Historia

Road 66

maciekzolnowski 0 7 lat temu 938 odsłon Czas czytania: ~5 minut

Podróż trwała na tyle długo, że nie mogłem przypomnieć sobie momentu wyjazdu. Nie byłem też w stanie odgadnąć powodu, który kategorycznie kazał mi jechać. A mimo to cel wyprawy zdawał się być jasny: mam gnać po prostu na przód! Czy to ucieczka? A jeśli tak, to przed czym? – pytałem instynktownie, choć przecież wcale nie oczekiwałem na to, że pojawią się odpowiedzi (zresztą i tak by mnie one nie zadowoliły). Ja po prostu wiedziałem, że muszę jechać. Pragnąłem rozpłynąć się w powietrznym oceanie i stać się jego częścią. I tak też się stało: poruszałem się, zmieniając co chwila środek lokomocji, jako duch bardziej, niźli śmiertelnik.

Nie wiem nawet, kiedy i w jaki sposób znalazłem się na tej przedziwnej pustyni, na którą składały się najprzeróżniejsze odcienie błękitu. Było ciepło, ale nie gorąco; a zastany krajobraz napawał mnie błogim spokojem. I pewnie tkwiłbym tak dłużej zatopiony w lazurze absolutu, gdyby nie fakt, iż migotać poczęły na czymś na wzór horyzontu wstążeczki – czerwone wstążeczki bez początku i końca. Te wstążeczki zdążały w jednym kierunku; a wszystko to razem wyglądało niczym wyścig do jakiejś nieistniejącej mety, której nie ma i być nie może. I teraz zaatakował mnie brak powietrza gwałtowny, bolesny. Spostrzegłem, że wstążki wiją się wciąż gęściej, i gęściej wokół mej szyi, i że zaczynają mnie osaczać w śmiertelnym uścisku. Panika! Duszę się – chciałem coś mówić i gdzieś biec, uciekać, ale wszystkie me członki znieruchomiały i zastygły.

I w tym właśnie momencie… obudziłem się gdzieś na trasie w Mustangu-1966, spocony i zziajany. Podróż trwała bowiem długo – na tyle długo, że nie mogłem przypomnieć sobie momentu wyjazdu. Nie byłem też w stanie odgadnąć powodu, który z takim uporem wypychał mnie ku przeznaczeniu.

W chwili postoju, w niemal 110. stopniowym w skali Fahrenheit żarze, podziwiałem metalowy poster z widniejącym napisem: „Los Bomberos”. Ów napis znajdował się jakieś 20 mil od granicy z Meksykiem. Dlaczego akurat „Los Bomberos”? (Dziwna ta nazwa, swoją drogą.) Obierając trasę kierowałem się nie nazwą, lecz intuicją – i teraz intuicja nakazała mi pochód w nieznane. A więc, niech będzie, „Los Bomberos”! Vivat miasto, którego nazwa, tak melodyjna i dźwięczna, nie wymaga na końcu żadnego znaku zapytania, vivat miasto, którego nazwa grzmi jak rozkaz (a nie pytanie). Nie pytany przez nikogo ruszyłem nieśpiesznie ku rogatkom miasta, miażdżąc wozu kołami jakieś smrodliwe ścierwo – przydrożną padlinę. I z górki, z górki jechałem, gdy tymczasem… na migotliwym horyzoncie, opalanym świetlistymi stróżkami, ponad którymi wstępowały wniebowzięte tumany pyłu, delikatnie, sunęły kosmate masy gorącego powietrza - w nich zaś harcowały koliste mini-galaktyczki, utkane w locie przez suchy, pustynny wiatr z wyschniętych źdźbeł traw i uwolnionych na zawsze, wyrwanych Matce Ziemi, kolczastych krzewów. I wtedy, nie wiedzieć czemu, przypomniało mi się nagle to migotliwe szczęście, którego echo zdawało się roztaczać na całą wieczność – krótkie, ulotne szczęście, którego niepodobna utrwalić, a tym bardziej zaplanować, wyjące szczęście, które przywodzi na myśl radosne wspomnienie czasów mego dzieciństwa: z pewnością nikomu nie obce jest takie nieuzasadnione westchnienie, co najczulszą strunę duszy pobudza i, karmiąc się niedookreśleniem, przeobraża się rychło w beznadziejnie namiętną tęsknotę (pozbawioną wszelako celu i przedmiotu); …ogorzałe od oparów samochodu szczęście i kosmate konstelacje traw (zuchwale pędzonych przez wiatr).

Zaraz za pagórkiem natknąłem się znienacka na samotną kobietę, na „nią” (tak: słowo „ona” miało właściwą – jak na tę okoliczność mojej męskiej podróży – płeć; o ile słowo w ogóle może posiadać płeć). Dziewczyna miała zgrabną sylwetkę i ostre, jasne spojrzenie. Wyglądała na jakąś boginkę raczej, niźli na autostopowiczkę (czyli na człowieka). – Może podwieźć? – tego zdania nawet nie wypowiedziałem, a jedynie pomyślałem. Od tej pory jechaliśmy razem, wzniecając tumany pyłu, przez diabelską (bo meksykańską!) pustynię. - Iiiiiiiiii ha, ha! – Tymczasem zaś pasażerka zmrużyła oczy tak, jakby nieśpiesznie wybudzała się z pewnego rodzaju letargu. Wraz z kolejnymi jardami zyskiwała humor i energię oraz gubiła swe wspomnienia:…

Gubiły się całe puchary ludzkiej krwi, jeden po drugim, w jej szerokich, gorących ustach. Zmrużyła oczy – te boskie, diamentowe oczy – i wydała aksamitne, soczyste mruczando (kocie mruczando). Była szczęśliwa i syta, ale ten krwisty zapach (tak intensywny i świeży), ten wygląd (tak pociągający, podsycający pragnienie), ten dźwięk („pfffff” i „gul-gul”) ciągle nie dawały jej spokoju. Muzyka o zniewalającym obliczu sonorystyczno-przestrzennym, lejąca się właśnie ze starej grającej szafy, wyrażała ekstremalne emocje i magię pradawnego rytuału. Kiedy wreszcie wstała od stołu, uczucie sytości wzięło – musiało wziąć - górę nad wszelkimi innymi doznaniami. Na stole w jadalni leżał czyjś zakrwawiony łeb, zupełnie już odgryziony. Ów łeb zdawał się beztrosko uśmiechać w stronę maszynki do mięsiwa (z wnętrza której wystawały jakieś poszarpane, nie-do-końca zmielone resztki). W przeciągu dziesięciu kolejnych minut wyjątkowy rytuał odnalazł wreszcie swój finisz, tak jak fuga odnajduje codę, czyli ogon, …i tylko gościa kość ogonowa pozostawała w garnku wciąż niewykorzystana (nie nadawała się bowiem do zmielenia)…

I już po chwili autostopowiczka ocknęła się w Mustangu. Spojrzała na mnie i cmoknęła w szyję. Nie udało mi się więc – teraz to wiem - ukryć i dla siebie zachować wybujałej fascynacji wszystkim, co wiązało się z jej osobą, a raczej figurą, oczami, włosami i w ogóle. O fascynującej tej konstatacji nawet nie pomyślałem, gdyż nieziemski ból w okolicy szyi, wampirzycy ugryzieniem wyzwolony, kratował i blokował mą świadomość, póki totalnie już nie odleciałem.

Mój odlot trwała na tyle długo, iż nie mogłem przypomnieć sobie momentu jego inicjacji. Nie byłem też w stanie odgadnąć powodu, który tak uparcie wypychał mnie ku przeznaczeniu. Życiowy mój cel – mimo wszystko - zdawał się być jasny: mam przeć wciąż na przód. Pogrążony w odmiennym stanie świadomości, zdołałem tylko zauważyć nagłe i nieoczekiwane migotanie. Ale całe to mirażowe migotanie minęło w mgnieniu oka, kiedy wonne resztki dnia wzbiły się w końcu ku niebu, strzeliście, i puszyste czarne muszki wzleciały w przestworza, a wraz z nimi odeszły ostatnie wody Matki Ziemi, tu i ówdzie skupione w aksamitną mgiełkę (ponad jakąś wybujałą, roślinną fantazją) o zachodzie.

I gdy w mieście „Los Bomberos” - teraz wiem, skąd taka „gorąca” nomenklatura, skąd taka nazwa – odbyło się barwne biesiadowanie w rytm danse macabre, pozbawiona momentu startowego podróż dobiegła wreszcie końca. I skończyły się wampiry, i skończyły się igraszki z piękną nieznajomą, i duchy Indian się skończyły, a myśl się urwała. I tak skończyłem jako trup, księżyca blaskiem przyobleczony, zaprawdę ukatrupiony.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje