Historia
Nocą na cmentarzu
Blask księżyca rozświetlał mrok. Było dość widno, jak na nocną porę, ale nie na tyle, by dostrzec to, co czaiło się w cieniu. A cienie dziś skrywały niejedno. Tylko że ja jeszcze o tym nie wiedziałem. Nie wiedział też mężczyzna, który przyprowadził mnie tej nocy na pobliski cmentarz. Niski, mały człowieczek. Machał łopatą, lekko przygarbiony.
- Za każdym razem to samo – powiedział, wypluwając gęstą ślinę – zwłoki są suche, jakby je ktoś wysuszył na słońcu albo wcześniej odwodnił ofiarę.
- To nie odwodnienie – odpowiedziałem. – Ciało pozbawione jest krwi.
- Co? Chcesz mi pan powiedzieć, że zrobił to jakiś cholerny wampir?
Spojrzałem na jego wychudzoną twarz. Wyglądał niemniej mizernie niż powykręcane ciało, leżące u naszych stóp.
- A kto, święty Mikołaj?
- Nie wierze ani w świętego Mikołaja, ani w wampiry, czy inne takie pierdoły.
- Poważnie? A kto niby teraz czai się za twoimi plecami?
W jednej chwili jego spojrzenie z pewnego zmieniło się w bardzo zdziwione. W tym samym momencie coś wyskoczyło z cienia i wylądowało na jego plecach. Wrzasnął głośno i próbował ręką dosięgnąć olbrzymiej postaci, która z każdą chwilą coraz bardziej doginała go ku ziemi. W świetle księżyca zalśniły długie kły. Człowiek mógłby odnieść wrażenie, że to jakiś zabłąkany wilk, który odłączył się od stada. Tylko że wilków nie widywano w tych okolicach od lat, podobnie jak istot, które do niedawna spały uśpione w głębi ciemności.
Chwyciłem za łopatę. Sekundy dzieliły od tego, by szamoczący się drapieżnik wbił swoje zęby w szyję nieszczęśnika. Wziąłem potężny zamach. Trzonek łopaty wylądował na samym czubku głowy stwora sekundę przed tym, zanim zatopił swoje kły w szyi ofiary. Głuchy stukot zmieszał się z rykiem wściekłości. Napastnik odpadł od ciała jak kleszcz usiłujący wessać się w skórę zbłąkanego psa. Przycupnął niedaleko. W ciemnościach błysnęły czerwone gałki oczne. Jarzyły się nienawiścią i niepohamowaną rządzą mordu.
- Kim ty do diabła jesteś? – mały mężczyzna odskoczył na bok, trzymając się za szyję.
- Diabeł tu nic nie pomoże – odpowiedziałem i sięgnąłem po leżący nieopodal plecak – ale mam na to inną radę.
Zanurzyłem rękę w plecaku. Wyciągnąłem z niego wielki młotek. Metalowy obuch zalśnił w blasku gwiazd jak oręż. Na wampirze chyba nie zrobiło to wielkiego wrażenia. Skoczył na mnie, rycząc jak opętany. W tym samym momencie trzymane przeze mnie narzędzie poszło w ruch. Młotek ze świstem przeciął powietrze i z hukiem wylądował na głowie intruza. Kawałki rozłupanej czaszki wystrzeliły w powietrze.
Wygięte w łuk ciało wampira z głuchym łoskotem wylądowało na pobliskim grobie. Skoczyłem na niego i zamachnąłem się szeroko. Po raz kolejny dzisiejszej nocy młotek poszedł w ruch. Rozległ się suchy trzask, trysnęła krew, skrawki mózgu wylądowały na mojej twarzy. Uderzałem metodycznie, raz za razem. Odłamki rozłupywanej głowy wirowały w powietrzu jak skorupki od jajek. Jeden cios, drugi, trzeci... jeden, drugi, trzeci... jeden, drugi...
Kiedy z czaszki potwora pozostała krwawa miazga i nie było już co rozłupywać, wstałem. Cofnąłem się kilka kroków. Zesztywniałe ciało leżało bez ruchu.
- No i co? – zapytałem, ścierając krew z twarzy. – Już nie jesteś taki twardy.
Na te słowa zadrżała ręka stwora, a jego ciało gwałtownie podniosło się z ziemi. Stał nieruchomo, naprzeciwko mnie. Krew tryskała jak z fontanny w miejscu, gdzie powinna być głowa.
- Co jest? – zapytałem zdziwiony.
- Ty idioto! – w odpowiedzi usłyszałem krzyk grabarza za swoimi plecami – to nie zombie!
Właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, że mam do czynienia z kimś znacznie bardziej nieśmiertelnym niż tylko gnijący trup, który wypełznął spod dwumetrowej warstwy ziemi, napalony na mózg człowieka jak szczerbaty na suchary. Na wampiry były inne sposoby. Jednym z nich była srebrna kula, jak głosiła legenda, innym czosnek, albo wbicie kołka w serce. A że nie miałem dwóch pierwszych atrybutów, do zrealizowania zadania pozostał mi tylko młotek. Teraz musiałem poszukać jakiegoś kołka... problem w tym, że żaden nie leżał nigdzie w pobliżu, a na struganie palika nie było czasu.
- Łap – usłyszałem.
Grabarz rzucił w moją stronę podłużny przedmiot. Był to złamany trzonek od łopaty, którą wcześniej rozłupałem na głowie wampira. Twarda była bardziej, niż mi się to wydawało. Bez chwili namysłu ruszyłem w stronę potwora i wycelowałem zaostrzonym końcem trzonka w jego lewe płuco. Rozległ się trzask. Żebra pękły jak zapałki pod naporem mojego ciała. Buchnął potężny płomień, rozległ się nieziemski ryk. Wampir płonął ogniem piekielnym wraz z drewnianym trzonkiem, który wystawał z jego przebitego serca. Po chwili z potwora została tylko kupka popiołu.
Odwróciłem się w stronę grabarza. Podszedłem bliżej. W jego przerażonych oczach ujrzałem swoją własną twarz, zabryzganą krwią wampira.
- Teraz mi wierzysz? – wycedziłem przez zaciśnięte zęby.
- Teraz to uwierzę nawet w świętego Mikołaja...
Komentarze