Historia

Obłęd - Zima XIII

Mroczny Wilk 3 7 lat temu 4 669 odsłon Czas czytania: ~14 minut

Kiedy wyruszyliśmy w dalszą drogę, słońce było blisko najwyższego punktu w swej codziennej drodze po nieboskłonie. Wszystko wokół błyszczało. Tylko pojedyncze obiekty nie zostały pochłonięte przez mróz. Gdyby nie zaraza, widok ten byłby czymś zapierającym dech w piersiach, ale w tej chwili wprawiał mnie w przerażenie. Musieliśmy być jeszcze bardziej ostrożni. Zarażeni dosłownie wtapiali się w otoczenie. Do domu wuja został już mały kawałek drogi, ale miałem co do niego złe przeczucia. Była to jedna z najbardziej zaludnionych dzielnic, dodatkowo w pobliżu znajdowało się zoo. Nie chciałem niepokoić Moniki, ale amunicja była na wykończeniu. Bałem się, że po tym wszystkim polegniemy tuż przed samym celem.

Najgorsza w tym wszystkim była przenikliwa cisza. Słyszałem każdy krok i każdy oddech. Miałem wrażenie, że zarażeni tylko czekają na moment, w którym uznamy oglądanie się wokół za bezsensowne. Odkąd przestąpiliśmy próg apteki, Monika nie odezwała się ani słowem. Trzymała mnie kurczowo za dłoń, jakby sama moja obecność ochraniała ją przed niebezpieczeństwem. Jej twarz zmieniła się w maskę bez jakiegokolwiek wyrazu. Jedynie pełne przerażenia oczy zdradzały prawdę o jej stanie. Wiedziałem, że minie sporo czasu, nim dziewczyna dojdzie do siebie. Nie mogłem jej opuścić.

Po jakichś dwóch godzinach drogi ciszę przerwały odgłosy strzałów. Wojsko. To było pierwsze, co przyszło mi na myśl. Nabrałem pewności, gdy usłyszałem wybuch i wrzaski zarażonych. Czyżby dotarli już tak daleko, ewakuując ocalałych? A może jednak się myliłem i oczyszczają miasto w standardowy sposób do samego końca? Nie było to w tym momencie ważne. Przyspieszyliśmy, mając nadzieję na zakończenie tego całego szaleństwa i ucieczkę z miasta. Nagle rozległ się ryk. Nie należał on do żadnego z zarażonych, ich wrzaski były cichsze i bardziej piskliwe.

Dotarliśmy do zakrętu. Stąd powinien być już dobry widok na to całe zamieszanie, ale nie zobaczyliśmy niczego poza chmurą lodowego pyłu, wznoszącą się wokół. Dopiero wybuch kolejnego granatu ukazał nam część scenerii.

– Mój Boże… – jęknęła Monika i przylgnęła kurczowo do mojego ramienia.

Już wiedzieliśmy, co wydawało te ryki. Był to słoń, cholernie wielki słoń, a to przez grubą warstwę lodu, pokrywającą całe jego ciało. Tylko na boku dało się dojrzeć wyrwę po granacie, ukazującą ciemnoczerwoną tkankę. Bestia rzucała się w szale na strzelających w nią mężczyzn, rozproszonych wokół.

Nie byli to oni żołnierzami jak myślałem wcześniej. Mieli na sobie zwykłe zimowe płaszcze. Przypominali bardziej zorganizowaną grupę morderców niż wybawicieli, od których można uzyskać jakąkolwiek pomoc.

Same kroki bestii wyprowadzały ich z równowagi. Patrzyłem w osłupieniu, jak jeden z nich został uderzony monstrualną trąbą, która posłała go prosto na spotkanie z najbliższą ścianą. Zwykłe pociski nie robiły na słoniu żadnego wrażenia. Rozpętywanie chaosu ułatwiali mu jeszcze zarażeni, którzy rzucali się na przeciwników, będących już i tak w beznadziejnej sytuacji.

– Jak…? – mówiła dalej załamanym głosem. – Przecież to miało nie ruszać zwierząt!

– Widocznie nie we wszystkich przypadkach się to sprawdza… Kurwa mać, jesteśmy już tak blisko i musimy się znowu chować! Pierdolone zoo! Czułem, że coś znowu pójdzie nie tak.

– Nie pomożemy im?

– Zwariowałaś?! Niby jak? Rzucając się tej bestii pod nogi? Nie ma nawet takiej opcji, ta walka jest z góry skazana na porażkę. Atakując, skazali się na śmierć. Nawet jeśli uda im się załatwić tego słonia, wykończą ich zarażeni ludzie albo jakieś inne cholerstwo. Kto wie, co…

…mogło się jeszcze zarazić – miałem powiedzieć, ale przerwało mi warczenie. Tak bardzo pochłonęło nas tamto zamieszanie, że daliśmy podejść do nas tygrysowi, którego sierść pokrywał lód. Skoczył w naszą stronę z rozwartą paszczą, pełną kryształowych kłów. W ostatniej chwili złapałem Monikę i rzuciłem się w zaspę za chodnikiem. Bestia przeleciała tuż nad naszymi głowami i wpadła z impetem przez witrynę do wnętrza księgarni obok. Zerwałem się szybko na równe nogi.

Wyciągnąłem maczetę i wszedłem do środka. Od razu rzuciłem torbę pod ścianę. Rozpoczął się taniec śmierci. Tygrys zaczął krążyć, czekając na odpowiedni moment. Wystarczyło przekręcić głowę, by uznał to za chwilę słabości. Znowu skoczył, ale tym razem byłem na to gotowy. Odskoczyłem w prawo i rozciąłem jego bok. Wpadł prosto w pusty wieszak na kurtki. Nie zniechęciło go to do dalszej walki. Wciąż krążył, ale już nie reagował na próby zerwania kontaktu wzrokowego. Liczył na to, że w końcu się zmęczę i popełnię jakiś błąd. Cofałem się powoli wzdłuż masywnych regałów. Tygrys nabrał pewności, że zapędza mnie w pułapkę, bo podchodził coraz bliżej. Szarpnąłem jeden z regałów i odskoczyłem do tyłu, zwierz jednak okazał się szybszy. Odbiegł w lewo i z przewróconego mebla znów rzucił się w moją stronę. Tym razem nie miałem już jak wykonać uniku. Chwyciłem maczetę w obie dłonie i wycelowałem w jego podgardle, mając nadzieję na trafienie w mózg albo chociaż zwarcie pyska. Uderzenie w podłogę pod tym całym ciężarem sprawiło, że przez chwilę nie mogłem złapać oddechu. Przynajmniej cios był udany. Bestia próbowała wyrwać głowę z ostrza, ale po chwili jej ślepia zamknęły się. Próbowałem ją z siebie zsunąć, ale była zbyt ciężka. Dopiero wtedy zauważyłem Monikę stojącą pod ladą. Patrzyła się na mnie wzrokiem pełnym strachu i… żalu? Dopiero wtedy dostrzegłem Walthera w jej drżących dłoniach.

– Halo, Ziemia do Moniki. Pomożesz mi z tym czy mam czekać, aż zarażeni mnie spod niego wyciągną?

– Krwawisz… – stwierdziła chłodnym i niezwykle spokojnym głosem, aż przeszły mnie ciarki. – Ty krwawisz…

Dopiero wtedy zauważyłem ranę, ciągnącą się wzdłuż mojej łydki. Tworzyła się wokół niej szkarłatna plama, a ja jej nawet nie czułem.

– Musiałem rozciąć o szybę – mruknąłem. Chciałem brzmieć jak najbardziej przekonująco. Spojrzenie dziewczyny zdecydowanie mi się nie podobało. – Spójrz, widać na niej nawet ślady krwi. Uwierz, nic mi nie będzie. Niczego nie czuję, a do tej pory powinienem już zacząć się przemieniać.

– Jesteś pewien?

– Nie dałbym cię nikomu skrzywdzić, więc tym bardziej nie pozwoliłbym na to, bym zrobił to zarażony ja. Proszę cię, schowaj ten pistolet i mi pomóż, bo zaraz możemy mieć prawdziwe kłopoty. Wystarczy, że wywęszy nas choćby jeden zarażony.

– Cholera – westchnęła. Włożyła pistolet za pasek i przeciągnęła dłońmi po twarzy. – Jestem do niczego. Tak strasznie łatwo tracę głowę.

– Większość ludzi po przeżyciu tego wszystkiego spanikowałaby i zastrzeliłaby mnie od razu po zobaczeniu rany. Nie jesteś do niczego. Ale będę cię wychwalał później, teraz chodź i pomóż mi zepchnąć to cielsko.

Ból w nodze odezwał się, gdy tylko wstałem. Nie miałem jednak czasu na użalanie się. Zaczęliśmy zastawiać okna, dbając szczególnie o rozwaloną witrynę. Po tym wszystkim przenieśliśmy się na bezpieczniejsze zaplecze. W pomieszczeniu znajdowało się okno, które od razu zasłoniłem żaluzją. Dla bezpieczeństwa postawiliśmy przy nim przewrócone na bok biurko.

Tępy ból w nodze irytował coraz bardziej. Podwinąłem rozerwaną nogawkę pod samo kolano. Nie było aż tak źle jak się obawiałem, bo choć rana ciągnęła się od kostki do połowy łydki, była płytka i dosyć wąska, a co najbardziej mnie cieszyło, kończyna nie zaczynała sinieć. Tygrys nawet nie zahaczył pazurami o moją skórę.

Monika podsunęła mi krzesło. Spojrzała na mnie jakby z lekkim rozbawieniem. Trzymała w ręce wodę utlenioną i bandaż, które wyciągnęła z wiszącej na ścianie apteczki.

– Siadaj, trzeba to opatrzyć, jeśli masz zamiar w przyszłości walczyć z kolejnymi oknami – zaśmiała się.

Poszło dosyć szybko. Rana wciąż dokuczała, ale przynajmniej była zabezpieczona.

– Nasza sytuacja jest tak beznadziejna, że zaczyna mnie to bawić – westchnęła dziewczyna. – Mój mózg zawsze radzi sobie w ten sposób w najgorszych sytuacjach.

– Znając nasze szczęście, wcale się nie zdziwię, jak tamten słoń zaraz wpakuje się nam przez ścianę do środka – stwierdziłem. Odpowiedziała mi perlistym śmiechem.

– Albo zrzucą bombę prosto na nas. Zginiemy tuż przed samym bunkrem. To będzie jeszcze głupsze.

– Przynajmniej nasze problemy z zarazą się skończą.

Nagle coś się w niej przełamało. Uśmiech zniknął, a w oczach pojawiły się łzy.

– Tam, paręnaście minut temu… Naprawdę myślałam, że zaraz będę musiała cię zastrzelić. Że cię stracę. Ja…

– Wiem – powiedziałem, przykładając wierzchnią część dłoni do jej policzka. – Powiedziałaś mi to wczoraj, chwilę przed tym, jak zasnęłaś. Też cię kocham. I nie wyobrażam sobie, co bym zrobił, gdybyś zginęła. – Przyciągnąłem ją do siebie drugą ręką. Nasze usta znowu się zetknęły. Trwaliśmy tak w namiętnym uścisku, czekając tylko na to, aż chaos rozpętany na dworze w końcu ucichnie.

***

Szybko wepchnąłem trupa pod jedno z łóżek. Kazałem młodemu rozciągnąć koc, żeby nie dało się niczego zobaczyć, a sam zacząłem nakładać ubrania strażnika. Były one trochę ciasne, ale to nie stwarzało jakiegoś wielkiego problemu. Ważne, że w ogóle się w nie zmieściłem. Szczęście, które miałem w tym nieszczęściu, nie opuszczało mnie odkąd tutaj trafiłem. Przeszukując kieszenie płaszcza, trafiłem na szalokominarkę. Kolejny łut szczęścia. Problem z ukryciem twarzy został rozwiązany. Naciągnąłem materiał po same oczy i podniosłem oparty o ścianę karabin. W drugą dłoń złapałem rzucony przez starca pęk ponumerowanych kluczy.

– Młody, połóż się na boku i udawaj, że śpisz – nakazałem. – Jeśli ktoś tutaj przyjdzie, nie może zobaczyć twojej twarzy.

– A ja? Mam coś robić? – spytał dziadek.

– Nie zwracać na siebie uwagi – odpowiedziałem i mrugnąłem lewym okiem.

Zamknąłem celę i zacząłem iść w prawo. Miałem nadzieję, że się nie mylę i ta część budynku kończy się za zakrętem. Przynajmniej tak to wyglądało z zewnątrz. Przemierzałem korytarz spokojnym krokiem, mijając jedynie cele, wypełnione przerażonymi ludźmi. Zatrzymałem się dopiero pod drzwiami, oznaczonymi czarnym napisem POMIESZCZENIE GOSPODARCZE. Wątpiłem, by ktokolwiek się tam znajdował, ale przezornie zajrzałem do środka. Wewnątrz zastałem tylko rząd szczotek, zmiotek i wszelakich detergentów. Niczego innego nie spodziewałem się tam ujrzeć. Ruszyłem w drugą stronę. Zbliżałem się do końca aresztu, gdy jakiś mężczyzna otworzył drzwi prowadzące do korytarza.

– Daj klucze – zawołał. – Koniec twojej zmiany.

Wyciągnąłem pęk z kieszeni i rzuciłem w jego stronę. Złapał go i zaczął nim kręcić na palcu.

– Chyba mamy problem – powiedziałem, stając obok niego.

– Jaki znowu problem? – burknął, czując, że zaraz trafi mu się dodatkowe zadanie.

– Nie wiem, czy wszystkie trupy zmieszczą się w schowku na miotły.

– O czym ty… – Przerwałem mu uderzeniem kolbą w skroń.

Ten jeden zamaszysty cios wystarczył, żeby stracił przytomność. Skręciłem mu kark tak samo, jak poprzedniemu przeciwnikowi. Mogłem zamiast tego poderżnąć mu gardło, ale zależało mi na tym, by ubrania zbirów pozostały w nienaruszonym stanie. Były mi one potrzebne do zrealizowania następnej części planu. Podniosłem klucze i ruszyłem dalej.

Przesuwałem się przez posterunek w żółwim tempie, zerkając do każdego otwartego pomieszczenia. Zabijałem wszystkich w podobny sposób. Gdy udawało mi się podejść niezauważonym do przeciwnika, uderzałem w potylicę. Innych zagadywałem i tłukłem po skroniach. Nikt nie spodziewał się ataku, do tego poruszali się po budynku pojedynczo. Posiadana broń sprawiała, że czuli się pewnie, zbyt pewnie. To, że żaden z nich nie reagował na mój głos choćby zmrużeniem oczu, wskazywało tylko na jedno. Byli zbieraniną oprychów, która powstała dopiero po rozpoczęciu zarazy. W innym wypadku nieznajomy głos ostrzegałby ich od razu.

Miałem mały problem tylko z gościem, na którego trafiłem w toalecie. Mył właśnie ręce. Zauważył moje odbicie w lustrze i chyba nabrał podejrzeń, widząc karabin w moich rękach. Ruszyłem w stronę kabin, by zaatakować go podczas mijania. Zrobił unik w ostatniej chwili, a ja zamiast trafić w tył głowy, roztrzaskałem lustro. Niemalże od razu oberwałem mokrą pięścią w żuchwę. Odchyliłem się przed kolejnym ciosem i zrobiłem krok do tyłu.

– Ha, znam wielu ludzi twojego typu – prychnął. – Co, liczyłeś na to, że wytłuczesz wszystkich i całe złoto pozostanie w twoich łapach?

– Mniej więcej – stwierdziłem sucho.

– Czyli więcej. Kto jeszcze z tobą działa?

Nagle usłyszałem świst kuli. Przebiła na wylot głowę zbira, którego twarz zastygła w zdziwieniu.

– My – powiedział ktoś od strony wejścia. Wystarczył ułamek sekundy, by rozpoznać głos przyjaciela.

– To już chyba ostatni – stwierdził Kazimierz.

– Co tak długo się wam zeszło? – spytałem. – Już myślałem, że dopadli was zamarznięci.

– Coś tak czułem, że nie będziesz w stanie spokojnie poczekać, więc musieliśmy uważać, żeby to tobie przez przypadek nie rozwalić łba. Inaczej już dawno bylibyśmy przy celach.

– Czyli co, cały posterunek mamy już sprawdzony?

– Jeśli przeszukał pan wszystko od tej łazienki w stronę aresztu, to tak – powiedział policjant. – Znam ten budynek jak własną kieszeń, wszystko sprawdzone. Skurwysynom udało się włamać do składu broni. Część pewnie zdobyli wcześniej sami, ale i stąd zabrali większość wyposażenia.

– A to nie była jeszcze cała grupa – stwierdziłem.

– Jak to? – spytał Marek.

– Mówili coś o jakimś szefie, który rzekomo miał się mną jutro zająć. Oczywiście możemy teraz uwolnić wszystkich więźniów, dać im broń i ruszyć w dalszą drogę. Arka tutaj nie ma, ale ten jego kolega na szczęście wie, o czym dokładnie syn panu ostatnio opowiadał – zwróciłem się do Kazimierza. – Ale nie możemy tego tak zostawić. Jeśli ten cały szef przeżyje, znajdzie sobie jakichś nowych ludzi i wciąż będzie robił to, co mu się żywnie podoba i nie będzie nikogo, kto mógłby mu tego zabronić.

Marek założył na siebie ręce i westchnął.

– Jak rozumiem, już masz gotowy plan.

– Tak. Zakładam, że rozpoznaje swoich ludzi tylko po ubiorze, więc wszystko powinno pójść dosyć sprawnie. Uwolnimy te ich „żywe tarcze” i spytamy, kto jest chętny do pomocy. Zbierzemy jakąś grupę i damy im na zmianę ubrania oprychów. Z kolei ich ciała trzeba po prostu upchnąć w schowku na miotły. Nikt tam nawet nie zajrzy, do tego jest on najbardziej wysuniętym na lewo pomieszczeniem. Musimy jeszcze usunąć wszystkie ślady po walce.

– A potem nauczymy ich strzelać? – spytał policjant.

– Dokładnie. Z ich pomocą rozwalimy tych cwaniaczków w środku, kiedy będą myśleli, że są wśród swoich.

Otworzyliśmy wszystkie cele. Ludzie przyglądali się nam nieufnie aż do momentu, w którym powiedzieliśmy im, kim jesteśmy i jaki mamy plan. Możliwość zemszczenia się na gnębicielach rozpaliła w ich oczach żywy ogień. Tylko nieliczni woleli się nie wychylać i pozostać następnego dnia w celach aż do końca naszych działań. Znalazło się też paru mężczyzn, którzy mieli już wcześniej kontakt z bronią palną. Rozdzieliliśmy pomiędzy nich część uzbrojenia zbirów. Zostawiliśmy Kazimierza i kilku z nich na posterunku, żeby w razie wypadku mogli go obronić, a sami ruszyliśmy z resztą grupy do pobliskiego supermarketu. Więźniowie byli wygłodzeni, a my sami też nic nie jedliśmy od dłuższego czasu. Kazimierz wspominał o znalezieniu jakiegoś składu jedzenia zbirów, ale jak stwierdził, były to już same ostatki. Lepiej było uzupełnić zapasy, by ludzie, którzy mieli tutaj pozostać, nie musieli za parę dni iść sami do sklepu.

Będąc już w środku, dla bezpieczeństwa poruszaliśmy się w jednej grupie, ale na szczęście trafiliśmy tylko na sześciu zarażonych. Budynek był na tyle blisko posterunku, że wzięliśmy ze sobą kilka wózków, w które napakowaliśmy jedzenia i napojów po same brzegi. Wszystko przebiegło bez najmniejszego problemu. Ulice były puste, dało się usłyszeć tylko pojedyncze wrzaski. Widocznie zmarzniętych ściągnęła jakaś większa jatka.

Gdy wróciliśmy na posterunek, większość ciał była już uprzątnięta, a niektórzy ludzie brali się za ścieranie krwi. Wepchnęliśmy wózki do jednego z pomieszczeń biurowych. Ten, w którym były same napoje, częściowo opróżniliśmy i włożyliśmy do niego wszystkie potrzebne teraz rzeczy. Zabraliśmy go do sali konferencyjnej, gdzie ściągnęliśmy wszystkich z całego budynku. Niedawni więźniowie rzucili się na jedzenie, jakby nie jedli od tygodnia, co było całkiem prawdopodobne.

Po posiłku wszyscy wrócili do swoich zajęć. Zatrzymałem młodego, zanim opuścił salę.

– Teraz możemy porozmawiać – stwierdziłem. – Jak w ogóle masz na imię?

– Karol.

– Dobra, w takim razie, Karolu, opowiadaj. Jak to było z tym domem?

– Jak już pan zapewne wie, wracaliśmy wieczorem ze szkoły. Mieliśmy dodatkowe zajęcia z robotyki do późna. Chcieliśmy skrócić sobie drogę przez jedną z tych ulic, które są obsiane głównie domkami jednorodzinnymi. No i trafiliśmy na ten. Ciężko było go nie zauważyć, kiedy jedynym źródłem światła były latarnie, a okno na strychu promieniowało czerwonym, pulsującym światłem. Ulica była pusta, więc nikt inny pewnie nawet tego nie widział. Zatrzymaliśmy się przed bramą. Chwilę później usłyszeliśmy bardzo niski dźwięk, który pulsował razem ze światłem, z każdą sekundą coraz szybciej. Powietrze stało się jakby naelektryzowane. Raptem wszystko ucichło. Patrzyliśmy z zaciekawieniem w to okienko, oczekując kolejnego błysku. I nadszedł. Tak mocny, że przez jakieś pół minuty niczego nie widziałem. Chwilę po nim usłyszałem dźwięk tłuczonego szkła. Szyba została dosłownie wypchnięta ze środka, a jej kawałki doleciały aż do samej bramy. Nagle coś na strychu wydało z siebie przerażający ryk. Odwróciliśmy się i biegliśmy ile sił w nogach, byleby jak najdalej od tego miejsca. Dwa dni później zaczęła się zaraza i jestem niemalże pewien, że miała ona swój początek właśnie w tym budynku.

– Jak daleko stąd jest ten dom?

– Może z półtora kilometra. Powiem panu jeszcze jedno, może to zabrzmieć dziwnie, ale moim zdaniem za tą zarazą nie stoi żaden człowiek. To emanujące zło dało się wręcz wyczuć.

– Wszystko możliwe – westchnąłem. – Ostatnio widziałem tyle dziwnych rzeczy, że we wszystko jestem skłonny uwierzyć. Zaprowadzisz nas tam?

– Tak – odpowiedział po chwili zastanowienia. – Ale do środka nie wejdę za żadne skarby ani pod żadną groźbą. Nie chcę mieć z tym czymś nawet styczności.

– W porządku, znajdziemy ci jakieś bezpieczne miejsce w okolicy. A teraz lepiej idź odpocząć. Jutro czeka nas sporo pracy.

– Jakby co, będę w naszej celi – powiedział, opuszczając pomieszczenie.

Złapałem się za głowę. Wszystko było bardziej popierdolone, niż wcześniej myślałem. Nic nie trzymało się kupy. Jedyną sensowną opcją, która przychodziła mi na myśl, była ta, że zaraza jest po prostu wynikiem nieudanego eksperymentu. Ale kto robiłby laboratorium na strychu?

Stwierdziłem, że nie ma co łamać głowy, przecież i tak miałem odkryć to wszystko następnego dnia. Teraz musiałem zabrać się za przygotowania. Nic nie mogło nawalić, musieliśmy dopiąć wszystko na ostatni guzik. Inaczej nasze plany mogły zamienić się w jedną, wielką tragedię.

Część czternasta:

http://straszne-historie.pl/story/13811-Porzadek-Zima-XIV

Nie zapominajcie o wyrażaniu swoich opinii w komentarzach i zostawianiu polubień, jeżeli opowiadanie się podobało. Nie zajmuje to dużo czasu, a motywuje do dalszego pisania. ;)

Ponadto zapraszam do polubienia mojej strony na Facebooku, gdzie pojawiają się aktualności na temat mojej twórczości.

https://www.facebook.com/mrocznywilk.autor

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Jak się wkręciłam. Normalnie czuję się jakbym film oglądała. Mega czekam na więcej.
Odpowiedz
Miałem zamiar skończyć serię do końca wakacji, ale jak to u mnie zazwyczaj bywa, pojawiły się inne rzeczy, którymi musiałem się zająć. Mam nadzieję, że przynajmniej czternastą część wrzucę w przyszły weekend ;)
Odpowiedz
Dobre, czekam na więcej części. Oby jak najszybciej :)
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje