Historia

ODBICIE

trapsmaster 3 8 lat temu 5 331 odsłon Czas czytania: ~16 minut

Wirnik helikoptera, bęben pralki, karuzela. Szalona jazda bez trzymanki. Sześcienne kostki zamknięte w kubku, gwałtownie potrząsane. Świat kręci się bez żadnej osi jak diabelski młyn, który wymknął się spod kontroli. Rzeczywistość wiruje, co chwilę się z czymś zderza. Leżę, ale to w niczym nie pomaga, aż chciałbym się przewrócić się raz jeszcze dla chwili spokoju, dla uspokojenia błędnika. Organizm ciągle chce coś zwrócić, ale mam zupełnie pusty żołądek. Wczorajsze posiłki wyrzygałem już parę godzin temu. Ten kwaśny posmak na języku… Bezwładnie poruszam nogami i rękami, niech ten bączek się w końcu zatrzyma! Z trudem oddycham i nie mam pojęcia, co się w ogóle dzieje. Jestem jak szmaciana lalka, którą ktoś rzuca po ścianach. Kompletnie nic nie robię, a czuję się, jakbym walczył o każdą kolejną sekundę życia. O potwornym bólu roztrzaskującym mi czaszkę od środka wolę nawet nie myśleć.

Nawet nie wiem, jak długo już męczę się w tym koszmarze, zauważam jednak, że mój stan się polepsza… Nie, to słowo nie pasuje, powiedziałbym raczej „kręciołek powoli słabnie”. Mogę już ułożyć w głowie jakieś sensowne myśli, nadal jednak zmagam się z superekspresem mknącym na wskroś mózgu. Przede wszystkim: gdzie ja jestem? Dookoła same drzewa, słyszę szum wody… To chyba jakiś las. Zaraz, co? Co ja robię w lesie?

Próbuję się podnieść i rozeznać w sytuacji, zauważam jednak z przerażeniem, że nie mogę się ruszyć. Jak to? Przecież niedawno jeszcze dałem radę nieco zmienić pozycję. Jak się okazuje, nadal mogę. Wykonując tytaniczny wysiłek, jestem w stanie przesunąć kończyny o kilka milimetrów, ale nic ponadto. O Boże… jestem inwalidą! Niewyobrażalny strach, jakiego nie życzę nikomu – obudzić się i odkryć, że już nigdy się nie wstanie. Nie zagram już nigdy w kosza, nie pojadę na wycieczkę rowerową… Nie, nie, nie, to niemożliwe! Unoszę głowę i spoglądam na swoje ciało. Jest tak odległe. Niby moje, ale jednak zupełnie obce. Nadal płynie tam krew, rosną włosy, komórki rodzą się i umierają… Życie toczy się jak zawsze. Jednak mnie już tam mnie ma. Tej kukiełce przecięto wszystkie sznurki, upadła gdzieś poza światło reflektorów. Leży w takiej pozycji, w jakiej ułożyła ją fizyka i pokrywa się kurzem. Lalkarz rozgląda się, zdruzgotany, z kilkoma niepotrzebnymi nitkami w garści. Ale już za późno na poszukiwania. Kurtyna opada, przedstawienie skończone. Tylko nie słychać żadnych braw.

Wszystko zaczyna mnie swędzieć. Denerwuje mnie kosmyk włosów wpadający mi do oka i źdźbło trawy łaskoczące mnie w brzuch. Nic nie mogę na to poradzić. Jaki ja jestem ograniczony! To po prostu niewiarygodne. Jakby ktoś mnie przywiązał, pozbawił kończyn… Jakby ktoś mnie zamknął w trumnie. Brak mi słów albo nawet konkretnej myśli. Najistotniejsza i najbliższa mi rzecz na świecie stała się moim grobem. Aż czuję, jak mnie przygniata. Moja „powłoka” stała się ciężarem dla mojego umysłu albo na odwrót. Nie wiem, nie mam ochoty nawet się nad tym zastanawiać, czuję się taki bezradny. Jak ja mam w ogóle zmierzyć się z takim problemem? Wydawało mi się, że jestem już dojrzały, a tu coś takiego. Dwadzieścia jeden lat w plecy i znowu mam równie wielką władzę nad swoim losem, co noworodek.

Ale jak do tego właściwie doszło? Beznadziejne samopoczucie wskazywałoby na wielkiego kaca. Czyli alkohol. Próbuję ze sobą połączyć te dwa luźne końce (co w obecnym stanie jest naprawdę syzyfową pracą) i udaje mi się wysnuć teorię, że musiałem pijany skoczyć na główkę do rzeki, straciłem przytomność i porwał mnie nurt. Taka wersja wydarzeń wydaje się być najbardziej prawdopodobna. Ta, „dojrzały”…

Jestem debilem. Gdybym tylko mógł, zacząłbym walić pięściami o piasek pode mną. Zamiast tego musiałem ograniczyć się do zgrzytnięcia zębami. Właśnie, czy mam je w komplecie? Sprawdzam szybko językiem i okazuje się, że tak. Świetnie. Cieszę się. Będę mógł gryźć łyżkę, którą będą mnie karmić rozmemłanymi zupkami. Zajebiście. Pewnie się jeszcze okaże, że wzrok mi się znacznie poprawił, a moje problemy z lewym płucem to już melodia przeszłości. Dobrze, że życie ma swoje priorytety i wie, co może mi odebrać. Jakieś pierdoły – nie, tutaj wszystko jest w porządku. Ale kark to złamać sobie mogę, bylebym przypadkiem nie zaczęło mi dziąsło krwawić. Śmiało! Śmiało, pokaż na co jeszcze cię stać. Tylko tyle? Żadnego innego pomysłowego wypadku? Może powinienem spaść z samolotu albo wypalić sobie struny głosowe rozpuszczalnikiem? Dlaczego nie zaatakuje mnie zaraz jakiś niedźwiedź? No co? Zabrakło pomysłów? Limit pecha wyczerpany?

Zaczynam krzyczeć, przeklinając wszystko i wszystkich. Las odpowiada mi pełną pogardy ciszą. „Dobra, wal się! Nic nie mów! Może tak nawet będzie lepiej!” – drę się do nie wiadomo kogo i czuję ogromne zmęczenie. Świat ciemnieje, oczy same mi się zamykają. Znowu tracę przytomność. „Przynajmniej tyle… Ale nie myśl, że to moje ostatnie słowo!” – bełkoczę, po czym mdleję.

Niestety, ślepa sprawiedliwość ma jeszcze jednego asa w rękawie. Mrówki. „Muszę przyznać, że o tym nie pomyślałem” – unoszę brwi z aprobatą. Staram się być sarkastyczny nawet sam dla siebie, ale tym razem nie daję rady. Ocucił mnie gwałtowny ból w szyi i gdy tylko zobaczyłem czarną plamę sunącą w moją stronę, wiedziałem, że czeka mnie piekło. Nie zdawałem sobie do tej pory sprawy, jak owady są przerażające. Zbita masa prowadzona jednym umysłem, która nie martwi się ofiarami po jednej czy po drugiej stronie. Widzę ich oczy – martwe, pozbawione jakichkolwiek uczuć. Czuję, jak całego mnie oblepiają – pełzną, tysiąc odnóży przebiega po skórze, drażniąc każdy nerw. Zalewa mnie fala, zamykają mnie w szczelnym kokonie, odcinając słońce; wpychają mi się do gardła i uszu. Tracę oddech, a one są już wewnątrz – łaskoczą mózg, dziesiątkami wchodzą do żył i nimi rozpływają się na cały organizm. Gryzą, kąsają i tną na kawałki, staję się żywicielem ich gniazda na najbliższe lata. Jestem zjadany i wypełniany żywcem, staję się nowym mrowiskiem na kolejne pokolenia. Zdycham, a one nawet nie zwracają uwagi na moje krzyki. Mechanicznie wykonują przydzielone im zadania, a ich trupie ślepia szukają kolejnych kawałków do wyrwania…

Wzdrygam się na samą myśl. Oficjalnie ogłaszam mrówki najstraszniejszymi istotami we wszechświecie. Kiedyś rozgniótłbym takie butem albo po prostu je zignorował. Niestety, jednym skokiem do wody dałem radę pokonać odległość dzielącą szczyt oraz koniec łańcucha pokarmowego, miliony lat ewolucji. Mój gatunek bez mrugnięcia okiem zabijał gigantyczne wieloryby, teraz za to małe robaki będą wydłubywać moje mięso ze swoich żuwaczek. Zdecydowanie nisko upadłem.

One wciąż idą nieprzerwanie, są coraz bliżej. Czarny oddział podchodzi do mnie z początku nieufnie, z dozą ostrożności. Stwierdzają jednak, że nie stanowię zagrożenia i kontynuują swoją wyprawę do ziemi obiecanej prowadzącą przez moje ciało. Pot leje się ze mnie strumieniami – mam wrażenie, że zaraz je wszystkie potopię. Całe szczęście, że mam na sobie koszulkę i nie odczuwam tak mocno ich obecności. Nie przeszkadza im to jednak w buszowaniu po mojej ręce oraz tuż pod warstwą ubrań. Mimo wszystko nie wydają się mną szczególnie zainteresowane, chcą się po prostu przedostać na drugą stronę. Zdaję sobie sprawę, że wstrzymywałem powietrze od dłuższej chwili i wypuszczam je, wyrażając tym swoją nieopisaną ulgę. Dziękuję wam, małe pasożyty. Udaje mi się nieco rozluźnić i z zainteresowaniem przyglądam się przemarszowi.

Nie jestem w stanie opisać uczucia mrowienia, które się po mnie rozchodzi, ponieważ ono po prostu nie występuje. Kilometry drutów mojego elektrycznego ogrodzenia zostały w jednym miejscu przerwane i do widzenia, system wczesnego ostrzegania nie działa. Nie wiem, czy w tej chwili nie wychodzi mi to na dobre. Taki widok połączony z wibracjami od tupotu setek odnóży z pewnością byłby makabryczny, jednak bez tego elementu jest… ciekawy. Straszny i stresujący, ale ciekawy.

Masa powoli się przerzedza, insekty nie zwracają uwagi na moją obecność. Jest ich już coraz mniej, kontynuują swoje obowiązki… Nie wiem, szukają dogodnego miejsca na nowy dom albo idą na wojnę z tym wrednymi czerwonymi, którzy sobie ostatnio pozwalają na zbyt wiele. Może to po prostu wyprawa po pożywienie, nieważne. Żyją dalej i wspólnie działając, wprowadzają zmiany do swojego mikrokosmosu. A ja? Ironicznie, znowu zostałem sam. Do czego ja się komu przydam? Byłem po prostu kłodą na ich drodze. Teraz tak będzie z wszystkimi – rodzicami, znajomymi czy też kimkolwiek innym. Stałem się zbędny; naturalna selekcja przywitała się, dała mi pięścią w twarz i pomachała na pożegnanie.

Staram się o tym nie myśleć, staram się skupić na poczynaniach ostatnich owadzich żołnierzy, żeby chociaż na sekundę odciągnąć karę – czyli analizowanie swojej sytuacji. Jeden z nich skręca w stronę mojej twarzy, zatrzymuje się pośrodku klatki piersiowej i unosi lekko głowę. Wygląda to nieco dziwnie, jakby chciał spojrzeć mi w oczy. Ach, jesteś zbyt głupi, by to pojąć, prawda? Nie masz pojęcia, na co tak naprawdę patrzysz. Chodzisz po ciele istoty nieskończenie od ciebie mądrzejszej. Nawet nie pojmujesz, jakie idee popieram, jaką ja mam wiedzę; ile więcej wyciągam… wyciągałem z życia niż ty; co zostało bezpowrotnie zaprzepaszczone. Potrafię tworzyć sztukę, dotyczą mnie dylematy moralne starożytnych filozofów. Widzę siebie jako jednostkę. Ty tego nie zrozumiesz. Jesteś tylko mrówką egzystującą w tym swoim nieistotnym świecie. Budujesz swoje niepotrzebne „zamki”, toczysz bezsensowne wojny. Pracujesz dla królowej, o której nikt poza garstką z was nie wie, a za parę lat nikt nie już nie będzie pamiętał. Nie jesteś nawet pionkiem, jesteś kwarkiem z atomu z drewna, z którego pionka wystrugano. Twoja wizja jest taka ograniczona, nigdy tak naprawdę w pełni siebie nie poznasz – nie poznasz też cudownych niuansów samej świadomości bytu. Kolonia to jedyne, co cię obchodzi.

Tak, zdecydowanie poczułem się lepiej. Jednak nie trwało to nawet dziesięciu sekund. Wydaje się, że to zupełnie nie czas i miejsce na takie filozofowanie. Mam o wiele poważniejsze problemy. Lecz z drugiej strony, co ja niby mogę teraz robić? Moment na Oświecenie równie dobry jak każdy inny.

Ciężko w to uwierzyć, ale ja Zobaczyłem. Tak, przez wielkie zet.

Zobaczyłem swoje własne oblicze, większe ode mnie setki razy, spoglądające na mnie samego w skupieniu. To ja jestem mrówką! Zaraz, co? Zmniejszyłem się tysiąckroć, a zachowałem takie same rozmiary. Zmieniło się wszystko… i nie zmieniło się nic. Przeobraziłem się tak naprawdę w dokładnie tę samą istotę. Jak to możliwe? Cóż, ewolucja. Mrówka nieco podrosła, stanęła na dwie nogi i natychmiast zaczęła wymyślać nowe sposoby zabijania swoich pobratymców. Następnie wynalazła nowy rodzaj czynności – zbędne rozrywki i stwierdziła „Tak. To na pewno absolutny szczyt możliwości natury. Z pewnością jestem magnum opus jakiegoś wszechmogącego Stwórcy”. Małym gigantom z pewnością nie można zarzucić braku wizji czy pomysłowości.

Stałem się liliputem otoczonym olbrzymami i kolumnami niebios. Bakterią w tym Bożym terrarium, która nie obejmuje rozumem wielkości otaczającego jej świata, ale nawet nie wie, że tego nie wie. Nie ma żadnego wpływu na niezwykle istotne wydarzenia dziejące się tuż obok, lecz nie obchodzi jej to. Jest zbyt zajęta walką z innymi jednokomórkowcami o dominację na swoim mikroskopijnym kawałku przestrzeni. Musi przecież zrobić podział, zapewnić bezpieczeństwo swojemu genotypowi, by potem wraz z innymi stworzyć jakąś wyższą formę bytu. Powiększmy to milion razy i mamy mrówkę. Powiększmy ją tysiąc razy i mamy człowieka. W tym łańcuchu nie ma tak naprawdę poziomu rozwinięcia, jest tylko stosunek wielkości do swojego środowiska. A to dopiero początek.

Zauważyłem, jak brzydka i żałosna jest moja mrówcza powłoka. Jak nieoryginalna. Stworzony, a nie zrodzony. Mieszkam w gigantycznym mrowisku milionów mi podobnych. Chodzimy, tłoczymy się w ciasnych tunelach, każdy w swoim kierunku, nie zdając sobie sprawy, że Ziemia jest okrągła i kierunek jest tylko jeden. Zderzamy się, przechodzimy po sobie nawzajem, czasami dajemy się ponieść prądowi. Ścieramy się pancerzami, muskamy włoskami, wymieniamy płynami, dzielimy się życiem. Bo tak naprawdę ono jest tylko jedno – bezustanne, wszechobecne. Egzystujemy tak blisko siebie i mamy tak mało prywatności, że rozdrabnianie życia na mniejsze, mrówcze części nie ma sensu. To jak amputacja. Ścisk jest wręcz niewiarygodny. Masa mieli mnie jak młynek do kawy, ledwo oddycham, nie potrafię określić swojego miejsca. Gdzie ja jestem? Dokąd w ogóle zmierzałem? Po co? A tak, służyć Królowej. Cóżby innego…

Praktycznie cały czas spędzamy pod ziemią, rzadko wychodząc na wolną przestrzeń. Gdy wreszcie tam się wydostaję, nie odczuwam większej różnicy. Tutaj również urządziliśmy sobie królestwo, tylko że „odpoczynku”. Widoki są ładne, a mrówek przemyka troszeczkę mniej. Daleko mi do bycia zrelaksowanym… Żeby poczuć cokolwiek nowego musiałbym naprawdę mocno oddalić się od mrowiska… Ale nie mogę. Mam tutaj przecież zobowiązania, muszę pomagać. Mam również zapewnioną stabilność, pracę i nawet wsparcie niektórych robotnic. Jestem potrzebny społeczeństwu. Nie da się tego tak po prostu porzucić. Poza tym w środku każdy w jakiś sposób spełnia swoje potrzeby i zachcianki. Każdy ma swoje ulubione mrówki i rodzaje zabawy, to kraina wielkich możliwości. Dla mnie też się coś znajdzie, prawda? Prawda?

Niestety, póki co pozostaje mi kwas mrówkowy. Całkiem ciekawa substancja. Wypala mózg, ale w taki miły sposób. Wyżera ciało, ale tego nawet się nie zauważa. Wyrywa hamulce, ale dzięki temu można dobrze się rozpędzić. Ten gorzki, cierpki smak na żuwaczkach… Może powinienem znowu poszukać źródła. Zastanawiam się właśnie, dokąd pójść z zapytaniem, gdy nagle wyczuwam jakiś grzmot. Zdziwiony, wychodzę ze swojego pokoiku sprawdzić, co się dzieje.

Pędzący tłum porywa mnie w głąb mrowiska. Znowu się duszę, nie mam nawet łyku powietrza dla siebie, cudze włoski, zapachy i płyny spływają po mnie strumieniami, nie mam dokąd uciec. Ponownie oblazły mnie mrówki, jednak tym razem jestem jedną z nich. Jestem też znacznie bardziej przerażony. Włażą w każdy zakamarek egzystencji, zagłuszają wszelkie dźwięki i zasłaniają jakikolwiek widok. Nie mogę krzyczeć, nie posiadam strun głosowych. Znoszę to wszystko w milczeniu, czekając tylko na moment wytchnienia, lecz ten nie nadchodzi. Udaje mi się cudem przetoczyć się do względnie pustego tunelu obok, skąd obserwuję istny potok swoich pobratymców. Widzę nawet jakieś znajome czułki, ale prą do przodu tak szybko, że nawet nie mam czasu nawet na to zareagować. Uciekają przed czymś. Czuję smród feromonów strachu i poczucia zagrożenia. Ale co się dzieje?

Teraz dopiero dostrzegam pewien szczegół. No przecież, jestem po drugiej stronie kolonii. Wszyscy zostaliśmy ewakuowani. Ale co się właściwie stało? Czuję, jak ziemia zaczyna drżeć. Sklepienie się osypuje. Nie mam wyjścia, natychmiast dołączam do reszty, zanim kilkanaście gram piasku zgniecie mnie na miazgę. Staję się jednością z rzeką mknącą do wyjścia, gdy zdaję sobie sprawę, że ściga nas prawdziwa rzeka. Tak, powódź, po raz kolejny, widocznie mocno padało. Jestem już na zewnątrz i widzę powagę sytuacji. Zniszczenia są ogromne, wody ciągle przybywa – trzeba się stąd wynosić.

Właśnie w taki sposób dotarłem do tego dziwnego pagórka. Wraz z grupą kilkuset owadów przemierzałem tę przedziwną krainę, poszukując dogodnej lokacji do stworzenia nowego domu. Ciężko mi opisać, co spotkaliśmy na swojej drodze. Duże, o bardzo nieregularnym kształcie i osobliwej powierzchni, z jaką jeszcze nigdy nie spotkałem. Nie stanowiło jednak zagrożenia, więc postanowiliśmy po nim przejść. Wówczas właśnie się poruszyło i zobaczyłem wielką kulę. Czy ona żyje? Nie wiem, trudno mi to stwierdzić. Mam nadzieję, że nie jest groźne ani dla mnie, ani dla żadnej innej mrówki. Z pewnością ma jedną dziwną cechę – dwie białe elipsy umieszczone mniej więcej pośrodku, które co chwilę pojawiają się i znikają. O co tu chodzi? Czym ty w ogóle jesteś? Ciekawe czy to jakiś duży robak, czy może został stworzony na kształt jakiegoś rodzaju mrowiska, w których żyją istoty takie jak ja. Zawsze takie coś istniało w pobliżu? Nigdy nie słyszałem. A może to po prostu…

Kula zaczyna się powoli oddalać, rozpływa się w błękitnej czerni i tysiącach błyszczących punktów. Znikają jakiekolwiek nierówności i przede mną pozostaje płaska powierzchnia. Dopiero po chwili orientuję się, że ponownie trafiłem do swojego ludzkiego ciała. Jest już późny wieczór. Co się właściwie stało, do cholery? Doznałem objawienia, naprawdę zamieniłem się na moment w piknikowego szkodnika? O ile dobrze pamiętam, na samym początku jeszcze miał on w sobie moje cechy, ale potem już kompletnie zatraciłem swoje człowieczeństwo. Nie rozpoznałem nawet swojej twarzy. Wizja była tak mocna, taka prawdziwa… Pomyślmy, czy ja coś wczoraj brałem? Nie wydaje mi się. Obym miał chociaż tyle rozumu.

Podnoszę powoli głowę i szczerze zdumiony spostrzegam na klatce piersiowej mrówkę, która wydaje przyglądać mi się z uwagą. Strzepuję ją dłonią. O boże, ja mogę ruszać rękami! Czy to wszystko było snem albo jakąś iluzją, co się dzieje? Nie wiem, nic z tego nie rozumiem. Wstaję, otrzepuję się z piasku i sprawdzam, czy działa mój telefon. Szlag, rozładowany. Na szczęście słyszę w oddali szum samochodów. Skoro gdzieś w pobliżu jest ulica, to bez problemu powinienem trafić z powrotem do miasta, a tam już coś wymyślę. Szkoda tylko, że jest tak zimno. Zaczynam się śmiać. Ach, ta impreza przejdzie do historii, coś czuję. Ledwie uszedłem z życiem, robiąc najgłupszą rzecz w historii. Wylądowałem w lesie i miałem omamy o paraliżu, bakteriach i insektach. Niby to głupie, niebezpieczne, nieodpowiedzialne. Jednak uczucie ulgi jest niewiarygodne, nie mogę powstrzymać chichotu. Pocierając skronie, oddalam się od brzegu. I wtedy czuję na sobie czyjś wzrok.

Rozglądam się dookoła, nikogo ani niczego. Bynajmniej mi to nie pomaga. Każde drzewo dostaje parę straszliwych, kreskówkowych oczu. Przyśpieszam, wybiegam z gąszczu na polanę. „No bez jaj. Naprawdę, bez przesady” – myślę.

Widzę niekończące się ciemne niebo obsypane brokatem. To ono mnie obserwuje. Jak? Nie wiem. Ponownie staję się malutką mrówką stojącą przed własną twarzą, to poczucie uderza mnie niczym cegła w twarz. Nie rozumiem, na co ja tak właściwie patrzę. Nie wiem, co chce mi to coś przekazać. Nigdy o tym nie myślałem. Na co dzień zajmuję się czym innym. Kupuję sobie jedzenie, by jakoś przeżyć w swoim mikroskopijnym mieszkaniu. Chodzę do mikroskopijnych czterdziestopiętrowych budynków, by uczyć się niuansów prawnych obowiązujących w moim mrówczym państewku. Spotykam się z innymi mikroskopijnymi ludźmi, pijam z nimi kwas mrówkowy. Często biorę tabletki na swoją alergię na kwantowe pyłki z topoli. Szukam ujścia mikroskopijnych talentów. Staram się spełniać swoje mikroskopijne marzenia, ciągle myślę o swojej mrówczej miłości do innej robotnicy. Oglądam filmy o maleńkich filozofiach, ideologiach i wojnach wywoływanych przez mikroskopijne osoby. Martwię się o swoją mrówczą przyszłość, walczę o mikroskopijną polisę ubezpieczeniową za kwantowy wypadek. I cały czas wydaje mi się to takie ważne – „big deal”, jak to mówią. A tu proszę – tak naprawdę nie ma to żadnego wpływu na cokolwiek.

Wiatr będzie jak zawsze szumiał w liściach drzew, owady zawsze będą budowały swoje imperia (z zapewne jeszcze mniejszym dystansem do siebie niż ja), niebo nocą zawsze będzie świeciło z siłą milionów gwiazd. Bakterie zawsze będą starały się rozmnożyć i nawzajem powybijać, Ziemia zawsze będzie się kręcił wokół Słońca, a wszechświat zawsze będzie spoglądał na to martwo i obojętnie, jak pustce przystało. Miną eony, a nie zmieni się absolutnie nic. Być może w tej wiecznej pieśni kosmosu po nutce zwanej ludzkością nadejdzie jakaś inna, która zostanie wkrótce, po paru milionach lat, zastąpiona kolejną, równie nieistotną. I oto stoję tu ja, pośrodku tego wszystkiego i nawet nie wiem, co mam z taką informacją zrobić.

A może to wszystko ma jakiś wyższy cel? Może to tak naprawdę czyjś wielki plan? Może to do czegoś doprowadzi? Zaczynam powoli rozumieć… fakt, że po prostu jestem zbyt głupi, by zrozumieć z tego cokolwiek. Jak wyjaśnić takiej mrówce, o co w tym wszystkim chodzi? Jesteśmy tym samym gatunkiem i żyjemy w tym samym miejscu. Istoty, które wymyśliły przełomowe systemy, lecz wciąż są zbyt głupie, by pojąć choćby część tego, co ich otacza. Mało tego, nawet nie próbują, bo prostu przyjmują to za dogmat dziennej rutyny. Ona nigdy nie pojmie idei, uczuć i rozmyślań ukrytych za moją twarzą, ja natomiast nigdy nie pojmę idei skrytych za sklepieniem nade mną. Twarzą o dziesięciu tysiącach oczu. Twarzą Boga. O ile istniejesz, mam nadzieję, że to dobrze zaplanowałeś. Żyję sobie w twojej otwartej dłoni i lepiej by było, żebyś nie zacisnął jej w pięść.

Spoglądają na mnie słońca wszystkich układów.

Moje myśli słyszą czarne dziury pożerające galaktyki.

Obserwuje mnie księżyc, jedyne martwe dziecko Ziemi, jak i całe konstelacje martwych gwiazd i planet.

Po włosach i policzku delikatnie gładzi mnie wiatr.

Krzewy, trawa i drzewa szumią z aprobatą.

Czy cokolwiek z nich ma mi coś do powiedzenia?

Odpowiada mi cisza. Mogę sobie to zinterpretować, jak chcę. Dzięki. Polecam się na przyszłość, polanko, ale mam nadzieję, że już nigdy się nie spotkamy. Znaczy się, liczę na to, że trochę dojrzeję i nie będę jak debil skakał do wody na główkę. Taa, zapewne zrobię coś jeszcze głupszego.

I pewnie tym razem będę miał wizję o pieprzonych termitach.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Czyste wtf o.O Jeżeli autor sam to wymyślał to jestem pod ogromnym wrażeniem
Odpowiedz
Świetnie napisane, niemniej jednak moim zdaniem nie nadaję się to na tę stronkę...
Odpowiedz
Łał, ogormy plus dla autora za podjęcie się tak trudnego tematu, a jeszcze większy za pokazanie go w przystępny i ciekawy sposób.
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje