Historia

My, piękne i doskonałe

kier 5 8 lat temu 7 049 odsłon Czas czytania: ~7 minut

Przekręcam pospiesznie klucz w zamku i zerkam nerwowo na zegarek, w nadziei, że jakimś cudem zdążę do pracy. W myślach rozważam, czy wszystko ze sobą zabrałam, poprawiam włosy, po czym ruszam w kierunku windy.

- Proszę, proszę, proszę - mamroczę pod nosem, nie wiedząc, do kogo właściwie kieruję te błagania- zapewne w momencie takim jak ten wymyślono Boga. Naciskam przycisk raz, a gdy winda dziwnym trafem nie przyjeżdża po ułamku sekundy, powtarzam tę czynność raz po raz. Kiedy tylko znajdę się już w biurze, znowu będę mogła wmawiać sobie, że - jak przystało na homo sapiens - kieruję się w życiu wyłącznie logiką.

Winda wreszcie przyjeżdża, co jest dużą ulgą, choć mam wrażenie, że trwało to godzinami. We wnętrzu stoi już moja starsza sąsiadka, dość dziwna kobieta i modlę się, żeby jechała również na sam dół.

- Dzień dobry - mamroczę.

„Mogłam użyć schodów”- przychodzi mi do głowy. Logika? Homo sapiens? Jasne.

Przynajmniej przycisk „parter” podświetla się na biało.

Zerkam na swoją towarzyszkę, nie usłyszawszy od niej odpowiedzi na moje „dzień dobry”, starsza pani jednak wpatruje się tępo w drzwi.

- Dzień dobry! - powtarzam głośniej, kiedy dociera do mnie jej zapach - zapach starości, taniego jedzenia i kociej karmy- i krzywię się mimowolnie.

- Dzień dobry, tak! - Kobieta jakby wyrywa się z zamyślenia, spogląda na mnie i szczerzy pożółkłe zęby w radosnym uśmiechu. Jej niebieskie oczy są jakby wyblakłe, twarz zdobią głębokie zmarszczki, ubrana zaś jest w rzeczy niemalże krzyczące: jesteśmy tanie! Jesteśmy w promocji, bo nikt nas nie chciał kupić!

Nagle zapominam o spóźnieniu do pracy i robi mi się trochę słabo...być może od tego zapachu. Boże, jaka ta kobieta jest stara. Słabe światło żarówki w windzie miga na jej obliczu ozdobionym głupawym uśmiechem. Wygląda jak obraz ilustrujący porażkę, na tle szarawej ściany windy, pomazanej wulgarnym graffiti.

- To nie był mój pomysł - mamrocze nagle, jakby pod wpływem mojego spojrzenia. Uśmiech znika z jej twarzy.- Na razie ci jej nie pokażę.

- Tak..? - pytam niepewnie. Winda ospale wlecze się w dół.

- Nie był! - protestuje ostro staruszka. Jej dłoń zaciska się mocno na trzymanej w dłoni siatce. - Ona była taka ładna i młoda, ale wymyśliła... - milknie stopniowo, jakby zgubiła kontekst.

- Wymyśliła..?- pytam zachęcająco. I wtedy zatrzymujemy się na samym dole.

- Nie był.- zapewnia i wysiada – powoli i ostrożnie, jakby każdy ruch sprawiał jej ból. Ruszam za nią, nieco oszołomiona. Gdybym miała sobie wyobrazić śmierć, zobaczyłabym coś podobnego- na wpół szaloną staruszkę, z siatką wbijająca się w dłoń, w tanich ubraniach. I o równie powolnych ruchach. Mroczny kosiarz to nieco zbyt wygodna opcja – pan wybaczy, sir Pratchett, ale nie wywalczył pan eutanazji.

Gwałtownie przyspieszam kroku, porzucając te myśli, na wpół rozbawiona, na wpół wystraszona.

Kiedy jednak, z trudem zdążywszy, siedzę w biurze, przychodzi mi na myśl, że dość surowo potraktowałam staruszkę - prawdopodobnie kobietę, która nie ma się do kogo odezwać. Może i nie jest do końca zdrowa na umyśle, lecz to przecież nic takiego. Ostatecznie nie jestem bohaterką opowiadania grozy, żeby biedna, starsza sąsiadka miała okazać się zwiastunem śmierci czy niebezpieczną wariatką. W przypływie współczucia postanawiam wpaść do niej po pracy - na przykład z paczką ciastek – i dotrzymać kobiecie towarzystwa.

Nieco później odrobinę niepewnie stukam w odrapane drzwi mieszkania, szeleszcząc opakowaniem pierniczków w czekoladzie. Nie jestem do końca przekonana, czy przypadkiem się nie narzucam - w końcu dwudziesty pierwszy wiek to nie czasy rozmów i dobrych samarytan.

„To nie czasy miłosiernych samarytan”- przychodzi mi do głowy niechciana, złośliwa myśl - „Bo wyginęli za sprawą selekcji naturalnej, na przykład odwiedzając obcych ludzi w ich mieszkaniach”

Słyszę kroki po drugiej stronie drzwi i odganiam swój dwudziestopierwszowieczny instynkt wykształcony podczas codziennego oglądania wiadomości.

W drzwiach staje zdumiona, starsza kobieta, ubrana w przybrudzoną kwiecistą sukienkę.

- Co się stało? - pyta ze strachem.

- Nic, nic – zapewniam – przyszłam dotrzymać pani towarzystwa, ma pani może ochotę na pierniczki..? - Unoszę paczkę z miną idealnej harcerki, która zbiera pieniądze na bezdomne pieski.

Kobieta wpatruje się we mnie chwilę w oszołomieniu.

- Wejdźże – mówi w końcu i odsuwa się z przejścia. Nie do końca chętnie wchodzę do wnętrza pachnącego jeszcze mocniej, niż jego właścicielka. Sprzęty wydają się wołać to samo, co ubrania tej kobiety, czystość również pozostawia nieco do życzenia, nic jednak nie mówię. Obydwie ruszamy do kuchni, by po chwili usiąść przy stole. Na stole leży poplamiona cerata, okna zasłaniają kwieciste zasłony, zaś zapach taniego jedzenia się nasila.

- Mieszka pani sama? - pytam, otwierając ciasteczka.

- Sama.- potakuje.

- Nie ma pani męża, dzieci? - dopytuję.

- Nie mam.

- Odwiedza ktoś w ogóle panią?

- To nie był mój pomysł!- wykrzykuje kobieta nagle. Zamieram z piernikiem w połowie drogi do ust. - Rozumiesz?! To jej. Tej młodej, przypadkiem! I to świństwo się rozrasta!

Wygląda na zrozpaczoną.

- Rozumiem... - mówię z wahaniem. Być może przyjście tu nie było najlepszym pomysłem. Ona zdecydowanie nie jest normalna, i to w niepokojący sposób. - Ja chyba... pójdę do toalety, dobrze? - wstaję z wolna.

- Pokażę ci gdzie – mówi staruszka. Również podnosi się z krzesła, ale z wyraźnym trudem.

Chcąc nie chcąc, ruszam za nią i zamykam się w niewielkiej, staromodnej łazience. Świetnie. Zamierzam zakończyć jak najszybciej ten akt dobroduszności, póki co mój wzrok przyciąga stojąca na lustrze otwarta tubka kremu. Tę kobietę stać na kremy..? Dotykam go palcem i wącham – ma przyjemny zapach, więc wcieram go w dłoń, czując się dość głupio, niczym złodziej. Sięgam po nakrętkę – i mimowolnie wstrzymuję oddech.

„To nie mój pomysł” - głosi odręczny napis.

Co to znaczy..? Nie mój? „Tej młodej”? Skądś to znam. Czyżby coś w rodzaju niechcianego prezentu?

Myję ręce i wychodzę z łazienki.

„I to świństwo się rozrasta”.

- Proszę pani? - wołam, jak na złość nieco drżącym głosem.- Muszę iść...Znajoma dzwoniła i...

Staruszka wygląda z kuchni tak nagle, że aż podskakuję. Oczy błyszczą jej gorączkowo.

- To powstało przypadkiem – mówi. Odwracam się i opuszczam to mieszkanie.

W następnych dniach trzymam się z dala od tej kobiety, usiłując nie dopatrywać się w wydarzeniach w jej mieszkaniu drugiego dna. Ona jest wariatką, i tyle.

Niemniej ciężko jest mi zignorować dotkliwe swędzenie lewej dłoni – tej, na której użyłam kremu- i pojawienie się na niej paskudnego śladu, czegoś w rodzaju wypukłości. Obstawiałabym reakcje alergiczną, bo cóż by innego?

To zawsze takie nieprzyjemne pytanie.

Jednakże narośl powoli zaczyna się powiększać, tak, że znajomi patrzą na mnie dziwnie. Jest duża jak guz, tylko bardziej podłużna i w kolorze skóry. Obrzydza mnie, aż boję się iść z nią do lekarza. Ponadto swędzenie zaczyna dotykać moich pleców.

„I to świństwo się rozrasta”

Ale nie tylko dlatego nie poszłam do doktora. Także dlatego, że to nie on wie najlepiej, co się dzieje.

Muszę z nią porozmawiać.

Niebawem pukam w te koszmarne, odrapane drzwi ponownie, bardziej niż „odrobinę” zestresowana. Mam nieprzyjemne uczucie deja vu, kiedy Ona otwiera mi w tej samej brzydkiej sukience. Tyle że tym razem nie przyszłam z pierniczkami.

- Użyłaś kremu. - mówi staruszka, co nie brzmi jak pytanie. Wydaje się rozbawiona, co pogłębia jej zmarszczki.

- Co się dzieje? - pytam z niepokojem.

Śmieje się, a ja mam nadzieję, że pierwszy i ostatni raz słyszę ten wstrętny, suchy dźwięk.

- Wejdźże – mówi znów. Przekraczam próg, a ona zamyka za mną drzwi.

- Nie można ulepszać człowieka – szepcze nagle. - Kosmetyki, medycyna estetyczna- do pewnych granic. Ale kiedy próbujesz za bardzo w to ingerować, twój cudowny kosmetyk może mieć dziwaczne skutki uboczne.

Szczerzy pożółkłe zęby w uśmiechu, i swoim powolnym krokiem wchodzi do łazienki. Ostrożnie ruszam za nią.

- Ale to nie był mój pomysł – szepcze. Ku mojemu zszokowaniu, zaczyna odpinać zamek sukienki na plecach...a właściwie sam zaczyna się odpinać. I wtedy, spod ubrania, wyłania się...krótka, zdeformowana ludzka dłoń, wyrastająca z jej pleców.

Wrzeszczę.

Dłoń macha do mnie, po czym przyciska się do pleców, jakby demonstrując, jak się ukryła. Jest to na swój sposób groteskowo śmieszne, więc chichoczę histerycznie. Jakaś część mojego umysłu nie analizuje tego, co mnie spotkało, lecz napawa się surrealizmem tej sceny.

- Taak – kobieta odwraca się do mnie. Ma na twarzy ten tępy uśmiech.- Da się z tym żyć, a ty chyba będziesz musiała. Młoda była w moim wieku, chociaż w życiu byś nie pomyślała. Teraz już nie wychodzi – uśmiech się poszerza – i raczej ci się nie pokaże, ale ja noszę przy sobie jej zdjęcie. Muszę pamiętać, CZYJ to był pomysł.

Sięga do kieszeni i wydobywa fotografię – cofam się o krok – a gdy mi ją pokazuje, nawet nie mam siły wrzeszczeć.

Przedstawia kobietę stanowiącą mieszaninę zdeformowanych kończyn, i kończyn wyrastających z kończyn, tak, że jest ich z pięć razy więcej niż normalnie.

- Stworzyłyśmy nasz kosmetyk idealny - mamrocze staruszka.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

http://blakier.blogspot.com/ Zapraszam na bloga :D
Odpowiedz
Nie wygląd się liczy!!!
Odpowiedz
Bardzo fajne !
Odpowiedz
Niektóre przecinki są tu niepotrzebnie wstawione i ciężko się czyta. Jednak motyw dosyć oryginalny szkoda tylko, że końcówka taka nijaka. Ale 7/10
Odpowiedz
Końcówka raczej nie jest nijaka... Ale każdy znajdzie coś żeby się przyczepić ;)
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Czas czytania: ~4 minuty Wyświetlenia: 7 285

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje