Historia

Grabienie nowobogackich pseudo-herezjarchów

pariah777 7 6 lat temu 5 191 odsłon Czas czytania: ~9 minut

Kerwiński wpadł do mojego pokoju, spojrzał na mnie rozdziawionymi oczami i wydyszał:

– Chodź, chodź, szybko.

– O co...

Nie cackał się – chwycił za ramię i tyle. Oderwany od maszyny do pisania zostałem doprowadzony przez tego spasionego byka pod jego stodołę. Niedaleko, bo mieszkał naprzeciwko.

– Stara zajmuje się psem – wypluł spomiędzy obwisłych, zarośniętych policzków. – A ty tym musisz, bo ja to... Nie, ja to nie, się boję.

– Szopy się boisz, Kerwiński?

– Nie szopy – machnął ręką i strzelał niespokojnym wzrokiem na wszystkie kierunki. – W dupę z tym, do środka spójrz.

Zbliżyłem się do zaryglowanych drewnianych drzwi. Nim otworzyłem, wpadła mi myśl:

– A co z tym psem takiego?

– Stara, stara, jej to zostaw – odparł, ponaglając ruchami dłoni.

Ostrożnie przesunąłem rygiel.

– A nie, kurwa, bo nie zobaczysz – zreflektował się nagle i pobiegł ku swojej chałupie.

– Czego?

Nie odpowiedział, tylko krzyczał coś do żony przez otwarte okno o latarce. Kobieta odkrzyknęła i już po chwili Kerwiński – niosący światło – był z powrotem.

– Tera, dawaj.

Uchyliłem drzwi stodoły.

– Głębiej trzeba.

W asyście wiązki jasności, zrobiłem kilka kroków naprzód. Rozejrzałem się – sam syf wokół. Siano, rupiecie, przerdzewiałe auto pozbawione trzewi. I jęk. Odwróciłem się ku tłuściochowi stojącemu bliżej wejścia.

– Co to? – Przytknąłem rękę do ucha.

– Tylko spokojnie, spokojnie – rzekł bardziej do siebie niż do mnie.

I skierował światło w kąt. Tam siedział na ziemi mężczyzna. Wytrzeszczał oczy. Cały na biało. I na czerwono; jedno ramię czerwone. Nic nie mówił.

– Kurwa? – Cofnąłem się od niego o krok. – Co jest? Kerwiński, cholera, kto to?

Wieśniak przełknął ślinę. Zakręcił młynka ręką w powietrzu, zbierając słowa.

– Grabiami mu... – wydukał. – O tam, widzisz, jak ja mu...

I potrząsnął latarką.

– Gdzie ty mu?

– No tu. – Popukał się w bark. – Gdzieś.

– Przytłukłeś!? – krzyknąłem zszokowany.

Zbliżyłem się do obcego, by mu się przyjrzeć. Miał kilka ciemniejszych dziurek, z których wciąż wyciekała krew, pożerając coraz to więcej bieli na szacie. Trząsł się i nawet wychylił się ku mnie, ale szybko się cofnął, jęknąwszy z bólu. Usta miał zapchane brudną szmatą. Trzymane z tyłu ręce wskazywały na to, że jest przywiązany do pionowej belki sterczącej za nim.

– Dzwonię...

– Nie.

Kerwiński, znalazłszy się nagle tuż obok, zakleszczył spocone palce swojej włochatej łapy na moim nadgarstku.

– Nie chcę do więzienia – szepnął. – Tutaj nie trzeba dzwonić, nie wiesz jeszcze, ale nie trzeba, na miłość boską...

– Na miłość boską – podchwyciłem – masz w szopie zmasakrowanego człowieka!

Zacisnął mocniej dłoń.

– Nie trzeba, Kehl.

Instynkt przetrwania wyraźnie nakazał, bym kiwnął głową, a kiedy tylko to zrobiłem, Kerwiński złagodniał. Przycupnął na drewnianej skrzynce i ukrył twarz w dłoniach.

– To co zamierzasz?

– On po niemiecku chyba szprecha. Dogadasz się z nim?

Spojrzałem na więźnia. Patrzył błagalnie, próbując doszukiwać się we mnie ratunku.

– Bo po naszemu to on nic.

– Ty, ale ja nie chcę współudziału. Ja tu spokoju przyjechałem szukać!

Najchętniej wyszedłbym z szopy, ale wieśniak by mi nie pozwolił. Niczym przerażone zwierzę, gotów był i mnie tymi samymi grabiami przytłuc, a potem usadzić naprzeciwko tamtego biedaka, bym z nim się porozumiał, choćby za pomocą jęków.

– Nie bój się, ja o to zadbam – zapewnił, kiwając głową. – Wyjdziesz cało, czysty, przysięgam. Tylko no... Pogadaj ciut.

– Chyba mi się to, kurwa, śni – westchnąłem.

Podszedłem do skrępowanego Niemca.

– Deutsche? – zapytałem.

Jęki się nasiliły, zaczął się wiercić.

Przykląkłem i odwiązałem mu szmatę z tyłu głowy, po czym wyjąłem mu ją ostrożnie z ust. Zawył, wywrzeszczał kilka przekleństw, na co Kerwiński aż się zabulgotał i zaczął się drzeć jeszcze głośniej, by tamten zamknął pysk.

– Cisza – zakomenderowałem po niemiecku, chwytając jeńca za podbródek.

– Pierdol się! – odwarknął przez zaciśnięte z bólu zęby. – Zdycham, zdycham!

– Morda!

Jeszcze trochę się powiercił, aż ostatecznie gniew ustąpił miejsca nadziei.

– Ratuj mnie, błagam, błagam.

– Co gada? – Kerwiński nachylił się nad nami.

Spławiłem go machnięciem ręki.

– Kim ty jesteś i co tu, do cholery, robisz?

– Fiut grabiami mnie! Nawet nie wiesz, jak to cholernie boli...

– On o mnie, ta?

– Cicho, nie – skłamałem. – Tak z dupy, co?

I by uczynić go nieco szczerszym, dotknąłem palcem – brzydząc się samych wgłębień – okolic rany. Syknął, cisnął wiązankę, a spanikowany Kerwiński zaczął się domagać wyjaśnień.

– Wiem, co robię. Wracaj do tej swojej.

Zamyślił się; zmarszczył brwi, zwiesił wzrok. Wreszcie kiwnął głową i powoli się wycofał ze stodoły, pozostawiając mi latarkę.

– Jestem niewinny – wyjaśniał Niemiec, korzystając ze z pozoru korzystnego obrotu sytuacji. – Ten bydlak...

Znów nacisnąłem, mówiąc:

– Tylko nie bydlak o panie Kerwińskim.

Wył i przytakiwał posłusznie jednocześnie.

– I bez ściemy.

– Przyjechałem zwiedzać tę pieprzoną wieś, z chłopakami, i nagle ten dziad – wyjęczał. – Pan Kalwiski, znaczy się.

– Kerwiński. Co to za chłopcy i gdzie są teraz?

– Spieprzyli. Ale pewnie właśnie zawiadamiają służby, więc jeśli nie chcesz mieć przejebane, dzwoń szybko też.

Uśmiechnął się szelmowsko, wyczuwszy, że ma przewagę. Rozprostowałem się zaniepokojony. Głupotą było wdawanie się z nim w rozmowę bez wcześniejszego wypytania samego agresora.

– Zaczekaj.

I wyszedłem z szopy. Kerwiński stał na zewnątrz, wtykając głowę przez otwarte okno do domu i bełkocząc coś do żony.

– Udaje niewiniątko – mówię mu. – Jak to w ogóle było, co?

Cielsko odwróciło się ku mnie.

– Do tego trzeba po maluchu.

I kiwnął ręką, bym wlazł razem z nim do domu. Spoglądając jeszcze w stronę stodoły i mając w pamięci wykrwawiającego się tam Niemca, przystałem z ciężkim sercem na zaproszenie.

Usiedliśmy do stołu. Mocne, grube dłonie gospodyni postawiły butelkę wódy na stole wraz z trzema kieliszkami, które w chwilę później już były pełne. A po kolejnej chwili – puste.

– Primo – zaczął Kerwiński – niczym się nie przejmuj. Tutaj na tym zadupiu nic nam nie grozi.

– Samosądy to przeszłość – wtrąciłem zmieszany. – Teraz prawo sięga wszędzie.

– Pierdolenie o Szopenie. Sąsiad, ale że przyjechałeś z miasta, więc jeszcze nie nawykłeś, to wybaczam Ci. Po drugie, ten szczyl mi z psem...

Urwał zdanie, rozejrzał się. Spojrzał pod stół. Stękając, wstał i znów patrzył po tych samych kątach.

– Siedzi za tapczanem. Liże się wystraszona. Nie ufa nikomu – zabrała głos kobieta.

– O, widzisz! Traumę będzie miała. Gnoje ją dorwali, a jeden to miał maczetę i ją kaleczył, śmieć jeden. Jeszcze go dorwę.

Zmarszczyłem brwi, próbując wyłuskać fakty.

– Przyszli znikąd, ubrani w szaty i ci krzywdzili psa?

– No, tak! Zobaczyłem, to od razu grabie z progu zgarnąłem i na nich, bo to chude szumowiny były. A i tak największą z nich zdzieliłem, se wyobraź, co z tej reszty za chłopy.

Zwieńczył wywód polaniem drugiej kolejki. Od razu strzeliliśmy.

– To jakiś rąbnięty kult. Czy coś takiego. Trzeba tamtego wypytać. Ale skoro mają swoje za uszami, na policję nie pójdą. Chyba.

– Skończ z tą policją. I dobrze gadasz. Chodź, przyszpilimy naszego gościa.

Wróciliśmy w dwójkę do stodoły. Z wódą i kieliszkami też. Niemiec narzekał, przeklinał, nawet wybuchł płaczem, ale szybko ten przerodził się w furię. A to wszystko podczas gdy z Kerwińskim piłem trzecią.

– No, kto wy? – burknąłem wreszcie.

Zaczął się wykręcać, kłamać, i to tak nieudolnie, że nawet wieśniak wyczuł fałsz w jego tonie i go kopnął, ledwie trafiwszy w piszczel, po czym się zatoczył.

– Dziesięć patoli i rozchodzimy się, każdy w swoją stronę – zaproponował nagle.

Osłupiałem.

– Co, kurwa?

– Dwadzieścia.

– O czym on?

– Bogacza żeś wyhaczył tymi grabiami. Ale czej. – Przykląkłem przed Niemcem. – Daj ze sto.

– Sto, dobra. Tylko, kurwa, mnie odwiąż!

– A jak ty je nam dasz?

– Przyniosą tamci.

Wyprostowałem się i odwróciłem ku Kerwińskiemu.

– Daje sto tysiaków.

– Jak daje?

– Za uwolnienie, przez ziomków.

– Pierdolisz.

– Bierzemy?

Obnażył żółte zęby w chciwym uśmiechu.

– Dwieście, dwieście! – zaczął się wydzierać na Niemca.

Tamten, nie mając pojęcia, o co chodzi, przytaknął dopiero, kiedy mu pokazałem, jak obok jednego wystawionego palca pojawia się drugi.

– Mam telefon w kieszeni z tyłu, puścisz wiadomość. Powiem ci do kogo.

Wysłaliśmy. Krótka instrukcja, żeby przynieśli kasę, a oddamy jeńca. Po chwili ujrzeliśmy, jak w oddali, z mroku, wyłaniają się trzy białe szaty uzbrojone w rozjaśniające im drogę lampy. Między nimi połyskiwała srebrna walizka.

– Mamy forsę! – zawołał z oddali po polsku mężczyzna, posiadający nadzwyczaj czysty akcent.

– Pieprzona wieża Babel – mruknąłem. – A my mamy waszego! W stodole!

Przystanęli. Spojrzeli po sobie, poczynili krótką naradę. Wreszcie obwieścili:

– Jesteśmy uzbrojeni. Ostrzegamy!

Wzruszyłem ramionami. Czwarta i piąta kolejka, wypita w oczekiwaniu na gości, skutecznie dodawała odwagi.

Weszli. Tam, przy Niemcu, czekał na nich Kerwiński z grabiami pod ręką. Oczy mu się roziskrzyły, jak tylko pokazano mu zielonkawą zawartość walizki. Przyglądałem się tej transakcji, stojąc przy wejściu razem z tajemniczym Polakiem. Dwóch krzątało się wokół rannego i szeptali po niemiecku.

– Papieroska?

Spojrzałem na chudzielca. Z kieszeni szaty wyjął paczkę fajek razem z pozłacaną zapalniczką. Skorzystałem.

Wyszliśmy na zewnątrz. Starałem się jednak nie tracić z oczu tego, co się dzieje w szopie. Kerwiński liczył nad wyraz skrupulatnie. Przed nim siedział siedział najwątlejszy z szajki – Azjata.

– Nietutejszy?

– Nie. Urodzony w Niemczech, potem raz tam, raz w Polsce, a teraz na wsi. Kwestie rodzinne.

– Taki z pana podróżnik, a osiadł pan na tym zadupiu?

Miał bystre spojrzenie. Nie odrywał go ode mnie, nawet zaciągając się dymem.

– Szukałem spokoju. Pracuję nad powieścią.

Uśmiechnął się.

– To panu się trafiło, no nieźle.

– A z tym psem to o co chodziło?

Wzruszył ramionami.

– Taka zabawa.

– Zabawa?

– Kehl, teraz ty przelicz! – rozległo się z wnętrza stodoły.

Zgasiłem peta i porzuciłem towarzysza na rzecz pieniędzy. Aczkolwiek nim do nich zasiadłem, dwójka, rozmawiająca uprzednio z Niemcem, zwróciła się do mnie po niemiecku z prośbą:

– Czy ma pan może apteczkę?

– Kerwiński! – zawołałem. – Apteczka!

Coś odburknął, a chwilę później wrócił z kartonem po butach wypchanym medykamentami. Liczyłem, słuchając, jak niedoszli quasi-medycy debatują nad polskimi nazwami lekarstw i zastosowaniem poszczególnych przyborów. Szybko zresztą się uwinąłem, dzięki czemu, nim ta zgraja odeszła, pozwoliłem sobie na kolejną konwersację z Polakiem.

– Mafia? Sekta? – zapytałem bezceremonialnie.

– Gorzej. Bitcoiniarze.

– Od kiedy tacy okaleczają psy?

– Kiedy w chwilę, dzięki drobnej, ale cholernie trafionej inwestycji, stać cię na praktycznie wszystko, inaczej patrzysz na świat.

– To znaczy?

– Najpotężniejsi ludzie na świecie bawią się w tajne stowarzyszenia – zaczął po chwili namysłu. – Zbierają się za zamkniętymi drzwiami, decydują o losach świata, przy czym czasem dają się porwać w jakieś mroczne obrządki. Mają ten swój przesycony pieniędzmi, mocą i Bóg wie czym jeszcze światek. Normalni ludzie po prostu chodzą do kościoła czy coś i potrzebę obcowania z czymś wyższym w ten sposób mają zaspokojoną. A my...

Uśmiechnął się zakłopotany.

– My też chcemy czegoś więcej. Ale nie mamy wstępu do elitarnych, że tak to ujmę, zgromadzeń. Jeszcze. Dlatego sami musimy sobie wytworzyć aurę magiczności, jakoś się podniecić w tym wszystkim, bo hajs to tylko hajs. A kiedy chce się czegoś więcej... Ludzie robią dziwne rzeczy.

– Pojebańcy. Psa chcieliście jakimś własnym bożkom złożyć w ofierze?

– Brzmi głupio, ale mniej więcej.

Przypatrzyłem mu się. Zdawał się być dzieckiem, któremu wpadła w ręce nazbyt niebezpieczna zabawka. W dodatku – dość prosta w obsłudze.

– Dlaczego nie zastrzeliliście Kerwińskiego, skoro macie gdzieś gnata?

– Spanikowaliśmy – przyznał. – To by dopiero było.

Reszta wyszła z szopy razem ze wspomnianym wieśniakiem, trzymającym ostrożnie walizkę niczym własne dziecko. Zabandażowany ranny ledwo szedł, ale dwójka Niemców go podtrzymywała. Krzywiąc się, rzucił:

– Pierdolcie się wszyscy, dzikusy.

– Co on? – zląkł się tłuścioch. – Czegoś chce?

– Nie, nie – uspokoiłem go. – Vice versa!

I odeszli. Wpatrywałem się, jak znikają mi z pola widzenia, aż usłyszałem Kerwińskiego:

– No to po maluszku.

I wykrzyczał ku domowi, z którego akurat wychyliła się kobieta:

– Zofia, świętujemy!

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Po nieco poważniejsze treści zapraszam na nowy profil autorski – Szymon Sentkowski! ;)
Odpowiedz
Trochę bez ładu w pewnych momentach, ale ostatecznie czyta się nieźle.
Odpowiedz
Ja tak szczerze to nawet w niektórych momentach nie wiem co kto mówi, a tak w ogóle to mają być wieśniacy a mówią jak jacyś profesorowie.
Odpowiedz
Szczerze mówiąc trochę się rozczarowałem. Liczyłem na coś więcej. Raz, że w całym tekście brakuje atmosfery grozy czy jakiegokolwiek napięcia to jeszcze jest kilka rażących niedociągnięć. Pierwsza rzecz to sposób wysławiania się Kerwińskiego. Ma być prostym wieśniakiem a wydaje się całkiem nieźle ogarnięty w dodatku używa takich słów jak trauma czy kult. Słabo to wypada. Druga rzecz, najbardziej rzucająca się w oczy to sam okup. Zupełnie nielogiczne. Kto nosi przy sobie walizkę z takimi pieniędzmi? A z tekstu wynika, że "kultyści" by wykupić swojego kumpla skołowali kasę w chwilę. Nawet jeżeli to grupa jakiś bogaczy to nikt nie chodzi na codzień z kuferkiem pełnym zielonych. To tyle tak na pierwszy rzut oka.
Odpowiedz
Niezbyt rozumiem, chyba przez to że nie wiem co to bitcoiny i bitcoiniarze. Ktoś sie ulituje i wytłumaczy?
Odpowiedz
Nie takie trudne znaleźć :) https://www.google.pl/search?q=co+to+bitcoin&oq=co+to+bit&aqs=chrome.1.69i57j0l3.3102j0j4&client=ms-android-huawei&sourceid=chrome-mobile&ie=UTF-8
Odpowiedz
Autorze, prosimy Cię o kontakt przez prywatna wiadomość! Pozdrawiamy! :-) Dobry tekst, choć tego, że będą to bitcoiniarze to jednak w najśmiejszych domysłach nie przypuszczaliśmy ;-)
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje