Historia

Słupy

pariah777 4 7 lat temu 4 326 odsłon Czas czytania: ~15 minut

Ze wszystkich ławek wybrał akurat tę – usytuowaną w cieniu, stojącą przy jednej z bocznych dróżek, którymi zazwyczaj nikt w parku nie chodzi, chyba że umyślnie nadkłada sobie drogi, czerpiąc przyjemność z oglądania obdrapanych ścian bloków sąsiadujących z nikłą plamą zieleni, jaką jest to miejsce na planie miasta. Na planach nie widać jednak spaczenia, które zalęgło się między drzewami, rozlało się na ścieżkach i zawisło w powietrzu, roztaczając na swój sposób osobliwą aurę, równie niebezpieczną co wyjątkową. Skłaniała ona bowiem myśli, z rodzaju tych ukrytych po zakamarkach umysłu, do wypłynięcia na wierzch, by te następnie mogły nieznośnie wrzeszczeć, zmuszając chociażby Mateusza do ulegnięcia im i wybraniu, obiektywnie patrząc, najgorszego dostępnego siedziska.

Chłopak zatopił twarz w dłoniach, lecz z rozpaczy szybko przeszedł w gniew, przez co ostatecznie jego palce powędrowały nieco wyżej i zaczęły chwytać i ciągnąć za ciemne kędziory. Oczy były skupione oraz skoncentrowane, lecz nikt patrzący z boku nie odgadłby na czym, ponieważ przeszywały one na wylot rzecz nierzeczywistą. Być może było to wspomnienie, czyjś wyimaginowany obraz albo po prostu myśl, idea. O tym wiedział tylko on.

Z tego stanu wzburzenia wyrwał go głos rozsądku, karcący nienawiść, wmawiający, iż jest ona tak naprawdę bezpodstawna, iż jej źródło znajduje się wyłącznie w egoizmie tego, który nią pała. Mateusz nie mógł tego zrozumieć, pozostała mu więc ucieczka od tej kwestii poprzez odłożenie jej na później, kiedy emocje opadną, i zajęcie się czymś innym. Powrócił wzrokiem do świata materialnego, a następnie otaksował panicznie otoczenie, szukając czegokolwiek, co mogłoby go zaabsorbować. Ratunkiem okazały się być trzy postacie nadciągające zza zakrętu. Nie będąc nawet świadomym, że ostentacyjnie mierzy nieznajomych surowym wzrokiem, nie spuszczał z nich oka, aż nagle zniknęli z jego pola widzenia. Nawet wtedy postanowił jednak nie dawać za wygraną – poderwał się z ławki i ruszył śladem tajemniczej trójcy.

Nie ukrywał się. Śledził ich bezwstydnie, nie pozwalając, by odległość między nimi wzrosła na ponad dziesięć metrów – to by już stwarzało ryzyko zgubienia ich. Oni się nie odwracali, trzy sunące naprzód, czasem skręcające, karykaturalne słupy. Jeden absurdalnie wysoki, idący stałym tempem, wyraźnie przodujący i wybierający taką drogę, byle tylko nie musieć się zatrzymywać nawet na sekundę. Drugi słup cechował się szerokością, objawiającym się przy każdym ruchu kolebaniem się na boki oraz stałym pozostawaniem o dwa kroki w tyle za prowadzącym ten dziwaczny pochód słupem numer jeden. Ostatni zaś słup kontrastował z tym dwojgiem – jako jedyny skręcał, kreślił łuki przebierając krótkimi nóżkami, czasem wybiegał na prowadzenie, czasem zwalniał trochę, przez co oni go wyprzedzali. Był z pewnością najmniejszy i najzwinniejszy, lecz i tak można by się dopatrzeć w nim pewnej apatii, choć nie tak silnej jak u pozostałych. Mateusz obserwował ich tylko na tyle, by móc za nimi podążać. Większą część swojej uwagi wolał poświęcić wojnie rozgrywającej się w jego wnętrzu. Czy nienawidzić, czy też nie? Czy ma do tego prawo? Nie, nie masz – odpowiadał mu rozsądek – masz prawo tylko do zrozumienia. Kiedy zrozumiesz, nie będziesz mógł nienawidzić. Nienawiść to prymitywna reakcja pojawiająca się w umysłach niezdolnych do rozumienia. Ty potrafisz rozumieć. Twoim obowiązkiem jest wyzbycie się nienawiści.

Dość! – wywrzeszczał do swego wnętrza, po czym omiótł szybkim spojrzeniem stojącą przed nim ruderę. Ściany oskrobane z tynku przez czas, pokaleczone chuligańskimi napisami przez ludzi oraz wybrane na schronienie przez trzech nieznajomych. W trzewia budynku wiodły pomalowane na niebiesko drzwi, ledwie trzymające się w zawiasach. Mateusz ostrożnie się do nich zbliżył i ujął klamkę, za którą niedawno jeszcze chwytały słupy. Ciche skrzypnięcie, jeden żwawy krok – oto znalazł się w środku, wśród gęstego zapachu wilgoci sączącej się z zagrzybionych ścian i, co wydawało mu się najgorsze, półmroku. Przed całkowitą ciemnością miejsce to ratowały drobne szpary między deskami, którymi okutane były okna. Mateusz przez chwilę się rozglądał, poszukując śladów niedawnej obecności nieznajomych, lecz pośród brudu, kurzu i odpadłego tynku nie dopatrzył się niczego, przez co zmuszony był iść dalej. W górę, na piętro, lub w dół, do piwnicy. Bał się sobie wyobrażać, jak bardzo zaniedbana musi być piwnica, zatem wybrał pierwszą opcję. Ostrożnie stawiał krok po kroku na skrzypiących i pozbawionych poręczy schodach, aż wreszcie dotarł do ostatniego stopnia, na którym zamarł, omiótłszy spojrzeniem czekającą na niego przestrzeń.

Po chwili jednak zdołał drgnąć, zrobić krok, a nawet otworzyć usta, lecz o wypowiedzeniu choć słowa nie było mowy – na to już nie miał odwagi. Pochłonęły ją trzy postacie siedzące w układzie wierzchołków trójkąta równoramiennego o żadnym boku nie przekraczającym metra. Siad skrzyżny, wzrok tępo wbity na wprost, klatka piersiowa nieunosząca się. To ostatnie go zaniepokoiło najbardziej. Czyżby słupy okazały się faktycznie słupami, nie ludźmi? Zbliżył się tak, że mógłby ich dotknąć, i przyjrzał się każdej twarzy z osobna. Żadna nie zareagowała na jego obecność. Posągi, pomyślał, nie słupy. To określenie pasowało bardziej do tych zbudowanych z mięsa oraz kości monumentów bez duszy. Rozsądek, pomimo skłócenia ze swym panem, postanowił podsunąć jednak podpowiedź w formie pytania – co oni tu robią? Mateusz, chcąc się tego dowiedzieć, rozejrzał się jeszcze raz, lecz nie dostrzegł nigdzie odpowiedzi. Wszystko było takie samo jak na parterze. Jeden wielki nieład, dom był równie martwy co trójka tych nieludzi.

Chłopak zaczął się zastanawiać, po co tam właściwie przyszedł, co go tam przyciągnęło. Przeczucie? Styl poruszania się tej trójki? A może ich dziwaczne twarze? Przyjrzał im się ponownie. Pierwsza, prezentująca się na najwyższym słupie – wychudzona, pokryta miękkim zarostem zupełnie nie pasującym do mętnych oczu, zdających się jeszcze pamiętać okrucieństwa wojny. Usta zatraciły swój kolor oraz pobladły, a nawet zaczęły pojawiać się w nich szczeliny, z których powinna sączyć się krew, ale wychodziło na to, że i ona opuściła ciało wraz z duchem. Drugą twarz, tę na szerokim słupie, zdobiły pulchne policzki pokryte siecią czarnych żyłek rozchodzących się albo do pokrytych bielmem oczu, albo w dół, pełznąc po fałdzistej szyi. Trzecia, o dziwo, należała do kobiety, co tłumaczyło jej drobną budowę. Rozwarte usta odsłaniały dwa rzędy przeżartych próchnicą zębów, spomiędzy których ciekły strużki żółtawej śliny. Na jej czole natomiast, niczym najdroższy klejnot w diademie królowej brzydoty, prezentował się okazały wrzód. Gdy Mateusz patrzył na te turpistyczne posągi zawieszone w czasie, zaczął się zastanawiać, kto mógł je stworzyć. Szalony rzeźbiarz? Mężczyzna cierpiący na wszystkie choroby świata, który postanowił odbyć stosunek z kobietą gotową wydać na świat najobrzydliwsze potomstwo? Możliwe.

Usiadł obok nich, tak jak oni. Uciszył umysł, pozbył się myśli. Wzrok utkwił w nic nie znaczącym punkcie i przez moment zdawało mu się, że w tym milczeniu, w tym bezruchu jest coś więcej, niżby się to mogło wydawać. Atmosfera była wręcz przesiąknięta krzykiem, słowami, emocjami – niemą opowieścią zastygłą między nieznajomymi, nie do usłyszenia przez uszy kogoś, kto nie należy do kręgu obumarłych ludzkich skorup. Gdzieś tam jednak tkwiło również zaproszenie świadczące o tym, iż istnieje jeszcze czwarte miejsce, pusty cokół czekający, by przyjąć swojego nowego gospodarza. To było miejsce Mateusza, wiedział o tym.

Jego umysł powrócił jeszcze raz do wątku nienawiści. Zaczął go rozpatrywać, analizować, szukać źródeł, związków przyczynowo-skutkowych. Czynił to z pełnym zaangażowaniem, odtrącając jakiekolwiek inne myśli oraz rozdzielając się od ciała, pozostawiając je w tyle, uwalniając się od wszelkich ograniczeń. Ostała się tylko czysta siła woli, życzenie, by odnaleźć odpowiedź na trawiące świadomość chłopaka pytanie – czy ma prawo nienawidzić? Wtedy zaczęły bić tysiące dzwonów, a każde uderzenie zdawało się wołać „Nie!', a on nie potrafił się przed tym bronić. Nie potrafił trzymać się dalej swego gniewu, który zmieciony głosem rozsądku, zmuszony został przepaść, pozostawiając za sobą pustkę. Nieludzką, nienaturalną pustkę, jaką niosło ze sobą zrozumienie.

– Nie! – teraz to on zawył, rozpraszając swe myśli, burząc ciszę, ruchem ust łamiąc bezruch.

Wstał, zrzucił z siebie skorupę odrętwienia i zbiegł po schodach. Pędził uliczkami, przeciął park, wbiegł do domu, zatrzasnął drzwi, po czym rzucił się na łóżko. Chwycił się za głowę, zawył, zaczął rozdrapywać swoją skórę paznokciami, przygryzać wargi, walić pięścią w ścianę. To była jego obrona przed nicością oraz spustoszeniem, które siał jego własny umysł.

– Ja żyję! – zadeklamował. – Ja czuję!

I w ten sposób toczył bój z samym sobą, aż wreszcie opadł z sił i zasnął. Nie śniło mu się nic, albo raczej śniła mu się pustka.

Ta pustka w pewnym momencie zaczęła wołać. Wypełniła się prośbą, żądaniem, życzeniem. Choć wciąż była to nicość, to jednak była również czymś więcej. Mateusz otworzył oczy i zrozumiał, że ani ta pustka, ani ten krzyk nie są wcale nierzeczywiste. Pierwsze brało się z niego samego, a drugie – zmrużył oczy, rozejrzał się, przeczesując wzrokiem zalany ciemnością pokój, a na koniec zwrócił swe spojrzenie ku górze, gdzie umiejscowiona była klapa prowadząca na strych. Stamtąd się brało to drugie.

Zerwał się z łóżka, wdrapał się na jedną z szaf, potem przeszedł ostrożnie na drugą, z której mógł dosięgnąć sufitu, po czym ustawił się tak, by mieć nad sobą klapę. Delikatnie ją podważył dłońmi i odsunął, a następnie chwycił za ramy otworu, podparł się i wgramolił się na strych.

Tam usłyszał znajome milczenie oraz poczuł bezruch, który go jeszcze niedawno ogarniał. W mroku majaczyły trzy sylwetki. Trzy siedzące słupy. Trzy paskudne twarze. Trzy błagania. A między nimi – zaproszenie. Ponowne. By się przysiadł, by zamarł, by pozwolił, by pustka wlazła w jego trzewia, uwalniając umysł. Zląkł się na myśl o tym. Nie zamierzał kończyć jak tamci. Nie zamierzał też pozwolić, by oni tak skończyli.

– Żyjecie! – wywrzeszczał im prosto w twarz. – Ocknijcie się!

Ani drgnęli. Dyszał ze złości, z gniewu ukierunkowanego ku sile, jaka ich wyniszczyła. Sile rozsądku. Sile rozumu. Sile myśli.

– Nie stanę się taki jak wy! – wycedził przez łzy, które nagle zalały jego oczy.

Zeskoczył ze strychu na dół, przeszukał kilka szuflad, poszperał w paru szafkach, po czym wrócił na górę. Z plikiem kartek pod pachą i długopisem, świecą oraz paczką zapałek w dłoni. Usiadł obok posągów, rozpalił płomyk, a następnie pochylił się nad pustą stroną i spojrzał wyczekująco na zniekształcone twarze.

– Mówcie – zakomenderował.

Milczały.

– Więc zacznę od siebie.

Wziął głęboki wdech. Ścisnął długopis w spoconej dłoni.

Nakreślił pierwsze słowo.

Potem zdanie.

Pomimo łez kapiących na kartkę, nie odrywał od niej dłoni ani na chwilę. Pomimo drżącego ciała, litery były wyraźne. Pisał.

A gdy skończył, pieczołowicie zebrał zapisane kartki i odłożył je na bok. Spojrzał na posągi, a te patrzyły na niego.

– Mówcie – rzekł.

Zaczęły mówić.

Mówiły długo, przekrzykując się nawzajem. Każda twarz próbowała zyskać prawo głosu na wyłączność, co utrudniało pracę Mateuszowi, który bacznie słuchał. Łączył wątki, by móc je zawrzeć na tych kartkach, w gmatwaninie pisanych pospiesznie słów. Większą wagę przywiązywał jednak do czego innego – nie do tego, co mówiły, lecz do tego, jak mówiły. Pojawiły się łzy, przekleństwa, nawet niekiedy śmiech. Posągi ożyły. Na krótki moment ożyły i odezwały się.

Zbudziły go promienie porannego słońca. Wzdrygnął się, obrzucił swój pokój szybkim spojrzeniem i zaczął szukać wytłumaczenia, które wyjaśniłoby mu, dlaczego nie jest na strychu. Pokręcił głową, całkowicie zdezorientowany, a następnie wstał i ospale wspiął się na górę. Nie czekały tam na niego posągi. Zniknęły. Ani śladu kartek. Co na nich było? Nie pamiętał. Czy to był tylko sen?

– Zwariowałem... – stwierdził.

Przemył twarz zimną wodą w łazience, przejrzał się w lustrze – wszystko było w porządku. Nie miał jednak pojęcia, który to dzień tygodnia. Czym powinien się zająć? Czyżby miał biec na wykłady? Nie potrafił nawet ocenić, czy jest na tyle głodny, by jeść śniadanie. Pchnięty jakimś przeczuciem, ruszył ku drzwiom wyjściowym. Chwycił za klamkę, pociągnął za nią i na moment zamknął oczy, gdy uderzył go podmuch świeżego, wiosennego powietrza. Nie delektował się jednak tym stanem długo, gdyż do jego nozdrzy po paru sekundach wpełzł również inny zapach. Kwaśny, niezdrowy, mdlący odór. Mateusz odruchowo rozwarł powieki i jęknął, zobaczywszy źródło smrodu.

– Obudź mnie – jęknęło pokraczne ciało, ledwie poruszając przy tym ustami. – Spisz moją opowieść...

Chłopak przez moment oszołomiony był widokiem dwóch nabrzmiałych od smolistej cieczy gałek ocznych, ale szybko strach posłał mu impuls zmuszający do ucieczki. Nie chcąc jednak wpaść w pułapkę czterech ścian, wyminął stojącego przed nim trupa i wyskoczył na ulicę, skąd obrał przypadkowy kierunek i popędził ile tylko miał sił we wciąż ospałych nogach.

Myślał, że oszalał, gdy po drodze widział jeszcze więcej sterczących na poboczu dziwacznych wpół żywych widm. Trafiał na nie nawet wśród ulicznego zgiełku, łapał spojrzenia jakie mu posyłały z okien opuszczonych kamienic. Słupy, takie jakie śledził w parku, całe ich hordy rozsiane po mieście, ukryte przed oczami wszystkich prócz niego samego. Co to za klątwa? – pytał się w duchu, bojąc się przystanąć chociażby na chwilę. Nie wiedział, czy chcą one go pożreć, zabrać ze sobą, czy też może uczynić podobnym do nich.

Postanowił ratować się ucieczką do jedynej osoby, na którą mógł liczyć. Skręcił w ulicę, na której mieszkała Marta, odnalazł jej blok. Wbiegł na klatkę schodową tuż za starcem zesłanym zapewne przez szczęśliwy los, ponieważ ten oszczędził mu czasu na dobijanie się do domofonu i prośby o otworzenie drzwi. Przeskakiwał po dwa schody naraz, chcąc jak najszybciej dotrzeć na upragnione piętro.

Gdy mu się to udało, cała nadzieja go opuściła, a jej miejsce zajęły najczarniejsze scenariusze. Wszystko za sprawą dziewczynki wesoło czekającej na niego tuż przed drzwiami do mieszkania Marty.

– Co tu robisz? – zapytała.

Przyjrzał się jej bliżej i zrozumiał, dlaczego od razu uznał ją za złym omen. Jeszcze zeszłej nocy widział ją w postaci przeżartego brzydotą dziecka, martwego posągu, a teraz stała przed nim w pełni piękna. Jej niebieskie oczka błyszczały na tle opadających po bokach złocistych włosów. Bielutkie zęby połyskiwały w niewinnym uśmiechu. Trzeci słup, tak bardzo odmieniony.

– Przepuść mnie – zażądał surowym tonem.

– Nie mogę – odpowiedziała. – Przygotowujemy dla ciebie niespodziankę.

– Jaką? – zląkł się.

Wtedy dłonie, które trzymała do tej pory ukryte za sobą, nagle wysunęły się do przodu, a w górę poszybowały kartki, rozpierzchając się we wszystkie możliwe strony. Mateusz patrzył, jak powoli opadają, po czym przemógł się i podniósł jedną z nich.

– To twoje – oświadczyła.

„Nienawidzę cię za twój brak ambicji. Nienawidzę, kiedy snujesz plany na naszą przyszłość. Czy nie widzisz, że już w teraźniejszości coś nie gra? Nie widzisz? Nie zauważasz moich spojrzeń, które są czasem silniejsze ode mnie i muszę ci je posyłać? Te najzimniejsze, te najgorsze, najbardziej raniące. Nie, one ciebie nie ranią, bo nie domyślasz się, czym są”.

Wypuścił kartkę z dłoni. Przez moment nie wiedział, co robić dalej. Ostatecznie ukląkł i chwycił inną stronę. Zanim jednak zaczął ją czytać, podniósł wzrok ku dziewczynce.

– To twoje – powtórzyła. – Twoje emocje. To, co czujesz, i dzięki czemu żyjesz. Pokazałeś nam to. Obudziłeś nas tym. Nasz czas już dawno temu minął, jesteśmy starzy, porzuciliśmy ten świat, opuściliśmy nasze ciała. Jesteśmy martwi. Nie, nie. Byliśmy martwi. Trwaliśmy w zawieszeniu, w czymś, co każdy nazywał rajem. Nasze umysły były nieograniczone. Ale... pokazałeś nam, czym to tak naprawdę jest. Pustką. Gdy człowiek wszystko rozumie, nie może nienawidzić, prawda? Miłość staje się dla niego niczym, czymś oczywistym. A jak można się roztkliwiać nad oczywistościami? Nie może trwać w gniewie, bo jest w stanie spojrzeć z innej perspektywy na błędy drugiego człowieka, a to się zawsze kończy tym, że usprawiedliwiamy go. Bo jak można winić kogokolwiek za głupotę? Za to, jak został wychowany? Za to, że nie widział winy w sowim czynie, dlatego go popełnił? Kiedy kogoś w pełni rozumiemy, nie możemy go za nic winić, bo taki po prostu jest, racja? Ale... to nie na tym polega życie. Pokazałeś nam to...

„Czasem jestem słaby, to prawda. Wtedy nie mogę się powstrzymywać przed takimi myślami. Wtedy działasz mi na nerwy, denerwuje mnie każdy twój ruch, każdy twój czyn. Zastanawiam się, dlaczego w ogóle z tobą jestem. Wmówiłaś mi swoją miłość. Czułem się zobowiązany, by ją przyjąć, bo postąpiłaś tak jako jedyna. Moje miejsce jest gdzie indziej, nie przy tobie. Czy tego nie widzisz? Nie zauważasz tego, jak się patrzę na puste drogi, chcąc nimi uciekać jak najdalej od wszystkiego?”.

– Tak, tak. Życie polega na czuciu. Na czerpaniu radości, tej ludzkiej, tej najprostszej, której rozum nie toleruje. Nauczyłeś nas tego. Wskrzesiłeś nas. Przez moment stałeś się taki jak my, mogłeś do nas dołączyć, myślałeś w ten sam sposób, ale odrzuciłeś to. I pomogłeś to nam też odrzucić. Dlatego jesteśmy tu teraz. Przybyliśmy się odwdzięczyć. Przeczytaliśmy to, co napisałeś. Teraz moi bracia przygotowują niespodziankę dla ciebie. Zobaczysz, spodoba ci się.

– Co wy narobiliście...? – wycedził, drżąc.

– Pozwoliliśmy, by zawładnęły nami twoje emocje.

– Nie! – wykrzyknął podrywając się na nogi. – Nie, nie, nie! Co wy zrobiliście!? Odpowiedz!

– Zobaczysz... Dlaczego jesteś taki zły?

Złapał się za głowę i, ciężko dysząc, zacisnął powieki, próbując powstrzymać łzy.

– Nie chciałem, żeby... Chryste, jeśli zrobicie jej krzywdę... Kocham ją, nie rozumiecie!? To, co tam napisałem... Miałem tylko gorszą chwilę, byłem zły, zdarza się! Wpuść mnie, do cholery, wpuść mnie tam!

Chwycił dziewczynkę za ramiona i odciągnął ją od drzwi, a następnie wbiegł do mieszkania.

Zobaczył dwóch mężczyzn stojących przy otwartym na oścież oknie. Tylko to ujrzał, nic więcej. Ten widok wypełnił jego świadomość. Zmusił swoje rozdygotane ciało do podejścia bliżej i wyjrzenia na zewnątrz. Tak jak się spodziewał, na dole utworzyło się już zbiegowisko. Przymknął powieki, wziął głęboki wdech, po czym napiął mięśnie. Zaraz będę przy tobie, pomyślał.

Nie! Nie bądź głupcem! – rozległ się w nim krzyk, który oderwał go od framugi. Otrząsnął się, po czym wypadł z mieszkania i zaczął zbiegać w dół po schodach.

– Obudź mnie...

– Napisz moją historię, pokaż, że mogę czuć...

– Ratuj...

Przepychał się przez stojące mu na drodze spaczone dusze. Nie zwracał uwagi na ich słowa, po prostu pragnął się znaleźć już na chodniku, przy niej. Chciał ją złapać za rękę i spojrzeć jej w oczy.

– Wskaż drogę...

– Wybaw mnie...

– Daj wytchnienie...

– Zwróć życie...

Zatrzymał się. Znów zadrżał. Całe jego ciało zamarzło, chłód wgryzł się w każdą kość. Przełknął jednak ślinę, zacisnął pięści i spojrzał przez ramię. Stała tam. Jako kolejny słup. Patrzyła na niego tym samym wzrokiem, jej usta wymawiały tę samą prośbę.

Ruszył w jej stronę. Wyciągnął ku niej rękę. Coś jednak go przytrzymało, nie pozwoliło iść w tamtą stronę. Zaczęło go sprowadzać w dół. Rzuciło w sam środek zbiegowiska. Słyszał wypluwane z ust obelgi. Wiedział, że nie mogą one pochodzić z ust martwych. Dlaczego jednak żywi go nienawidzą?

– Morderca! – ktoś wykrzyknął.

Spojrzał na tego kogoś, na nienawiść buzującą w jego oczach. Potem przeniósł spojrzenie na otwarte okno mieszkania Marty. Teraz stały tam słupy. Obserwowały go zewsząd.

Próbował dopatrzyć się gdzieś jej twarzy. Na próżno. Auto ruszyło. On nie chciał, więc rzucił się na drzwi, ale klamki nie było. Walił w szybę, ale ta nie pękała. Przylgnął więc do niej twarzą, ale już był za daleko, by dostrzec okno, zbiegowisko, krew na chodniku. Osunął się więc na niewygodne siedzenie i pozwolił, by łzy spływały mu po policzkach.

„Nienawidzę cię tak bardzo, że boję się o samego siebie. Że coś przez ciebie spieprzę, że zniszczę sobie tobą życie. Nie wiem, jak, ale mam takie przeczucie, że przez ciebie tracę kontrolę. Nie jesteś mi przeznaczona, czuję to. Czemu ty tego nie czujesz? Doprowadzasz mnie do szału. Daj mi po prostu spokój, błagam, nie chcę ciebie. Dlaczego ja z tobą jestem? Nie wiem, nie wiem, nie wiem, mam dość wszystkiego. Nie wiem”.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Już chyba nieco lepiej sobie radzę z wyważaniem proporcji formy i treści; można to sprawdzić na moim nowym profilu autorskim. Zapraszam – Szymon Sentkowski! ;)
Odpowiedz
Mimo trochę nudnego prowadzenia, dosyć osobliwie i fajne
Odpowiedz
Bratni umysł, 10/10
Odpowiedz
Powiem tak trochę za długie i takie 3,2/6,8
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje