Historia

Oprawca

kuro 11 7 lat temu 6 498 odsłon Czas czytania: ~6 minut

Przeciągam zimnymi dłońmi po twarzy. Usiłuję utrzymać oddech w normalnym tempie, jednak niekontrolowana czkawka niweczy moje plany. Ukrywam rany pod materiałem bandaża. Staram się nie patrzeć w lustro, by nie widzieć kwitnących sińców. Wiem, że są wszędzie. Zdobią moją skórę krwawym fioletem.

Zakładam koszulę. Zapinam kolejne guziki, zastanawiając się, czy dziś wróci równie zły, jak wczoraj. Mam nadzieje na chwilę spokoju. Chcę odpocząć. Moje rany muszą wydobrzeć. Licząc na cud i biorąc pod uwagę to, że bił mnie wczoraj, dziś powinien po prostu pójść spać. Jeśli będzie wystarczająco zmęczony... Czasami walczę z myślami o zostawieniu domu, męża i wyjechaniu do miejsca, gdzie nikt mnie nie znajdzie. Mam ochotę nie pozwolić więcej na przemoc, ale wtedy przypominam sobie, jak beznadziejnie jestem uzależniona od tej tragicznej rzeczywistości. Poza tym nie mam nikogo, kto by mi pomógł. Moja rodzina jest daleko i ciągle pamiętają, jak powiedziałam, że nigdy do nich nie wrócę. Przyjaciele już zapomnieli o moim istnieniu. To mieszkanie, to jedyne miejsce, do którego mogę wrócić. Nie mam niczego.

Zegar wybija za dziesięć czwarta po południu. Jeszcze chwila.

Rozstawiam talerze na stole. W przeszłości zapierałam się, że nie będę nikomu usługiwać. Nie będę kurą domową. Miałam swoje plany. A teraz? Jestem niczym. Taka była umowa na początku naszego wspólnego życia. On pracuje, ja siedzę w domu z dziećmi. Był dobrym, kochającym mężczyzną. Niestety po wykryciu mojej bezpłodności, zmienił się. Jest agresywny. Oschły. Zimny. Przypomina demona, który stracił człowieczeństwo na własne życzenie. Zawsze bije na ślepo. Nigdy nie dba o to, czy będzie widać. Z jego pozycją społeczną, nikt nie odważy się zadzwonić na policję. Sąsiedzi wiedzą. Kiedyś chciałam, żeby mi pomogli, szukałam u nich wsparcia. Teraz nawet nie liczę na zainteresowanie. Są takimi samymi potworami. Może gdybym krzyczała, kiedy mój mąż mnie bije, komuś zmiękłoby serce, może zakończyliby mój koszmar. Ale ja nie krzyczę. Nie pokazuję bólu, paraliżującego każdą komórkę ciała. Nie daję mu satysfakcji ze słuchania moich żałosnych błagań. Milczę. Milczę, jak grób, nawet jeśli na widok strumieni krwi, pragnę zapłakać. Duszenie w sobie tego bólu zmusza mnie jednak do wyrzucenia czasem emocji. Robię to, kiedy jestem całkowicie sama. Idę na strych, zamykając wcześniej wszystkie okna. Zasuwam drzwi na wszystkie zamki. Izoluję się. I krzyczę. Krzyczę tak rozpaczliwie, że mój głos tonie w bólu zdartego gardła. Odgłos, jaki wydaję, materializuje cierpienie. To jak modlitwa. Wciąż łudzę się, że Bóg mnie usłyszy, ale Boga nie ma. Bóg nie istnieje. Gdyby istniał, już dawno pozwoliłby mi umrzeć.

Drzwi zostają otwarte. Przez pięć sekund myślę nad powitaniem. Rozchylam usta, mając zamiar zapytać, jak minął mu dzień. Skóra na policzku płonie, płonie, płonie. Znajduję oparcie w ścinie. Znów jest zły.

Zatrzymuję drżenie ciała. Nie pozwalam sobie na panikę. Przykładam dłoń do miejsca, w które zostałam uderzona, by ukoić pulsujące pieczenie. Przez chwilę myślę, że krwawię, ale ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, zauważam łzy. Płaczę? Czy ja...? Wkładam resztki energii w opanowanie emocji, kiedy kolejne ciosy łamią moje kości. Nie wiem, za co tym razem mnie karze. Powód tej furii pozostanie tajemnicą. Jedyne co mogę zrobić, to próbować utrzymać się na nogach. Nie mogę upaść. Nie mogę upaść. Nie mogę...

Wtulam się w kąt. Z udawaną godnością przyjmuję ból. Nie stawiam oporu. Jestem beznadziejnie uległa. Wyprana z uczuć. Obojętna. Dopiero kiedy jego palce chwytają moje włosy, przerażenie rozdziera mi płuca. Słyszę kilka obelg. Kilka kopniaków odciska się fioletem na brzuchu. Moja głowa niebezpiecznie szybko zbliża się do ściany. Nie mogę nic zrobić. Raz. Dwa. Trzy uderzenia. Słyszę jego ciężki oddech.

Ciepła krew barwi pobielałe kostki dłoni, gdy zaciskam palce w pięść. Upadłam. Upadłam.

Nagle przede mną ląduje kawałek materiału. Podnoszę wzrok. Patrzę w górę mniej opuchniętym okiem. Z rany na czole wypływa kilka strug gęstego rubinu i miesza się z resztkami łez.

- Posprzątaj to. – mówi.

Nie muszę patrzeć w bok, by wiedzieć, że na ścianie powstała wielka plama. I to ja mam ją usunąć. Ja.

- No już. Wycieraj!

Ściskam ścierkę. Moje zęby ulegają skruszeniu, gdy złość obejmuje kontrolę nad ciałem. Patrzę na tego sukinsyna jeszcze raz. Chcę zobaczyć pogardę w jego oczach. Chcę ją zapamiętać, by móc nienawidzić go jeszcze bardziej. Niestety, nie udaje mi się ukryć wściekłości w spojrzeniu. On to zauważa. Wiem, że mi nie daruje...

Siłą zostaję wyrwana z bezpiecznego kąta. Szarpie mnie i popycha. Zaciąga do kuchni. Mam nadzieję, że zaraz chwyci nóż i zakończy to raz na zawsze. Dalej. Zrób to. Zrób to.

Wyrywając mi kolejne pukle włosów, zanurza głowę w zlewie. Dolewa gorącej wody. Połykam litry wody, hektolitry wody. Próby zaczerpnięcia powietrza kończą się rozsadzeniem płuc. Boli. Nie mogę zagłuszyć bólu. Woda wdziera się do mojej głowy. Do mojego mózgu, wymywając resztki racjonalnych myśli. Wpływa do wnętrza przez oczy, nos, skórę.

Znów mogę oddychać.

Znów piję wodę.

Oddycham.

Topie się.

Wszystkie kontrolowane rekcje uległy wyłączeniu. Instynkt samozachowawczy to jedyne, na czym mogę polegać. Dostrzegam szansę ucieczki, kiedy rozluźnia uchwyt. Nawet nie wiem, co dokładnie robię. Odzyskawszy świadomość, jestem już w salonie. Przewracam kilka krzeseł. Cała drżę. Grawitacja postanowiła zacząć przyciągać mnie z niewyobrażalną siłą. Zatrzymałam się w miejscu. Nie jestem w stanie wykonać choćby najmniejszego ruchu. A on idzie tu. Idzie w moją stronę.

Spoglądam w dół i widzę czarne korzenie, które krępują moje nogi. Próbując odskoczyć w bok, jedynie ranię skórę, rozdzierając gruby materiał spodni. Skąd się tu wzięły?

Upadam. Uderzam głową w podłogę. Wszelkie myśli zostają przyćmione. Korzenie zamykają moje ciało w śmiertelnym uścisku. Adrenalina obejmuje dowodzenie i chyba z mojego gardła wyrywa się rozpaczliwy krzyk. On stoi nieruchomo nade mną. Dostrzegam lekki uśmiech.

Ostre, cierniste pnącza stworzyły gęsty dywan. Przebijają skórę przy każdym oddechu. Wiją się. Zupełnie, jakby żyły. Zastanawiam się, czy on też je widzi.

Nagle świat zwalnia. Zimno i ciemność pożerają wszystko wokół. Drobne kształty zaburzają spokój mroku. Postacie chichoczą. Słyszę tupot ich małych stóp. Wskakują na ciało mojego męża. On nie reaguje. Ciągle patrzy na mnie. Tylko na mnie. Nie rozumiem tego, co się dzieje. Prowadzi dłoń w moją stronę, jednak w ostatniej chwili nieruchomieje. Widzę, jak jego twarz przybiera nieznajomy wyraz. To strach. To przerażenie. I ból. Małe postacie kąsają jego szyje. Krew biegnie w dół i skapuje na moje poranione policzki. Otwieram oczy szeroko. Obserwuję, jak traci równowagę, usiłując zrzucić z siebie piszczące stworzenia. Zaciskam palce w pięść. Korzenie krępują jego kończyny. Został unieruchomiony. Nie może nic zrobić.

Z piersi mojego męża wyrasta gruba gałąź. Jej ciernie przybrały najbardziej intensywny kolor krwi, jaki istnieje. Pnąc się ku górze, niesie ze sobą kilka organów. Kilka narządów. Krzyczy. Jego krzyk słychać w całym mieście. Małe postacie zjadają skórę. Szarpią ją swoimi iglastymi zębami. I chichoczą.

Nie wierzę. Czy mój mąż teraz... czy już więcej mnie nie skrzywdzi? Czy on już... nie żyje. On nie żyje. Nie żyje.

Słyszę pukanie do drzwi. Jestem jednak zbyt sparaliżowana tym, co się stało, by otworzyć. Patrzę na krew. Na biegające postacie. Na czarne gałęzie. Niezdolna do racjonalnego myślenia. Gdzieś w dalekich odmętach dźwięków, rozpoznaję odgłos syreny policyjnej. Czyżby sąsiedzi w końcu zareagowali? Czyżby zauważyli ten terror?

Stwory chichoczą. Przez głowę przechodzi mi niepokojąca myśl. Jak ja im to wytłumaczę? Jak wytłumaczę, że mój mąż poległ od czarnych stworków?

Weszli do mojego mieszkania. Krzyczą, bym się nie ruszała. Bym rzuciła broń. Śmiech narasta, jednak teraz jest inny. Bardziej histeryczny. To mój śmiech. Stwory zniknęły. Cierniste korzenie zniknęły. Zostałam tylko ja, trzymając zakrwawiony nóż w dłoni i ciało z wyprutymi wnętrznościami.

Przenoszę wzrok na wrzeszczących policjantów. Mierzą do mnie z tych swoich śmiercionośnych broni. Zaczynam drżeć, uświadamiając sobie, że nigdy nie było żadnych postaci. Nigdy nie było cierni, zimna i ciemności.

Zanim zakuwają mnie w kajdany, ostatni raz patrzę na martwe ciało. Wydaje mi się, że słyszę głos mojego męża. A może to Bóg przemawia z niebios... Może diabeł woła z podziemi?

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Daje do myślenia
Odpowiedz
To jest boskie. Czytałam już tyle rozmaitych opowiadań, ale żadne jeszcze nie wkręciło mnie tak bardzo jak to. Te opisy są po prostu niezwykłe, a sam obraz śmierci, jaki widzi ta kobieta wprost... zniewalający. Naprawdę, może to brzmieć trochę przesadzenie, ale to opowiadanie wywarło na mnie duże wrażenie. Świetne!
Odpowiedz
Podczas czytania tego byłem w innym świecie, nie wiem co powiedzieć, to jest świetnie opisane ;D
Odpowiedz
Wersja audio - https://www.youtube.com/watch?v=aOQiJB2ZADE
Odpowiedz
Dobrze, że zdechł. Dla takich momentów czytam te historie
Odpowiedz
Bardzo ciekawie przedstawione jest to, jak kobieta widzi śmierć . Gratuluję dobrej roboty!
Odpowiedz
podobało mi się zasługujesz na główną akcja spoko można poczuć złosc i nienawiść postaci za to dostajesz 9/10 zasłużyłaś :)
Odpowiedz
Genialne opowiadanie! Straszne i przede wszystkim daje do myślenia.
Odpowiedz
Dziękuję za komentarz! :D
Odpowiedz
Julia Kierepka czy mogłabym razem z Tobą stworzyć 2 część?
Odpowiedz
Kamila Włodarczyk Nie myślałam o 2 części, ale jeśli masz jakiś pomysł, napisz do mnie w prywatnej wiadomości. Może coś wykombinujemy :D
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje