Historia

Znajomy z piwnicy

marysu 7 8 lat temu 24 528 odsłon Czas czytania: ~11 minut

Coś było w piwnicy Artura.

Nie była to właściwie piwnica - raczej coś na wzór lepianki wystającej częściowo z ziemi, w której matka Artura zwykła przechowywać przetwory, kiedy jeszcze miała ku temu czas i chęci. Lepianka znajdowała się na terenie kompleksu warsztatów i byłej stacji benzynowej - świetnych za czasów PRL-u, po osiemdziesiątym dziewiątym wykupionych za bezcen przez ojca Artura i niszczejących z każdym rokiem.

Artur nie miał pojęcia, kiedy Coś wprowadziło się do piwnicy, ale przypuszczał, że to musiało odbyć się poprzedniego lata, kiedy wieś nawiedziła powódź i podmyła wszystko, co znajdowało się w całości lub częściowo pod ziemią: wtedy też musiało zmyć Coś do jego piwnicy.

Wielka to była powódź: wypłukało wszelkie rowy, a nawet groby na pobliskim cmentarzu, przez co dzieci nie mogły się kąpać w pobliskich gliniankach do końca wakacji. Jeszcze w tydzień po odejściu powodzi ludzie zdzierali strzępki odzieży z gałęzi niższych krzewów, a stara Alicja przysięgała, że jej pies przywlókł zaobrączkowany szkielet dłoni (oczywiście nie wspomniała, co się stało z obrączką). To było ostatnie lato, kiedy matka Artura postawiła słoik z przetworami na piwnicznym regale.

Artur nie był przesadnie urodziwym ani utalentowanym chłopcem, nie można mu było jednak odmówić pewnej inteligencji. Wolny czas poświęcał na uzupełnianie klaseru z owadami - na białych stronach szeregi poprzyklejanych super-klejem chrabąszczy przeplatały się z więdnącymi motylami z mącznym pyłem osypującym się ze skrzydeł, a okazałe pająki miały pierwszeństwo przed konikami polnymi i trzmielami. Była to imponująca, choć według jego matki nieco makabryczna kolekcja. Jak na swoje dziesięć lat mały dość dobrze radził sobie w szkole, ponadto nie wdawał się w awantury - z tego prostego powodu, że mało kto zaprzątał sobie nim głowę. Zazwyczaj był dla swoich rówieśników niewidzialny i choć czasem czuł nieprzyjemne ukłucie w żołądku, kiedy jego koledzy dokazywali sobie na boisku bez niego, to zazwyczaj odpowiadała mu samotność.

Zazwyczaj, bo był jeszcze Filip.

Filip był paskudnym dzieciakiem z blokowisk dalszej części PGR-u, który chodził do tej samej klasy co Artur, ale był o trzy lata starszy. Nie obchodziło to jego rodziców, którzy trudnili się piciem tanich win i często dorabiali u ojca Artura, dostając niewielkie dniówki za prace polowe i natychmiast przelewając wypłatę. Raz na jakiś czas któreś z nich próbowało zwędzić jakiś sprzęt gospodarczy, rzadko to się jednak udawało, a frustrację za swoje niepowodzenia zrzucali na pazerność gospodarza i niezdolność do dzielenia się z potrzebującą częścią społeczeństwa.

Jakaś część tej niechęci musiała zostać przelana na ich syna, bo od pierwszego dnia w nowej klasie Filip zapałał szczerą nienawiścią do syna pracodawcy swoich rodziców. Nie wiadomo, od czego się dokładnie zaczęło - od dyktanda, którego Artur nie chciał za niego napisać, a może od okularów które młodszy z chłopców nosił, drażniąc tym gusta reszty i jakby przypieczętowując wizerunek lizusa.

Sprowadzało się to do tego, że nie było tygodnia w którym Artur nie oberwałby manta od Filipa, a błyskawiczna ewakuacja ze szkoły wprost do domu nie zawsze się udawała - na nieszczęście obaj mieszkali niedaleko siebie - jeden w pierwszym z trzech odrapanych bloków pracowniczych, drugi za skrzyżowaniem naprzeciw kościoła, w wielkim szarym domu z drutem kolczastym na szczycie siatki ogrodzenia.

Wiele z tych ucieczek kończyło się w starym kole rolniczym, bo znajdowało się bliżej niż dom, poza tym o wiele łatwiej było się ukryć w labiryncie garaży i pomników przewróconych studni niż na prostej ulicy.

Tak właśnie chłopiec w okularach poznał Coś.

Podczas jednej z gonitw udało mu się zgubić trop i wylądował w przedsionku piwnicy. Kuląc się w półmroku i nasłuchując oddalających się pokrzykiwań Filipa (z których najłagodniejsze nie należało do cenzuralnych), Artur dostał w głowę kamykiem. Odwrócił się do źródła rzutu, ale jego wzrok napotkał tylko pokrzywione i oblepione kurzem regały po obu stronach wąskiego przejścia. Dalsza część podłoża opadała łagodnie w dół i reszta pomieszczenia stopniowo ginęła w ciemności, żeby przejść w nieprzebytą czerń, nie do przebicia przez ludzkie oko. Nie było żadnych pajęczyn.

W piwniczce rozległ się cienki chichot, a potem Artur usłyszał pytanie.

- Tak, to jest palant - odpowiedział po chwili chłopiec, tak swobodnie, jak gdyby pogawędka z niewidzialnym rozmówcą była najnormalniejszą rzeczą pod słońcem. I sam zachichotał, a dźwięk ten zabrzmiał dość upiornie w opuszczonej piwnicy.

Tak właśnie zaczęła się nietypowa znajomość. Artur stał się częstym gościem w piwniczce, chociaż nigdy nie zapuszczał się dalej niż trzy kroki w głąb. Czasem Coś prosił, żeby ten dołączył do niego na dole, ale nie wiedzieć czemu chłopiec nie ufał mu na tyle, aby się do tego posunąć. Mimo to chłopiec lubił te wspólne chwile, bo było to jedyne miejsce (poza domem ciotki Marii, ale on z kolei nie przepadał za ciotką), w którym czuł się lubiany. Mógł spędzać tam całe godziny po szkole, doklejając nowe okazy w swoim albumie i relacjonując Cosiowi swoje codzienne przeżycia. Nie było tego dużo - jego życie towarzyskie nie należało do tych z gatunku ekscytujących - ot czasem jakaś klasówka, rzadziej bójka dwóch najsilniejszych chłopaków z gimnazjum i oczywiście ucieczki przed Filipem, co zdawało się wyjątkowo interesować jego nowego przyjaciela.

Artur odkrył też, dlaczego w piwnicy nie ma pająków - Coś po prostu wyżarł wszystko, co nie zdołało uciec, a świeże mięso ostatnio rzadko zapuszczało się w tamte okolice. Chłopiec domyślił się, że stwór głoduje i robił co mógł, żeby zmienić ten stan. Okoliczne rowy zostały pieczołowicie oskubane z najmniejszej nawet padliny, raz nawet udało mu się znaleźć niemal świeże truchło okazałego kota, którego średniej jakości podobizna widniała na co drugim drzewie we wsi. Kot musiał cierpieć przed śmiercią - miał wydłubane oczy i ogon obdarty ze skóry - Artur nie sądził, żeby do podobnych obrażeń doszło przez zwykłe potrącenie samochodem.

Nie zawsze takie pożywienie odpowiadało Cosiowi. Nie raz i nie dwa Artur dostał w głowę cuchnącą zwierzęcą kostką, ale daleki był od mordowania okolicznych zwierząt dla zaspokojenia apetytu swojego niecodziennego znajomego. Wystarczających wyrzutów sumienia przyprawiało mu znoszenie żywych pająków krzyżaków, których tłuste odwłoki kołysały się niepewnie w słoiku, jakby przeczuwając los, które je czekał. Stworzenie z piwnicy było niezaspokojone.

Do czasu.

Dzień, który był inny niż poprzednie, zaczął się pogodnie. Chłopiec obudził się jak zazwyczaj, zjadł na śniadanie kanapkę z serem i pomidorem tak jak miał to w zwyczaju, a w szkole jak zwykle siedział w pierwszej ławce z Anią Balmas, która miała piegi i okulary grubości denek od słoików. Dla uzupełnienia codziennej rutyny powinien dostać łomot od Filipa, ale ten na szczęście był nieobecny tego dnia.

Filip dopadł go później.

Artur schodził właśnie z opustoszałego skrzyżowania, całkiem zadowolony z przebiegu sprawdzianu z historii, kiedy nagły cios w potylicę zwalił go z nóg. Podnosząc się na kolana, podniósł rękę i ostrożnie pomacał tył głowy. Na drżącej dłoni nie dostrzegł śladów krwi: była oblepiona lepkim błotem, z którego napastnik zrobił pocisk.

- Wygląda na to, że potrzebujesz małej kąpieli - dobiegł go znajomy głos - śmieciu.

- Odwal się - mruknął Artur, gramoląc się do pozycji stojącej, ciągle zbierając błoto z włosów. - Po prostu się odwal.

Filip podparł się pod boki. Paskudny grymas wpełzł na jego wypukłe wargi.

- Nie ma sprawy. Daj mi tylko odpowiedzi z histy.

Można było się tego domyślić. Starszy chłopak specjalnie nie pojawił się w szkole, żeby poznać odpowiedzi ze sprawdzianu i bogatszy o gotową wiedzę podejść do terminu poprawkowego. W normalnej sytuacji słabszy uległby i podał odpowiedzi bez zwłoki i szkody dla swojego ciała, ale chłopiec, który stał na krawędzi rowu z pecynami błota skapującymi z włosów na kołnierz i za koszulkę ulubionej drużyny piłkarskiej, niebezpiecznie zbliżał się do stanu dalekiego od normalności. Ten chłopiec miał dość bycia normalnym w pokręconym tego słowa znaczeniu i miał dość uważania za normalne to, że kiblujący kilka lat pod rząd w tej samej klasie prymityw traktuje go gorzej niż gówno, które on miał na głowie. Miał powyżej dziury w dupie fakt, że nauczyciele ignorowali zaczepki w jego kierunku, a reszta klasy uważała go za gorszego nawet od Adama Zezola, mającego oczy jak kameleon i opóźnienie umysłowe.

Miał dość.

Wszystkie te mysli zajęły Arturowi nie więcej niż kilka sekund, a ręka była szybsza od rozsądku. Pierwszą rzeczą jaką zobaczył po opadnięciu adrenaliny była osłupiała twarz Filipa, z błotem rozsmarowanym na policzkach.

- Zabiję cię - ten ogłosił niemal dobrotliwie, dotykając swojej twarzy, a wyraz zaskoczenia powoli ustępował zimnej furii. - Zabiję cię, ty mały skurwysynu.

Artur nie czekał na wprowadzenie groźby w życie, ruszył z miejsca nie oglądając się za siebie. Nie trudnił się powrotem na ulicę, było to zbyt ryzykowne w jego sytuacji. Zamiast tego obrócił się i pognał prosto w pole, szumiące od dojrzałej kukurydzy.

Filip był starszy, ale jego młodszy, zaprawiony w treningach kolega nie ustępował mu prędkością. Artur biegł, jakby chodziło o jego życie i możliwe, że wcale nie przesadzał. Nigdy wcześniej nie widział swojego oprawcy tak wściekłego, a widział wiele. Kilka razy omal się nie potknął na bruździe, ale zaraz łapał równowagę zwiększając dystans w miarę możliwości. Liście kukurydzy smagały go po twarzy, długie wąsy kolb czepiały się ubrania, a tornister podskakiwał rytmicznie na plecach - przeklinał siebie, że nie rzucił ciężaru w diabły tam, na ulicy, ale teraz było za późno na pozbawienie się balastu - wytraciłby tylko prędkość. Słyszał za sobą wściekłe dyszenie i dwa razy krótkie palce omal nie zacisnęły się na jego koszulce, na szczęście w porę udało mu się uskoczyć.

Gąszcz kukurydzy skończył się gwałtownie i Artur omal nie rozbił nosa na resztkach znajomego ogrodzenia: oto zbliżał się do byłego kółka rolniczego. Ośmielony na swoim terenie, sprawnie wskoczył przez dziurę w siatce i ruszył w stronę najbezpieczniejszej, jak mu się wtedy zdawało, kryjówki - do piwnicy.

Miał szczęście, że nie zamarudził przy ogrodzeniu, bo zaraz z zieleniny wyskoczył jego dręczyciel, z twarzą czerwoną od wysiłku i hamowanej agresji. W oddali mignął mu drobny tułów gnojka, który ośmielił się z nim zadrzeć. Musiał za to srogo zapłacić. Filip sam w sobie był tragiczną postacią: wszystko co było w nim przyzwoite nie miało szansy przetrwać w okrutnym świecie po pegieerowskich baraków, o co sam się właściwie nie starał. Oglądając okładających się rodziców miał wrażenie, że przemoc rozwiązuje większość problemów i kiedy ojcu zdarzyło się rozbić butelkę od wina na głowie syna, ten odreagowywał na własny sposób. Jednym z takich sposobów był Artur, z którego regularnie wytłukiwał wszystko, czego mu w gruncie rzeczy zazdrościł. Drugim ze sposobów były zwierzęta - zaczęło się od martwego królika, poćwiartowanego i rozebranego na części pierwsze, a później, kiedy emocje z zabawy padliną opadły, były gołębie i nieco większe stworzenia. Okoliczni mieszkańcy zaczęli skarżyć się na ubytki kotów i niekiedy małych psów w zagrodach, ale zrzucano to na karb grasującego w okolicy szkodnika w typie wyrośniętego lisa, nie na wyrośniętego dzieciaka z zaostrzonym nożykiem.

Tego dnia Filip miał przy sobie ten nożyk: z charakterystyczną plastikową rączką i długą brzytwą, spoczywał teraz bezpiecznie w kieszeni jego wytartych dżinsów. Był zdecydowany użyć go na coś większego niż na psa: może tylko przejedzie gnojkowi ostrzem po plecach, a może coś więcej.

Kilka metrów przed sobą dostrzegł znajomą czerwoną koszulkę.

- Hej!

Przyspieszył biegu w sam raz żeby dostrzec, jak jego ofiara ginie w dziurze w ziemi.

- Wiem, że tam wlazłeś! Nie masz się gdzie schować, idioto!

Ostatnie słowa zabrzmiały tuż nad Arturem, który legł skulony pod jednym z regałów. Nie miał zielonego pojęcia, dlaczego wybrał tak oczywistą kryjówkę, ale działał pod wpływem impulsu, poza tym nie było czasu na wybór lepszej.

I nie było takiej siły, która zmusiłaby go do wędrówki w dalszą część podziemia.

Nie teraz, kiedy wyraźnie czuł podekscytowanie emanujące z ciemności.

Artur zorientował się, że promień światła z wejścia pada na jego rękę i natychmiast ją cofnął, wciskając się mocniej pod regał, czując za plecami szorstką fakturę ściany.

W tym samym momencie Filip wpadł do piwnicy. Artur widział ze swojego miejsca jego podarte adidasy, które przystanęły na chwilę, kiedy ich właściciel rozglądał się po wnętrzu i starał się nie oddychać, aby nie dać żadnego znaku swojej obecności, z całych sił pragnąc wtopić się w otoczenie. Z oddali dobiegł ich uszu nikły dźwięk, który przy odrobinie dobrej woli mógł zostać wydany przez niezdarnego, szukającego ukrycia chłopca. Filip parsknął z satysfakcją i ruszył w stronę źródła dźwięku. Coś stalowego błysnęło w jego ręku i odbiło się blaskiem po jednym ze szkieł okularów Artura, ale oprawca był zbyt zaabsorbowany polowaniem, żeby to dostrzec.

Skulony pod stertą drewna chłopiec słyszał oddalające się ciężkie kroki, które przeszły w trucht, żeby po chwili zatrzymać się gwałtownie.

Przez sekundy, które dłużyły się jak godziny, nie było słychać nic.

Potem rozległ się krzyk. Ukryty pod meblem chłopiec odwrócił twarz w tamtą stronę, ale natychmiast tego pożałował.

Nie był to zwykły krzyk przestraszonego dzieciaka - to był świdrujący wrzask złapanego w myśliwską pułapkę zwierzęcia, napierający na bębenki uszne i każący uciekać gdzie popadnie, byle dalej od tego potępieńczego odgłosu.

Artur nie czekał, aż krzyki ustaną. Wyczołgał się ze swojego schronienia, boleśnie obijając sobie kręgosłup o podstawę regału, na co nawet nie zwrócił uwagi, skupiony jedynie na ucieczce.

Hałasy ustały szybko, ale Artur wciąż słyszał w głowie przejmujące krzyki, nawet na ostatniej prostej do domu. Gorączkowo starał się wyrzucić z głowy te dźwięki, a nade wszystko starał się zapomnieć o tym, co widział.

O widoku długich, czarnych palców o sinych szponach, zaciskających się na kostce okrytej wytartymi dżinsami.

Następnego dnia Filip kolejny raz nie pojawił się w szkole. Wychowawczyni wyraziła przypuszczenie, że wirus grypy żołądkowej zbiera obfite żniwo w tym roku.

To był bardzo dobry dzień.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Było ale nie podam źródła bo nie pamiętam
Odpowiedz
bardzo fajnie napisane, wincyj! :D
Odpowiedz
Nooo dość fajne
Odpowiedz
Piękne ;)
Odpowiedz
Taki koniec należy się patologii....za biedne zwierzęta głownie,ale i za całokształt. Świetne opowiadanko...wciąga.
Odpowiedz
Świetne! Bardzo przyjemnie mi się czytało, masz fajnie wyrobiony styl pisania. Nawet jeśli opowiadanie nie należy do najstraszniejszych, dla mnie jest warte znacznie więcej od większości "wypocin" publikowanych na tej stronie. Mam nadzieję, że w przyszłości będę mieć jeszcze okazję przeczytać coś spod Twojej ręki :) Pozdrawiam.
Odpowiedz
Lol
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje