Historia

Porządek - Zima XIV

Mroczny Wilk 2 7 lat temu 4 054 odsłon Czas czytania: ~8 minut

Pole bitwy powoli zaczęło się od nas oddalać, jednak wciąż słyszeliśmy kakofonię przerażających dźwięków. Wszystko zakończył dopiero potężny wybuch, po którym nie usłyszeliśmy już ani jednego dźwięku wydanego przez słonia. Strzały i krzyki zarażonych także z czasem zaczęły cichnąć. Widocznie udało im się. Zabili monstrum i uciekli.

Nie mogliśmy opuścić budynku. To całe zamieszanie ściągnęło wielu zarażonych. Część ruszyła za grupą mężczyzn w płaszczach, ale ci wszyscy, którzy przybyli później, kręcili się po naszej okolicy. W dodatku ich liczba wzrosła po przejęciu przez zarazę ciał tych, którzy polegli w walce.

Byliśmy już tak blisko, a musieliśmy znowu czekać. Uczucie niemocy sprawiało, że krążyłam nerwowo po pomieszczeniu. Łaziłam tak, dopóki Marcin nie poprosił, bym się uspokoiła. Stanęłam przed małą szafką, na której leżała para rękawic narciarski, przykrywających stertę ulotek reklamujących księgarnię „Ibrię”, w której właśnie przebywaliśmy. Zaczęłam zastanawiać się nad losem księgarza: czy udało mu się uciec, tylko w pośpiechu nie wziął rękawic? Jeśli tak, to gdzie się skrył? Czy może jednak wyciągnęły go na dwór niepokojące dźwięki i już nigdy nie wrócił do środka? Te pytania przywołały kolejne. Jak wielu takich jak my jeszcze żyje? Kiedy to się wreszcie skończy? I czy w ogóle przetrwamy? Ta ciągła niepewność mnie wykańczała.

Gdy zaczęłam znowu krążyć, Marcin złapał mnie za rękę.

– Ile będziemy jeszcze tutaj siedzieć? – spytałam, patrząc na niego załzawionymi oczami.

Podprowadził mnie pod okno, odsunął biurko i podniósł żaluzje. Moim oczom ukazała się ulica, po której łaziło pełno zarażonych.

– Jeśli sądzisz, że damy się przez to wszystko przedrzeć bez uszczerbku, to możemy iść już teraz – stwierdził i westchnął ciężko. – Nie wiem, po prostu nie wiem. Musimy poczekać, aż stąd pójdą. W końcu odciągną ich dźwięki strzałów czy coś w tym stylu.

– Mam już dosyć – załkałam. – To wszystko jest ponad moje siły.

– Chodź – powiedział, a ja wpadłam bezwiednie w jego ramiona. Oddałam się jego dłoniom, głaszczącym mnie po głowie i plecach. – Nie tylko ty jesteś wyczerpana – wyszeptał – ale nie możemy się poddać. Wytrzymamy do samego końca.

Sytuacja uspokoiła się dopiero rankiem następnego dnia. Jakiś kawałek dalej doszło do wybuchu. Kłęby czarnego dymu rozpływały się przez jakiś czas nad pokrytym bielą krajobrazem. Pierwszy raz krzyki zarażonych wywołały u mnie ulgę. Patrzyliśmy, jak zrywają się do biegu i znikają za blokami.

Postanowiliśmy odczekać kilkanaście minut. Dopiero po tym czasie wyszliśmy do głównej części księgarni. Od razu zaatakował nas przeszywający chłód. Może i nie było ogrzewania, ale na zapleczu temperatura była o wiele znośniejsza.

Ostrożnie odstawiliśmy szafki zasłaniające stłuczoną witrynę i opuściliśmy budynek. Ruszyliśmy w stronę pobojowiska. Śnieg zabarwiały setki bordowych plam. Gdzieniegdzie dało się dojrzeć fragmenty urwanych kończyn czy też nieruchome już ciała zarażonych. Zrobiłam głęboki wdech. Nie chciałam tego wszystkiego oglądać, ale musiałam patrzeć pod nogi. Ślady słonia były tak głębokie, że wpadając w nie można było z łatwością skręcić kostkę.

Szliśmy tak przez kilkaset metrów. Ludzie walczący z bestią widocznie coraz bardziej się wycofywali, bo na śniegu odznaczały się głównie pojedyncze ślady. Nagle poczułam szarpnięcie. Uścisk dłoni Marcina zelżał, a on sam zatrzymał się w miejscu. Patrzył przed siebie oczyma, w których wręcz wrzała mieszanina emocji. Spojrzałam w tamtą stronę. Olbrzymie ciało słonia leżało w samym środku rumowiska, które kiedyś było budynkiem. Rozerwany siłą wybuchu łeb wystawał spod czerwonych dachówek. Z całości domu ostały się tylko fragmenty ścian.

– To niemożliwe… – jęknął.

Dopiero wtedy dotarło do mnie, dlaczego ten widok wprowadził go w takie osłupienie.

– Tylko nie mów, że to jest właśnie… – Nie zdążyłam dokończyć. Pociągnął mnie za sobą prosto w stronę kupy gruzu.

Chłopak zatrzymał się przed samym truchłem. Obszedł je dwa razy wokół i po prostu usiadł na kawałku drewnianego bala.

– Przegraliśmy – stwierdził wątłym głosem.

Usiadłam obok niego i poczułam, jak ogarnia mnie słabość.

– Jedyne wejście do bunkra znajduje się pod tą kupą lodu, mięsa i gruzu.

– I co teraz?

– Nic. Prowadziłem nas tutaj ze ślepą wiarą, że będziemy bezpieczni. Jak sama widzisz, świat chyba po prostu chce naszej śmierci.

– Przetrwaliśmy aż do tej pory. – Objęłam dłońmi swoją twarz. – To nie może się tak skończyć!

– Może właśnie chodziło o to, żeby skończyło się w jak najgłupszy sposób.

– Nie może! Nie pozwolę na to!

– Co niby możemy zrobić? Nie uciekniemy żadnym pojazdem. Wszystko jest zasypane, a przy tej temperaturze i tak pewnie nic by nie odpaliło. Bunkry też nie są budowane pod każdym domem. Jeśli jakikolwiek jest w promieniu kilku kilometrów, to i tak nie wiemy, gdzie dokładnie i jak się do niego dostać. – Skierował głowę w górę i zamilkł na dłuższą chwilę. – Naprawdę nie mam już żadnych pomysłów. Możemy próbować tylko oddalić się jak najbardziej od centrum i liczyć na to, że trafimy na jakichś żołnierzy, którzy nas ewakuują. Szanse na to są bardzo małe, jednak to zawsze coś.

Podniosłam się i wyciągnęłam do niego rękę.

– W takim razie spróbujmy.

***

– I co o tym myślisz? – spytał Marek. – Wierzysz w to?

– Chłopak nie ma powodu, by kłamać, a raczej powinno mu zależeć na tym, byśmy to wszystko jak najszybciej zakończyli. Więc tak, wierzę. To wszystko, co się wydarzyło od naszego przyjazdy tutaj, jest tak popierdolone, że już nic mnie nie zdziwi.

– W sumie racja. Ale skąd się to wzięło? Test jakiejś nowej broni biologicznej? Nieoficjalny atak na nasz kraj?

– Może być i tak. Mnie bardziej zastanawia, kto za tym stoi. Przecież nie mamy jakichś szczególnych wrogów. No cóż, wszystko wyjaśni się jutro. Teraz mamy inne zajęcia.

Zabraliśmy się za szkolenie ludzi. Nauczyliśmy używania broni palnej wszystkich, ale mieliśmy zamiar wykorzystać tylko część z nich. Reszta miała tworzyć sztuczny tłum. Ci najsprawniejsi mogliby załatwić to wszystko bez strzelaniny, załatwiając wrogów w podobny do mojego sposób. Zbiry rozeszłyby się po budynku, nawet nie podejrzewając, że zostaną wykończone po cichu. Nakazałem, żeby porozstawiać twarde przedmioty do ogłuszania we wszystkich taktycznych miejscach. Jeśli wszystko poszłoby dobrze, moglibyśmy w ten sposób załatwić przeciwników bez żadnych strat z naszej strony.

Kolację zorganizowaliśmy podobnie jak obiad. Zanieśliśmy jedzenie i picie do sali konferencyjnej, po czym znowu zwołaliśmy wszystkich ludzi. Ich humor znacznie się poprawił. Dzięki nam odżyła w nich nadzieja. Mogli się zemścić, a później pozostać tutaj do ewakuacji, w razie wypadku mając się czym bronić.

Rozdaliśmy ubrania zbirów. Te, które pozostały, wrzuciliśmy do schowka z trupami. Normalne ubrania ukryliśmy w jednym z pomieszczeń, do których znalazł się klucz. Nie chcieliśmy, aby wrogowie zrozumieli, że tak naprawdę weszli w pułapkę.

Stanąłem na warcie przed głównym wejściem posterunku jako pierwszy. Chłodny powiew wiatru utrzymywał trzeźwość umysłu. Nic nie przerywało martwej ciszy. Księżyc w pełni oświetlał ulice zapełnione zasypanymi samochodami. Tak spokojnie nie było nocą w żadnym normalnym mieście. Wydawało się to piękne, ale jednocześnie przerażające. Wiedziałem, że gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku polują zamarznięci.

Marek przyszedł jakoś w połowie nocy. Wymieniliśmy tylko parę słów. Musiałem zregenerować siły. Nie wiedzieliśmy, co zastaniemy po dotarciu do domu, o którym mówił Karol.

Obudziła mnie jakaś kobieta, mówiąc, że mój przyjaciel zauważył niedaleko małą grupę mężczyzn w płaszczach. Nakazałem jej, aby zebrała wszystkich, którzy nie mają strojów, do cel i by przekazała komuś, że reszta ma przygotować się do działania.

Wziąłem karabin i poszedłem do wejścia. Obok Marka stał jeden z byłych więźniów. Grupa była prawie na miejscu. Nie tego się spodziewałem. Mężczyzn było tylko kilkunastu. Wyglądali na strasznie zmęczonych. Moglibyśmy ich rozstrzelać na miejscu, ale postanowiliśmy działać zgodnie z planem. Strzelanina znacznie by nas spowolniła. Od razu ściągnęłaby wszystkich zarażonych z okolicy.

– Co wam się stało? – spytałem z udawaną troską.

– Zaatakował nas słoń – odpowiedział facet z szarą brodą. Jego twarz znaczyły liczne blizny. – Pierdolony słoń, pokryty lodem.

– Był kurewsko wielki – dopowiedział jeden. – Całe szczęście, że szef wziął ze sobą ładunki wybuchowe. Inaczej nikt by nie przeżył. Takie coś nie powinno mieć prawa istnieć.

Weszliśmy do środka. Część nowoprzybyłych od razu rozeszła się po budynku.

– A jak powiodło się wasze zadanie? – mruknął brodacz. – Macie to złoto?

– Oczywiście, szefie – przytaknąłem. –Żywe tarcze jak najbardziej się sprawdziły. Parę zginęło, ale za to wszyscy nasi są cali. Wszystko złożyliśmy w jednym pomieszczeniu.

– Prowadźcie.

Wyciągnąłem z kieszeni płaszcza pęk kluczy. Otworzyłem drzwi i wpuściłem szefa do środka. Podszedł do kupki złotych sztabek. Od razu wymierzyliśmy w jego stronę karabiny.

– I to mi się podoba. Dobra robota. Ale nie pasuje mi jedno – oznajmił, po czym obrócił się w naszą stronę z pistoletem w prawej ręce. Drugą trzymał zgiętą za plecami. – Tak konkretnie, to wy. Może ci idioci nie pamiętają, z kim współpracują, ale ja znam dobrze każdą twarz. Zakładam, że wszyscy…

Marek postrzelił go w rękę, z której wyleciała broń.

– Nudzisz mnie – stwierdził i podszedł do mężczyzny, by powalić go szybkim ruchem na ziemię. – Nie masz nam do powiedzenia nic ciekawego?

Brodacz uśmiechnął się obrzydliwie i splunął mu w twarz. Usłyszałem brzdęk zawleczki.

– Uciekaj! – krzyknąłem, ale było już za późno.

Siła wybuchu wyrzuciła mnie z pomieszczenia. Uderzyłem głową o podłogę. Wszystko zaczęło się rozmazywać. Wokół zaroiło się od ludzi. Ktoś wpadł do pomieszczenia z gaśnicą. Dopiero po chwili obraz się wyostrzył, a do uszu zaczęło docierać coś poza piskiem. Podszedł do mnie Kazimierz, który pomógł mi stanąć na równe nogi.

– Puść mnie – nakazałem i ruszyłem w stronę Marka.

Jego ciało było całe poparzone. W niektórych miejscach widniały głębokie rany. Nie miał szans na przeżycie.

– Żegnaj, bracie – westchnąłem. – Cieszę się, że mogłem z tobą działać przez tyle lat.

Właśnie straciłem najlepszego przyjaciela. Wyszedłem z pomieszczenia, po drodze kopiąc z impetem urwaną głowę tego brodatego skurwysyna. Nie zasłużył sobie na tak łatwą śmierć. Na korytarzu zebrali się prawie wszyscy. Patrzyli na mnie z szacunkiem i smutkiem. Podszedł do mnie starzec, z którym byłem więziony.

– Urządźcie mojemu przyjacielowi godny pogrzeb – poprosiłem. – Spalcie jego ciało. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby w jakiś sposób zostało ono zarażone.

– Zrobimy, co tylko się da. Chociaż tyle będziemy mogli zrobić w wyrazie wdzięczności za ofiarowaną nam pomoc.

Jedna z kobiet przyniosła mi do pomieszczenia obok całe moje opancerzenie wraz z dodatkową bronią dla Karola i Kazimierza. Zawołałem ich.

– Wyruszamy – powiedziałem do towarzyszy. – Pójdziemy bocznymi uliczkami, żeby trafić na jak najmniej zamarzniętych.

Podszedłem znowu to starca.

– Pilnujcie się tutaj. Zabezpieczcie wszystkie wejścia, niedługo może być gorąco.

– My jakoś sobie poradzimy. To wy bądźcie ostrożni. Powodzenia.

Część piętnasta:

http://straszne-historie.pl/story/13905-Komunikat-Zima-XV

Nie zapominajcie o wyrażaniu swoich opinii w komentarzach i zostawianiu polubień, jeżeli opowiadanie się podobało. Nie zajmuje to dużo czasu, a motywuje do dalszego pisania. ;)

Ponadto zapraszam do polubienia mojej strony na Facebooku, gdzie pojawiają się aktualności na temat mojej twórczości.

https://www.facebook.com/mrocznywilk.autor

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Super :D
Odpowiedz
Świetna opowieść, oby tak dalej :)
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje