Historia

Czas Z Część 20

gabriel grula 25 8 lat temu 8 062 odsłon Czas czytania: ~16 minut

Spis wszystkich części w profilu autora: http://straszne-historie.pl/profil/5577

Czuję jak coś szorstkiego, a zarazem wilgotnego dotyka poszczególnych części mojej twarzy. Poczynając od brody, kończąc zaś na czole.

Uczucie nie należy do zbyt przyjemnych. Jest jednak do tego stopnia uporczywe, by skupiać na sobie całą uwagę. Powoli zaczynam odzyskiwać przytomność.

Z trudem unoszę do góry piekielnie ciężkie powieki. Dwojący, a nawet trojący się przed oczami obraz, uniemożliwia dostrzeżenie czegokolwiek. Wszystko rozmywa się, nieprzerwanie zmieniając położenie. Nie mam jednak wystarczających sił na wyostrzenie wzroku.

- „Gdzie ja jestem? Co się dzieje?”- dźwięczą mi na zmianę w głowie pytania.

Zanim odzyskuję pełnię świadomości, mija kolejnych kilkadziesiąt sekund.

Przecieram dłońmi obficie łzawiące oczy. To przez ten przeklęty dym, wypełniający coraz gęściej wnętrze pomieszczenia. Przy okazji delikatnie odsuwam od twarzy zawzięcie liżącego Asa.

To, że znajduję się w garażu, dociera do mnie dopiero w chwili kiedy usiłuję wstać.

Gdyby nie otwarta na oścież wiata, uległ bym zaczadzeniu.

Kropkę nad „i” zgonu, postawiłoby palące się auto.

Naprzeciw mnie stoi machający króciutkim ogonkiem mój wierny przyjaciel As.

Zbolały, z trudem łapiąc oddech, mocno zataczającym się krokiem, wychodzę na zewnątrz.

Siadam na trawniku, kilka metrów od stojącego BMW.

As podąża w ślad za mną.

Los zdaje mi się sprzyjać. Jak okiem sięgnąć, nie widzę żywego ducha. Choć może określenie „żywego ducha”, nie jest w tej sytuacji najtrafniejsze.

Co za wariat podłożył ładunek wybuchowy w stojącym w garażu aucie? Faktycznie utrzymujący się w tym miejscu przy życiu ludzie, musieli zaliczać się do wyjątkowych idiotów. Tak jakby któryś z zainfekowanych był w stanie wsiąść do samochodu, uruchomić go i odjechać? Być może widząc rychle zmierzającą w ich stronę śmierć, postanowili pośmiertnie przysłużyć się komuś, komu terenowy Mercedes mógłby się do czegoś przydać.

Moje szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że w chwili przekręcenia kluczyka w stacyjce, miałem niezamknięte drzwi. Siła wybuchu podłożonego pod fotelem kierowcy ładunku, wyrzuciła mnie z pojazdu. W przeciwnym razie same uderzenie o wzmacniane drzwi auta skończyłoby się tragicznie.

Monika miała co do tych bydlaków rację.

Jeszcze przez parę minut siedzę na trawie.

Czując przeszywający skronie ból, próbuję rozmasować go koniuszkami palców obydwóch dłoni. Wspomagam się regularnie wykonywanymi głębokimi wdechami. Ciężkość głowy ustępuje na tyle, by spojrzeć na willę.

Widząc rozprzestrzeniające się w garażu języki ognia, wstaję czym prędzej wsiadając do auta. Miejsce pasażera zajmuje bulterier.

Gdy ogień zdoła dotrzeć do zbiornika z paliwem, lepiej być daleko stąd. Tak na marginesie, tylko grubym ścianom zawdzięczam to, że bomba nie detonowała zbiornika.

Samochód bardzo żwawo reaguje na każde dotkniecie pedału przyspieszenia.

Zarówno gęsto porośnięty roślinnością trawnik, jak również przymknięta brama, nie stanowią dla małego „czołgu” żadnych przeszkód. Dwie minuty później, zostawiam daleko w tyle płonącą posiadłość, jeszcze kilka dni temu będącą celem mojej podróży.

Niestety w tym nowym, nieprzewidywalnym i wrogim świecie, zarówno cele jak i priorytety życiowe bardzo szybko ulegają zmianom. Zazwyczaj kończąc wszelkie formy przemian na uczuciu zawodu i rozczarowania.

Mijając niebieski, przekreślony białą linią znak informujący o wyjeździe ze strefy mieszkalnej, słyszę wybuch.

Odruchowo spoglądam we wsteczne lusterko. Dostrzegam unoszące się coraz wyżej ku niebu gęste, skłębione tumany czarnego dymu.

Co kilka sekund, przebijają się przez niego jaskrawe płomienie ognia.

Willa milionera właśnie obraca się w pogorzelisko.

Zdejmuję nogę z gazu. Nie ma sensu pędzić poszczególnymi ulicami na łeb na szyję, zwracając tym samym uwagę wszystkich zainfekowanych. Ci słysząc ryk silnika na sto procent wyłazić będą zewsząd. Na razie, na szczęście, nie ma ich zbyt wielu.

Ci nieliczni, którzy wychodzą z porastającego obie strony jezdni lasu, są bardzo łatwymi do ominięcia celami.

Zdaję sobie sprawę z atutu auta jakim jest jego wzmacniana karoseria, lecz nie ma sensu bez potrzeby taranować odmieńców przy większych prędkościach. Wzmacnianie wzmacnianiem, ale wszystko ma granice wytrzymałości.

Zwalniam do prędkości trzydziestu kilometrów na godzinę.

Co prawda i tak słyszą pracę silnika, ale z jakiś przyczyn nie pędzą z uporem w moją stronę.

Niektórzy z nich, stojąc na poboczu, tylko kierują głowy w moją stronę, nieruchomo śledząc przejazd.

Chyba dotarło do nich, że w pojedynkę raczej nic nie wskórają. Pewnie wielu z nich zostało staranowanych przez poszczególne pojazdy konwoju, więc bydlaki zrozumiały aby nie pchać się pod koła. Niemniej jednak po sytuacji z zatrzymaniem konwoju, trzeba liczyć się z realna groźbą zasadzki.

Trochę martwi mnie ich umiejętność rozumowania. Co prawda ma ona bardzo prymitywną formę, niemniej jednak coś tam przyswajają, stając się coraz cwańszymi bestiami.

Zerkam na siedzącego obok psiaka. Wygląda na w najmniejszym stopniu nie wzbudzającego podejrzeń czworonoga. Obawiam się, aby postępujące w nim przemiany nie dotarły do sfery psychicznej.

Przywiązałem się do niego i to bardzo. Nie wyobrażam sobie by coś mogło mu się stać, o przemianie nie wspominając.

Przejeżdżając obok miejsca, w którym dwukrotnie w niewyjaśnionych okolicznościach straciłem przytomność przyśpieszam.

Po drodze mijam kolejne martwe zwłoki zainfekowanych. Spoczywają w każdej części ulicy. Po kilku truchłach muszę przejechać. Większość z nich leży rozciągnięta na ulicy lub chodniku. Pozostali siedzą oparci o karoserię aut lub ściany bloków mieszkalnych.

Ciekawe co też takiego potrafi ich uśmiercić.

Spoglądam na nakreślony przez Andrzeja plan najkrótszej drogi, gwarantującej dotarcie do szpitala.

Poruszam się tylko i wyłącznie ulicami umożliwiającymi swobodny przejazd. Dlatego muszę nieco zmodyfikować plan dojazdu.

W chwili wjechania na drugą co do wielkości ulicę w naszym mieście, dostrzegam znajdującą się na końcu barykadę.

Wraki aut tarasujących niegdyś przejazd, okupują chodnik po obydwóch stronach ulicy. Musiał więc tędy regularnie przejeżdżać konwój.

Co więc robi tu barykada?

Podjeżdżam, zatrzymując się dwa metry od góry uformowanej ze starych zniszczonych mebli, poszczególnych części karoserii oraz wszelkiego rodzaju złomu.

Na wspomniany złom składają się kuchenki gazowe, pralki, lodówki, mikrofalówki, czyli wszelki możliwy do w miarę łatwego przeniesienia sprzęt RTV/AGD. Zauważam także stary, na moje oko dobrze ponad dziesięcioletni, znacznych rozmiarów telewizor. Ostatnimi laty żadna firma takich pudeł już nie produkowała. Całkowicie wyparte zostały technologią LCD, LED lub plazmami.

Ktoś musiał zadać sobie sporo trudu znosząc to wszystko w jedno miejsce.

Po wyjściu z auta, nie zdążam nawet przymknąć drzwi, gdy As już znika w wąskim przejściu pozostawionym między barykadą a dwoma stojącymi jeden przy drugim samochodami ciężarowymi.

Jedynymi wyraźnie odbieranymi przez zmysł słuchu dźwiękami, są komponujące i przenikające się nawzajem odgłosy mknącego poszczególnymi ulicami wiatru, skrzeku latających kilka metrów nad dachami budynków ptaków, dochodzącego z oddali charczenia zainfekowanych oraz nieregularnie samoczynnie otwieranych, to znów zamykanych drzwi sklepu spożywczego. Trzask uderzanego metalu o metal współgra z co mocniejszymi podmuchami powietrza.

Stoję, uważnie rozglądając się. Ptaki odlatują. Odwracam się. Kilka metrów dalej z mieszącego się w pawilonie sklepu, wychodzi kilku zainfekowanych.

Błony, którymi jeszcze niedawno zasłonięte były tylko ich oczodoły, obecnie skrywają pod swą galaretowatą warstwą większą część pokrytej bąblami twarzy.

Obserwowani osobnicy są przeraźliwie chudzi, przypominają chodzące odziane jedyne w łachmany szkielety. Nawet nie odwracają się w moją stronę.

Cały czas z uniesionymi nieco do góry głowami, idą w przeciwległy koniec ulicy.

Kieruję wzrok w stronę barykady, dostrzegając celującego do mnie z wierzchołka człowieka.

Mocno zarośnięty gość mierzy do mnie z pewnym chwytem trzymanej strzelby. Broń na pierwszy rzut oka przypomina tą pozostawioną przeze mnie w domu.

Usłyszawszy skrzypnięcie okiennej framugi, delikatnie przechylam głowę, kątem oka rejestrując wyskakującego przez okno sklepu z artykułami chemii gospodarczej, wyposażonego w karabinek szturmowy kolejnego z ocalałych ludzi. Jego twarz ukryta jest za czerwoną chustą z rodzaju bandanek. Nie sposób nie zauważyć przytwierdzonej specjalnymi szelkami do piersi mężczyzny skórzanej pochwy, z której wystaje masywna rękojeść noża myśliwskiego.

W ułamku sekundy z drugiej strony zjawia się kolejny ocalały.

Wyglądający na zbira typ, przeszywa mnie morderczym wzrokiem, a trzymanym w ręku łańcuchem rytmicznie uderza o jedną z nóg.

- Skąd przyjechałeś? – pyta cichym, ledwo słyszalnym głosem stojący na barykadzie.

- Mieszkałem tutaj, dokładnie na Lipowej dwieście sześćdziesiąt… - nie dokańczam gdyż przerywa mi gość przypominający zbira – Chuj mnie interesuje gdzie mieszkałeś. Gdzie mieszkasz teraz?

- Jakiś czas temu zobaczyłem konwój. Chcąc dołączyć do ocalałych, ruszyłem w ślad za nim.

- Myślał, że kutafony mu pomogą – z pogardą w głosie mówi zbir.

Pozostali tylko uśmiechają się.

- Te frajery dbają tylko o swoje dupy. Wiesz gdzie się ukrywają?

- Już się nie ukrywają. Wszyscy nie żyją. Ich konwój wpadł w zasadzkę, a forteca na Zalesiu właśnie obraca się w popiół.

- To jeden z nich – odzywa się milczący do tej pory właściciel karabinku szturmowego.

- Nie mam z nimi nic wspólnego – kategorycznie zaprzeczam.

- Ta, jasne. Sprzedał cię samochód. Już po tobie. Zabiliście trzech naszych kumpli. Twoim ziomkom udało się uniknąć naszej zemsty. Ale ty zdechniesz w męczarniach.

Jeszcze tylko tego mi brakowało. Nie ma sensu tłumaczenie czegokolwiek. Zresztą wystarczy tylko na nich spojrzeć by wiedzieć, że z takimi jak oni się nie dyskutuje.

No cóż, albo oni, albo ja. Choć zważywszy na okoliczności, chyba jednak oni.

Staram się nie stracić z oczu najbliżej stojących. Jakikolwiek atak w pierwszej kolejności nastąpi zapewne z ich strony. Chcąc oszczędzić amunicję, będą się starali uśmiercić mnie ręcznie.

Chwilę ciszy znamionującej mającą za chwilę rozpocząć się walkę, przerywa zachrypły krzyk stojącego na barykadzie mężczyzny.

Ułamek sekundy zajmuje mi domyślenie się, że przyczyną zamieszania jest As.

Krzyk po chwili ewoluuje w jęk.

Mężczyzna z karabinkiem szturmowym w ręku, czym prędzej biegnie w stronę barykady, po chwili wspinając się na nią.

Tymczasem zbir szybkim krokiem rusza w moją stronę.

Cofam się, stając w taki sposób by nie dostrzegł, iż lewą ręką wyjmuję pistolet.

Nie zdążam wziąć go na cel, a już w moją stronę leci z ogromną prędkością łańcuch zwieńczony jak się okazuje metalową kulą.

Celem ataku jest klatka piersiowa. Gdyby łańcuch trafił w którąkolwiek z jej części, zwaliłby mnie z nóg.

Odskakuję nieco do tyłu. Dzięki temu stal dosięga co prawda mojego tułowia , lecz uderzenie nie należy do mocnych.

Teraz bez najmniejszych skrupułów wyjmuję pistolet, od razu naciskając spust.

Nie zdołałem dokładnie wycelować, dlatego pierwsza z kul, trafia w karoserię stojącego na chodniku auta.

Atakujący zdziwiony niewiele myśląc, odrzuca łańcuch, szybkim ruchem wyjmuje nóż i niczym dziki, drapieżny kot daje susa w moją stronę.

Trzymany pistolet, pluje dwoma pociskami. Oba dochodzą celu.

Pierwszy roztrzaskuje głowę zbira, drugi przechodzi na wylot przez jego klatkę piersiową.

Ciało całym swym ciężarem upada na ziemię, czemu towarzyszy głuchy odgłos zetknięcia się kilkudziesięciu kilogramowych zwłok z asfaltem.

Kucam, kierując wzrok w stronę barykady i wspinającego się po niej jeszcze kilkanaście sekund temu typa w bandance.

Tymczasem jego zwłoki powoli spadają w dół zatrzymując się za sprawą przewróconej na bok pralki. Mężczyzna ma rozszarpaną szyję. Wytryskująca pod dużym ciśnieniem z tętnicy krew, barwi na czerwono zarówno skrywającą twarz chustę jak i górną część wojskowej bluzy. Konający obiema rękoma obejmuję szyję, starając się zaczerpnąć powietrza. Towarzyszy temu nieprzyjemny odgłos charczenia, zwieńczony przeciągłym jękiem, po którym ciało zamiera w bezruchu.

Słyszę odgłosy zbliżających się zainfekowanych. W większości dochodzą one jednak z drugiej strony barykady.

Aby nieco zorientować się w sytuacji zaczynam szybko wchodzić na sam wierzchołek.

W moją stronę nadchodzi kilkudziesięcioosobowa grupa odmieńców. Zwabieni odgłosami walki jak i wystrzałami, szybkim krokiem pokonują dzielącą nas od siebie odległość. Na barykadę raczej nie wejdą, ale nie chciałbym zostać przez nich otoczony. Na dole w kałuży krwi leży pierwszy z zaatakowanych przez bulteriera ocalałych.

Nerwowo rozglądam się w poszukiwaniu Asa.

Ten stojąc przy aucie, zwraca na siebie uwagę dwukrotnym szczeknięciem.

Schodzę podnosząc leżący między pralką a mikrofalówką karabinek szturmowy. Broń zsuwając się w ślad za swym właścicielem w dół barykady, zaklinowała się między dwoma urządzeniami będącymi niegdyś na standardowym wyposażeniu niemalże każdego mieszkania.

Wskakuję do samochodu. Po uruchomieniu silnika od razu przesuwam dźwignię skrzyni biegów na przełożenie oznaczone literą „R”, czyli bieg wsteczny.

Nie mam innego wyjścia jak pomknąć z powrotem w stronę skrzyżowania, tam natomiast skręcić w lewo.

Na szczęście nie napotykam na swojej drodze jakoś szczególnie licznej grupy zainfekowanych. Owszem co i raz kilku z nich blokuje drogę przejazdu. Zwalniam wtedy do dziesięciu kilometrów na godzinę, taranując ich.

Mimo wszystko to paskudne uczucie słyszeć gruchoczące pod masywnymi kołami kości. Połączone z widokiem odbijających się niczym piłeczki pingpongowe od karoserii auta ciał.

Wiem, że nie są to już ludzie, lecz mimo wszystko…

Przemierzając poszczególne przejezdne ulice, potwierdza się moja teoria. Tych skurwieli jest stosunkowo niewielu. Musieli wybrać sobie jakieś inne miejsce. Doskonale pamiętam ilu ich podążało w ślad za konwojem. Obecnie nie zauważam nawet jednej dwudziestej tego.

To nie przypadek. Coś się dzieje. Coś ich przyciąga, wywabiając z miasta. Diabli wiedzą może zdychają. – „Oby moje słowa były prorocze” – pocieszam się w myślach.

W pewnej chwili dostrzegam przebiegającą przez jezdnię postać. W ślad za nią podążą mała grupka zainfekowanych. Słysząc dźwięk pracy silnika, stają w miejscu, skupiając na mnie uwagę. Mijam ich potrącając tylko jednego. Ciało za sprawą siły uderzenia, przelatuje trzy metry, uderzając w najbliżej znajdującą się latarnię. Słyszę głośny, charakterystyczny dźwięk pękających kości. Zerkam we wsteczne lusterko. Potrącony leży nie wykonując jakiegokolwiek ruchu. Skręcam w prawo, nieco dodając gazu. Między blokami zauważam biegnącą truchtem, wcześniej zauważoną postać.

Rozpoznaję tą nieco przygarbioną sylwetkę. Starając się nie stracić jej z oczu, mijam kolejne utrudniające przejazd przeszkody.

Postać wbiega między dwie choinki. Drzewka rosną jedno obok drugiego. Dobrze ponad dwumetrowe iglaki posadzone zostały na środku, dużego trawnika. W okresie Świąt Bożego Narodzenia były niesamowitą, świecącą różnokolorowymi lampkami atrakcją.

Nagle przypominam sobie ostatni świąteczny spacer. Drugiego dnia świąt, kiedy już wraz z Natalią wróciliśmy do domu, wybraliśmy się na przechadzkę. Właśnie przy tych choinkach poczułem jak mocniej się do mnie przytuliła. Nie odzywaliśmy się, słowa były wtedy zbędne.

Huk uderzonego metalu wyrywa mnie z chwili wspomnień. Dobrze, bo na sto procent zakończyłyby się one ogromnym bólem.

Zatracając się w zaledwie kilkusekundowej bezmyślności, nie zauważyłem otwartych drzwi stojącej wzdłuż drogi Hondy Civic.

Biegnący zahacza czapką o jedną z iglastych gałązek. Nakrycie głowy spada, ukazując długie siwe włosy.

Nie wierzę własnym oczom, to pan Witold!

Wjeżdżam na trawnik taranując metalowy kosz na śmieci i stojący tuż obok wózek inwalidzki.

Poszczególne koła ryją zieleń, a spod każdego z nich wylatują mini fontanny ziemi.

Facet wbiega między dwa stające obok siebie radiowozy, następnie pokonuje kilkustopniowe schody, znikając za drzwiami komisariatu.

Zatrzymuję się obok radiowozów. Wysiadam z auta, biegnąc w stronę wejścia na komendę. As tylko mi się przygląda. Najwyraźniej nie zamierza ruszyć się z wygodnego fotela.

Nie czuję fetoru, co oznacza brak zagrożenia ze strony zainfekowanych. To dobrze, przynajmniej jeden problem z głowy.

Przeskakuję po kilka schodków. I nie tracąc cennego czasu wchodzę do środka. Na wszelki wypadek wyjmuję broń.

Witają mnie sterty walających się po podłodze papierów, zniszczony automat z Pepsi colą, poprzewracane krzesła i zwisające z wysokiego blatu dwie słuchawki telefoniczne. Powoli mijam stanowisko pracy oficera dyżurnego. Cały czas staram się wychwycić jakikolwiek ruch bądź dźwięk zdradzający miejsce ukrycia siwego mężczyzny. Jestem niemalże pewny, że był to ojczym mojego nieżyjącego przyjaciela Marka.

Ostatni raz byłem tutaj cztery lata temu. Po spędzeniu dwudziestu czterech godzin, wraz z Markiem i Włodkiem głodni i wściekli, zwolnieni zostaliśmy do domów.

Natalię, mimo jej sprzeciwów, zaczął bezczelnie, na moich oczach podrywać jakiś gość. Miało to miejsce na jednej z dyskotek. Musiałem zareagować. Poradziłem sobie, ale skończyłem na dołku. Koledzy stanęli za mną i… też skończyli na dołku. I tak dobrze, że nie zawieźli nas na izbę wytrzeźwień. Gdyby nie Natalia to jeszcze poszedłbym wtedy siedzieć. Okazało się, że pajac miał wysoko postawionego tatusia, a takim przecież wszystko wolno! Spędziłem noc na dołku, ale za to on spożytkował ten czas stojąc w kolejce na ostry dyżur.

To było tak dawno…

- Panie Witoldzie! Panie Witoldzie! – krzyczę dwukrotnie.

Cisza. Można się było tego spodziewać. W końcu gdyby chciał się spotkać, nie uciekałby. Ruszam w stronę jednego z trzech wejść. Niestety szarpanie za klamkę drzwi nic nie daje. Podchodzę do drugich, nieco masywniejszych drzwi.

Otwierają się ukazując skrywaną za nimi kratę. Niestety tak jak w przypadku poprzednich drzwi, jest zamknięta.

Jeszcze raz wołam – Panie Witoldzie!

Echo niesie dźwięk słów w głąb ciemnego korytarza. O ile dobrze pamiętam korytarz prowadzi do mieszczącego się w podziemiach dołka. Kilka małych cel, śmierdzące materace, czarna gorzka kawa, coś paskudnego.

Pozostały mi jeszcze do sprawdzenia ostatnie z drzwi.

Odwracam się, gdy nagle staję naprzeciw patrzącego z góry…

No właśnie. Przerażony odskakuję, potykając się o jedno z krzeseł. Bolesny upadek wieńczy krótki lot.

Odruchowo chwytam za broń. Po chwili celując w stojące przede mną to coś.

Jestem pewien, że dwumetrową, potężną postać, powstrzymuje przed atakiem tylko i wyłącznie trzymana wycelowana broń. Czym prędzej wstaję, wykonując kilka kroków do tyłu.

Poorana licznymi bliznami i w takim samym stopniu poparzona twarz, śledzi każdy wykonywany przeze mnie ruch. Nie mam wątpliwości, że jest to człowiek. Tylko… te jego oczy. I ta twarz…

Poruszam się bokiem, zmierzając w stronę drzwi wyjściowych. W tej chwili ostatnie, niesprawdzone przeze mnie drzwi otwierają się i wypada z nich zmasakrowane ciało wbiegającego tu jakiś czas temu siwego pana.

Zaczynają trząść mi się ręce. Słysząc jęk konającego, kieruję wzrok na stojące przede mną monstrum.

Patrzy na mnie coraz bardziej wściekłym wyrazem twarzy.

Słyszę wypowiadany ostatnim nakładem sił słowo:

– Ratuj.

W tym momencie kolos rusza na mnie. Bez zastanowienia naciskam spust celując w klatkę piersiową giganta. Ostatecznie pocisk sięgnął jego twarzy na wysokości ust.

Odskakuję w prawo, natomiast zwaliste, odziane w stare, zniszczone dresy cielsko, zwala się na przewrócone krzesło. Cały czas trzymając drżącymi dłońmi broń, podchodzę do zwłok.

W miejscu gdzie spoczęła strzaskana pociskiem głowa, zaczyna tworzyć się coraz bardziej zwiększająca objętość plama krwi. Pierwsza fala wsiąka w licznie okupujące podłogę papierzyska.

-Kurwa co to było? – szepczę.

Czym prędzej podchodzę do leżącego siwego mężczyzny. Wygląda strasznie. Jego twarz przypomina krwawą miazgę, natomiast z przedramion wystają kości sugerujące otwarte złamania. Mimo to z plujących krwią ust wydobywa się cichy szept. Biorę w dłonie pokiereszowaną głowę.

-Feliks – w tym momencie czuję spływające po policzkach łzy - Dziękuję. Gdyby nie ty konał bym w męczarniach. Ten skurwiel… dobrze, że nie żyje.

- Będzie dobrze panie Witoldzie… - wiem że gadam bez sensu, ale co mam powiedzieć?

Nagle widzę w oczach pana Witolda przerażenie.

- Już dobrze, będzie dobrze – silę się na wypowiadanie jakichkolwiek słów – Zabiorę stąd pana.

Czując uścisk na prawym ramieniu, zamieram. Ogromna siła podrywa mnie do góry, ciskając o najbliżej znajdującą się ścianę. Tracę oddech.

Mogę być tylko biernym obserwatorem jak pochwycona przez kolosa głowa pana Witolda obraca się o sto osiemdziesiąt stopni.

Lejąca się z twarzy olbrzyma krew, skapuje na siwe włosy leżącego.

Odzyskuję oddech, stając na nogi. Monstrum także dźwiga się do pozycji stojącej. Z trudem przychodzi mu utrzymanie równowagi, skurwiel stracił dużo krwi. Patrzę na łypiącą wściekłymi oczami resztkę twarzy. Jakim cudem on jeszcze żyje?

Jestem przerażony. Posiadana bladość twarzy mogłaby pewnie dorównywać kolorze kredy.

Gigant próbując zrobić krok w moją stronę, przewraca się. Wykorzystując chwilę jego bezradności, doskakuję, wymierzając w pokiereszowaną głowę kilka mocnych kopnięć. Słysząc wycie, w każde kolejne kopnięcie wkładam maksimum siły. W końcu przychodzi moment opamiętania.

Całe buty, tak jak i spodnie, do kolan ubrudzone są krwią.

Kręci mi się w głowie. Czuję ściskający płuca skurcz. Klękam, po chwili pogrążając się w kilkudziesięciu sekundowym kaszlu. Mam wrażenie rozpadających się płuc, z ust cieknie mi ślina.

Nie mogę zaczerpnąć tchu. Przed oczami pojawiają mi się setki migoczących punkcików.

Przewracam się na bok. Mam wrażenie spadania w przepaść. Tracę przytomność.

Otwieram oczy, w pierwszej kolejności wodząc dookoła wzrokiem. Następnie spoglądam na zegarek. Byłem nieprzytomny zaledwie pięć minut.

Siadam kierując wzrok na leżące obok zwłoki pana Witolda. Biedak. Choć w gruncie rzeczy przynajmniej ma już święty spokój. Obok leży martwe ciało olbrzyma.

-Kto to był? – zadaję sobie w myślach pytanie.

Wstaję, powoli zmierzając w stronę wyjścia z komisariatu. Być może w pomieszczeniu, z którego wydostał się okaleczony pan Witold kryje się częściowa odpowiedź z kim miałem do czynienia.

Nie mam jednak sił ani ochoty tam wchodzić. To był chory zwyrodnialec. I na tym poprzestanę.

Chwiejnym krokiem dochodzę do samochodu. As kilkadziesiąt metrów dalej biega między wysokimi brzozami. Tuż obok leżą dwa zainfekowane ciała.

Wołam go, samemu wsiadając do auta. Po chwili wskakuje, sadowiąc się na fotelu pasażera.

Zanim zapuszczę silnik, muszę poświęcić chwilę na zebranie myśli.

Wyjmuję z plecaka butelkę z wodą. Trzy kolejne łyki niszczą suchość w ustach i nieco gaszą pragnienie. Staje mi przed oczyma twarz pana Witolda.

Chwile refleksji, zadumy, czy też wspomnień, nie są niczym miłym. Za wszelką cenę staram się ich unikać. Przekręcam kluczyk uruchamiający silnik BMW.

Tym razem nigdzie się nie zatrzymuję. Jadę prosto do szpitala.

Cdn.

Serdeczne podziękowanie dla Jakuba Wolnika.

Jeżeli podobał Ci się tekst polub fanpejdż:

https://www.facebook.com/pages/Czas-Z/1430189543949970

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Kiedy kolejna część ? :)
Odpowiedz
Lal, poprostu GENIALNE !!! Czekam na wiecej :)
Odpowiedz
Uwielbiam Czas Z. Czekam na więcej.
Odpowiedz
"Nie mam wątpliwości, że jest to człowiek. Tylko... te jego oczy. I ta twarz...'' Zawsze daje Pan bardzo dużo szczegółów ale tutaj pan oszczędzał, mimo wszystko opowiadanie super jak zawsze.
Odpowiedz
Sytuacja była dramatyczna. Bohater nie miał czasu, zbyt uważnie przyglądać się atakującemu. Stąd skromność w opisie :)
Odpowiedz
w końcu mercedes czy bmw niby mały szczegół ale denerwuje pozdrawiam autora
Odpowiedz
Willa należała do milionera, więc musiały to być dobre marki. Do tego auta są wersjami opancerzonymi, wyprodukowanymi na zamówienie. W końcu bogatemu wszystko wolno :)
Odpowiedz
Fajnie fajnie! Tylko pytanie czy główny bohater musi tracić przytomność średnio raz na odcinek?;> po za tym dla mnie bomba(szczególnie ze miasto ożywa,wiecej ludzi itp.)
Odpowiedz
Faktycznie mogłem w tym odcinku darować sobie utratę przytomności. Aczkolwiek będę się ratował :) Dwa razy Feliks stracił przytomność za sprawą najprawdopodobniej jakiś oparów. Wybuch bomby też musiał odebrać przytomność. W lesie była to kwestia niedotlenienia organizmu, wywołanego wysiłkiem fizycznym. Teraz też jest to wynik morderczego, odbierającego dech kaszlu. Co by jednak nie mówić, zwrócę na to uwagę Dzięki :)
Odpowiedz
Gabriel Grula Wszystko rozumiem. Dałem tylko sugestie. Mimo wszystko wyczekuje każdej części z niecierpliwością!(przypominają mi sie wręcz czasy harrego Pottera)
Odpowiedz
Szymon Sakowski Każda sugestia i uwaga mile widziana :) Dzięki temu "Czas Z" może tylko zyskać :) Pozdrawiam.
Odpowiedz
ja też czekam na następną cześć.jest zarombista
Odpowiedz
Kolejna część już w przyszłym tygodniu :)
Odpowiedz
Jestem jak zawsze pod wrażeniem. Nie mogę się doczekać kolejnej części! :D Szkoda że pan Witold umarł, myślałam że dożyje następnej części. :x
Odpowiedz
Niestety życie po apokalipsie jest brutalne :) Kolejna część będzie zapowiedzią... A zresztą sama Zobaczysz :)
Odpowiedz
Będę czekać! :D
Odpowiedz
Świetne!!! Jak zwykle niesamowicie trzyma w napięciu do ostatniego słowa!!!! ☺ Czekam na kolejną część!! ☺ Powodzenia!!
Odpowiedz
Dzięki. Dołożę wszelkich starań by nie zawieść :)
Odpowiedz
Coraz więcej ocalałych, miasto powoli zaczyna "ożywać" (jak ironicznie by to nie brzmiało). I coś mam wrażenie, że zbliżają się "gatunki" zainfekowanych. Byłoby świetnie (oczywiście bez przesady, wystarczyłby podział na "zombie wolne" i "zombie szybkie", które zdarzałyby się sporadycznie). Co do opowiadania - świetne, zarąbiście opisane wydarzenia i w ogóle. Widać kolory, słychać odgłosy, czuć zapachy. Gratulacje i jak zawsze czekam na więcej :)
Odpowiedz
Pewne zmiany będą :) Więcej powiedzieć nie mogę :) Pozdrawiam.
Odpowiedz
Dziękuję za wszystkie komentarze :) Pozdrawiam.
Odpowiedz
Niestety wkradł się drobny błąd - "Nie wieżę własnym oczom, to pan Witold!".
Odpowiedz
Dzięki za wychwycenie błędu. Już jest poprawiony. Pozdrawiam :)
Odpowiedz
fantastyczna, jak zwykle, zamiast tekstu mialam przed oczami obrazyi cala historie! :D
Odpowiedz
Dziękuję. Miło mi słyszeć, że udaje mi się w takim stopniu oddziaływać na wyobraźnie Czytelnika :) Jest to dla mnie niezmiernie ważne :) Pozdrawiam.
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje