z siebie przeciągłe charczenie.

Dobywam maczety, będąc w pełni przygotowanym na konfrontację.

As przebiega miedzy nogami przeciwnika, wbiegając w otwartą bramę najbliższej posesji. Odmieniec, najwyraźniej instynktownie, rusza za nim szybkim, acz nieporadnym krokiem. Mimo wszystko cały czas są do tyłu z koordynacją.

Jeszcze przez minutę przyglądam się leżącym zwłokom. Prócz tych cholernych szyszek, nic w ich fizjonomii się nie zmieniło. Przynajmniej na oko.

Słyszę szczek Asa. Żwawym krokiem idę w stronę wejścia na teren posiadłości. Na podwórku stoi w pełni terenowa wersja Jeepa Wranglera. Krótko ścięty trawnik kończy się chodnikiem, prowadzącym do progu piętrowego domu. Tuż obok widzę dziecięcą huśtawkę i trampolinę. O jedną z nóg huśtawki oparty jest dziecięcy fotelik. W siedzisku siedzi duża, pozbawiona głowy lalka. Brakująca część zabawki, leży dwa metry dalej w zaschniętej, nieco wyblakłej kałuży krwi. Jej twarz zwrócona jest ku ziemi. Nie sposób więc dostrzec nic więcej poza pozlepianymi krwią, zwichrzonymi na wszystkie strony włosami.

Tuż przed maską auta lekko kołysząc się na boki, stoi kilku zainfekowanych. Wodzą wzrokiem za przebiegającym miedzy nimi czworonogiem. Ich długie języki nie są w stanie, przynajmniej na razie, przysporzyć bulterierowi jakiegokolwiek problemu.

Psiak zatacza duże koło, mijając unieruchomioną kosiarkę, wbity w ziemię szpadel oraz leżące tuż obok grabie, po czym biegnie w moją stronę.

Mijając mnie, szczeka dwukrotnie.

Truchtem biegnę za nim.

Opuszczając teren posesji, zamykam bramę, podpierając jedno ze skrzydeł leżącym tuż obok konarem, oderwanym od drzewa za sprawą porywistego podmuchu wiatru. Może nie jest on masywny, ale bydlaki będą musiały zadać sobie trochę trudu, by stąd wyjść.

Ciąg dalszy nastąpi.

Serdeczne podziękowania dla Ani Arlet.

Jeżeli podobał Ci się tekst polub fanpejdż:

https://www.facebook.com/pages/Czas-Z/1430189543949970

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Nie ma lepszej opowieści tego typu na tej stronie. Świetne jest to, że przedstawia apokalipsę zombie od strony "codziennej", "ludzkiej". Nie, że ludzie sb biegają i po prostu kroją te zombie, ale... Trudno to opisać. :D Po prostu niesamowicie realistyczne i świetnie napisane. Podobna postapokaliptyczna seria szykuje się na głównej, "Kronos". Jednak póki co Czas Z jest bezdyskusyjnie top 1 tej strony. Pozdrawiam i czekam na kolejne części. :)
Odpowiedz
zajebiste nie moge sie doczekac ciagu dalszego
Odpowiedz
Zajebiste jak zawsze ale miestety nadal krótkie D:
Odpowiedz
Dziękuję za wszystkie komentarze. Bardzo cieszę się, że pomimo kilkumiesięcznej przerwy Czytacie i Interesujecie się „Czas Z”. Zapewniam, że cała pierwsza część „Czas Z” będzie regularnie publikowana w odcinkach. Jeszcze Raz Dziękuję i Pozdrawiam :)
Odpowiedz
Good Job mate !!! 10/10
Odpowiedz
Ekstra czekam na więcej.
Odpowiedz
Kolejny odcinek już niebawem :)
Odpowiedz
Zajebiste no i oczywiście czekam na więcej :-)
Odpowiedz
10/10 jak zawsze
Odpowiedz
Świetne! :D,
Odpowiedz
Zajebiste
Odpowiedz
jest i on
Odpowiedz
Dobre !!! :)
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje