Historia

Dziewiąta Zima

benjaminbroll 7 10 lat temu 6 348 odsłon Czas czytania: ~3 minuty

Dziewiąta Zima

Alice May, minęło już dziewięć lat, a Ty wciąż się nie zmieniłaś.

Mieszkam piętnaście mil na północny wschód od Anchorage na Alasce, zaraz przy granicy z Kanadą. Mały domek w głębi lasu, którego dach na co dzień pokryty jest śniegiem, a ciemne, dębowe deski ścian zakryte gałęziami świerku, to moja posiadłość. Moja i mojej Alice May. Nasza własność, którą opuszczam tylko w sprawach niecierpiących zwłoki. Zazwyczaj bowiem jest tu przerażająco zimno, co w połączeniu z ciągle padającym śniegiem skutecznie utrudnia, a wręcz uniemożliwia mi dostęp do jakiejkolwiek cywilizacji. Szczerze mówiąc, i tak nie wykazuję wielkiej chęci do wychodzenia na zewnątrz do innych ludzi.

W ostatnich dniach jednak coś się zmieniło. Poczułem i ujrzałem, że przez deski w suficie zaczyna przeciekać woda. Temperatura poczęła gwałtownie rosnąć, co zmusiło mnie do opuszczenia domu i udania się na krótkie rozpoznanie po okolicznych lasach. Pokrywają one co najmniej kilkanaście kilometrów kwadratowych terenu i ciągną się jakieś kilka mil na południe. Nie wiem dokładnie ile, sporo czasu minęło, odkąd po raz ostatni przebyłem tę trasę.

Wyruszyłem na drugi dzień od momentu, kiedy zauważyłem zmiany. Po opuszczeniu chaty stwierdziłem, że zrobiło się o wiele cieplej od czasu, gdy po raz ostatni wyszedłem, to jest jakieś pół roku temu. Od tamtej chwili nie opuszczałem schronienia, pozostając przy mojej Alice May.

Teraz jednak widzę to. Śnieg leżący do tej pory na zielonych gałęziach i przygniatający je swoim ciężarem, spoczywa na ziemi, a od niego ciągnie wąska strużka wody, obmywając moje stopy i płynąc dalej, daleko za mnie. Niebo jest przejrzyście niebieskie. Wszelkie chmury zniknęły, ustępując miejsca promieniom słonecznym, które padając na perłowo biały śnieg, odbijają się i rażą mnie niemiłosiernie. To okropne, niemal nic nie widzę, przez co nie czuję się bezpiecznie. Nie tylko ciemność jest straszna, czasem nawet światło potrafi przerazić.

Idę, zasłaniając oczy ręką, aby nadmiar palącego słońca nie uszkodził mi wzroku. Widzę przelatującego nade mną ptaka. Przedziera się przez świerkowe korony, w których cień ja właśnie wkraczam, uciekając przed światłem. Przechodzę pod nimi; niektóre zwisają nisko nad ziemią, inne wysoko pną się do góry. Nagle zauważam, jak jedna z gałęzi ugina się, a następnie podnosi do góry, pozwalając leżącemu na niej śniegowi opaść z plaskiem na ziemię.

Natura budzi się do życia, pierwszy raz od dziewięciu lat w Kanadzie. Piękny widok. Odrażający widok. Okropny, przerażający proces dla mnie – i dla Alice May.

Powoli posuwam się do przodu, ostrożnie stawiając kolejne kroki po śniegu, który teraz przybrał strukturę wilgotnej, białej mazi. W niczym nie przypomina już tego perłowego puchu, który ujrzałem zaraz po wyjściu z chaty. Dalej, przede mną, tuż za granicą lasu, ciągnie się ogromna równina, na której zauważam biegnącego jelenia. Niewiele zajmuje mu przebycie rozległego obszaru; już po paru sekundach, odkąd go dojrzałem, znika w gęstwinie otaczającej równinę. Zanim jednak całkowicie zatopi się w krzewach, zdążam dostrzec, że prędkim ruchem strzepuje resztkę białego puchu z grzbietu i w pełnym tempie wpada w las.

Czas wracać.

Odchodzę, wciąż mając w głowie widok zwierzęcia. Spokojnie powracam do domu, otwieram drzwi, wchodzę do środka. Ciepło. Wkraczam do pokoju, by raz jeszcze spojrzeć na moją Alice May.

Ma na sobie niebieską, aksamitną sukienkę z rękawami obszytymi białą koronką, ozdobioną różnorakimi motywami roślinnymi. Na środku sukienki natomiast dostrzec mogę wyhaftowane dwie granatowe litery B – moje inicjały. Doskonale pamiętam, kiedy podczas jednej z wyjątkowo mroźnych zim ciężko pracowałem nad nimi, dobierając kolory i figury, aby zawsze pięknie się prezentowały. Nie chwaląc się, przyznam, wyszło mi to nad wyraz dobrze.

Jej buty, zielone pantofle z białymi wstążkami, wyjątkowo nie pasują do reszty stroju, ale to nic. Ważne, że pasują do niej samej.

Zwracam oczy w stronę jej twarzy i z podziwem obserwuje blade policzki, doskonale podkreślające jasnoniebieskie oczy. Wysoko podniesiona głowa onieśmiela mnie swoją dumą i dostojnością, a włosy lekko opadające na smukłe ramiona lśnią w blasku promieni słonecznych wpadających przez okno. Tak, jesteś piękna, Alice May.

Raz jeszcze spoglądam w te przerażająco piękne oczy, a Alice May rzuca mi spojrzenie pełne nostalgii, która w jednej chwili spływa na mnie, ogarniając mój umysł. Dopada mnie smutek i zamyślenie nad przyszłością.

Alice May, czuję, że nie dane nam będzie przeżyć razem kolejnych lat. Alice May, minęło już osiem straszliwie chłodnych zim, aż przyszła ta jedna, cieplejsza, która pewnie definitywnie zakończy Twój ziemski byt.

Ty jednak wciąż się nie zmieniasz. Ciągle patrzysz na mnie tym samym poważnym wzrokiem, co wtedy, gdy po raz pierwszy obłożyłem Cię lodem i nie pozwoliłem, by z Twego ciepłego jeszcze ciała uleciały resztki potwornie zimnej duszy.

Autor: Benjamin Broll

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Myślałem że alice okarze się bałwanem. :-(
Odpowiedz
Beznadzieja
Odpowiedz
swietne
Odpowiedz
Spodziewałam się takiego końca
Odpowiedz
Not Bad
Odpowiedz
Beznadziejne wcale nie straszne
Odpowiedz
Dobre, bardzo mi się podoba :)
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje