Historia

Niemowlę

narrator 14 10 lat temu 12 105 odsłon Czas czytania: ~17 minut

Mój świat przewrócił się do góry nogami w jednej chwili. Tego dnia, gdy wracając z pracy, wszedłem do domu i zobaczyłem to wszystko… Nigdy bym nie pomyślał, w najgorszych koszmarach nie wyobrażałem sobie, że może dojść do czegoś tak okropnego. Najbardziej załamuje mnie fakt, że mój koszmar zaczął się od tak błahej rzeczy, że jej nie zauważyłem. Jak kamień, który wytwarza lawinę. W moim przypadku było tak samo. Zaczęło się od pojedynczego kamienia wywołującego lawinę niszczącą wszystko na swojej drodze. Gdybym tylko wiedział… Gdybym tylko miał jakiekolwiek pojęcie na temat tego, co się stanie, może mógłbym temu zapobiec… Moja ślepota doprowadziła mnie na skraj rozpaczy i szaleństwa. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek władzę nade mną przejmą takie emocje, ale nie dziwię się. Gdybym miał szansę coś zmienić…

Muszę wrócić do początku. Jeszcze raz prześledzić całą historię, próbując znaleźć jakikolwiek znak, zapowiedź tego, co miało się wydarzyć. Ożeniłem się w wieku dwudziestu pięciu lat, moja żona, Karolina, była tylko o rok ode mnie młodsza. Miałem dobrą pracę, która szybko pozwoliła nam wyfrunąć z gniazda rodziców i zacząć budować własne. Wszystko szło jak po maśle. Kupiliśmy jednorodzinny dom na przedmieściach i w ciągu kilku tygodni doprowadziliśmy go do ładu. Karolina była wniebowzięta – tak mi się przynajmniej wydaje, sprawiała takie wrażanie, ale czy było tak w rzeczywistości… Nie jestem w stanie tego stwierdzić. Wiem tylko, że byłem szczęśliwy. Nowy dom, piękna żona, dobra praca, mili sąsiedzi… Czego chcieć więcej? Do pełni szczęścia brakuje chyba tylko potomstwa, prawda? Taaaak, dokładnie. Nie chcieliśmy się spieszyć, oboje byliśmy zdania, że na wszystko przyjdzie czas. Z tego, co zauważyłem, wnioskuję, że Karolina nie miała ochoty starać się

o dziecko. Z początku myślałem, że być może boi się konsekwencji zapłodnienia… dziewięć miesięcy to jednak trochę czasu, a potem wcale nie jest łatwiej. Wyobrażam sobie, że poród nie jest niczym przyjemnym i całym sercem współczuję każdej kobiecie… ale czy nie jest warto? Czy naprawdę nie jest warto pocierpieć kilka godzin, by wydać na świat coś tak pięknego, jak nowe życie? Nową, boską istotę? Dziecko zrodzone z miłości dwojga ludzi, dziecko, które jest spoiwem, które utwardza relacje między małżeństwem, dziecko, które jest darem od Boga, który wynagradza nas za naszą miłość? Czy naprawdę nie jest warto?

Od zawsze chciałem mieć potomka. Nieważne, czy syn, czy córka. Chciałem, by moja krew płynęła w żywym organizmie, nie wiem, jak to opisać, odkąd pamiętam, pragnąłem być ojcem. Teraz, po tych wszystkich latach wiem, że praktycznie nie da rady w pełni przygotować się do tej roli, choćbyśmy nie wiem, jak próbowali… bo życie ma to do siebie, że zawsze nas zaskoczy. Nigdy nie wiadomo, co nas czeka. Możemy jedynie mieć nadzieję, że będziemy

w stanie temu sprostać i iść dalej. W sumie to nawet musimy. Musimy sobie radzić, bo życie nie zwolni specjalnie dla nas i nie zapyta, czy wszystko gra, czy nadążamy. Musimy biec razem z nim wierząc, że cali i zdrowi dotrzemy do mety…

W końcu udało nam się dojść do porozumienia. Dziesięć lat po ślubie, w dzień rocznicy, przy kolacji, podjęliśmy decyzję. Będziemy starać się o potomstwo. Karolina chyba w końcu dojrzała do macierzyństwa, bo pierwsza poruszyła ten temat. Uśmiechnęła się czarująco, jej oczy wyglądały nieziemsko, gdy odbijał się w nich blask świec. Poczułem, jak kładzie swoją dłoń na mojej. Jej ciepło, delikatność, miękkość sprawiły, że dostałem gęsiej skórki. Uwielbiałem jej dotyk. Miała niesamowicie kobiece dłonie. Nie przeszkadzało to jednak w rozwijaniu jej talentu i pasji. Karolina była absolwentką szkoły muzycznej, jej ulubionym instrumentem było pianino – kupiliśmy je, by mogła szlifować swoje umiejętności, poza tym, zawsze lubiłem jego kojący dźwięk – choć potrafiła też grać na gitarze. Mimo tego jej dotyk pozostawał tak subtelnie kobiecy, że do dziś nie potrafię go zapomnieć.

Wciąż wspominam niezliczone popołudnia, kiedy to siedziałem na kanapie, rozluźniony, z przymkniętymi oczami, słuchając Karoliny, która płynęła przez dźwięki kolejnych utworów tak łatwo, jak strumień przez wieloletnie rzeźbione koryto. Najczęściej grała „Dla Elizy” Beethovena. Miły, przyjemny dla ucha utwór. Nie sądziłem, że wszystko tak się potoczy… Nie wiem, czy wpływ na nią miał ten utwór, czy było to coś innego… W każdym bądź razie, gdy spod jej palców wybrzmiało „e”, a zaraz po nim rozniosły się kolejne, melodyjne dźwięki, by po chwili, w ułamku sekundy, w którym można odnieść niepokojące wrażenie, że utwór dobiega końca, przejść

w nieco bardziej energiczne, te, które zawsze sprawiały, że na moim obliczu pojawiał się uśmiech; było w nich coś tak radosnego, co sprawiało, że czułem się niesamowicie przyjemnie. Pogodna mieszanina dźwięków zwalniała i z powrotem przechodziła w sympatyczny, główny motyw, który przez kilkanaście sekund przeobrażał się w mroczniejszy, ciemniejszy, a nawet subtelnie dramatyczny. Potem znów stawał się energiczny i na koniec po raz ostatni wracał do początkowego tematu, kojącego moje zmysły i uspokajającego duszę. To było coś tak pięknego… za każdym razem, gdy słyszałem ten genialny utwór w wykonaniu mojej żony, czułem dziwne dreszcze na plecach. Były jak najbardziej przyjemne, ale im częściej Karolina grała „Dla Elizy”, tym bardziej zmieniał się nastrój tego utworu. Nie wiem, czy to możliwe, ale odniosłem takie wrażenie. Dopiero później doszedłem do wniosku, że jej „choroba”, czy jakkolwiek to nazwać, zaczęła się właśnie wtedy.

Nie mam pojęcia, czym to było. Choroba, utrata zmysłów, trans… wszystkie te określenia na swój sposób pasują do określenia stanu, w jakim była Karolina. Zaczęło się tak niepozornie, że nie byłem w stanie tego wtedy dostrzec. Oboje cieszyliśmy się, gdy lekarz powiedział nam o tym, że wkrótce doczekamy się potomka. Przez całe dziewięć miesięcy robiliśmy wszystko, by ciąża przebiegała prawidłowo. Karolina zdrowo się odżywiała, ja dbałem, by nie doświadczała zbytniego stresu, ani skrajnych emocji… wszystko było na dobrej drodze do tego, byśmy w końcu doczekali się naszego malutkiego szkraba. Na jednym z badań USG lekarz oświadczył – na naszą prośbę – że w brzuchu Karoliny rośnie przyszły łamacz damskich serc. Ta informacja sprawiła, że na naszych twarzach pojawiła niczym nie tłumiona euforia. Karolina spojrzała mi prosto w oczy. Nigdy nie zapomnę tej chwili. Widziałem w nich, jak bardzo jest szczęśliwa. Nie było tam ani śladu smutku, żadnego zawodu, tylko czyste, niczym nie skażone szczęście. Byłem zaskoczony, myślałem, że miała nadzieję na córkę, ale jak widać syn nie przyćmił jej radości. Byłem z niej dumny. W końcu mieliśmy mieć dziecko. Moje największe marzenie miało się spełnić za kilkadziesiąt dni. Byłem wniebowzięty. Myślę, że Karolina także. Nie sądzę, żeby jej obłęd zaczął się już wtedy, myślę, że początek miał miejsce znacznie później.

W końcu, czternastego czerwca, dzień tak upalny, że jadąc do szpitala ślizgałem się na roztopionym asfalcie, sny stały się rzeczywistością. Karolina wydała na świat zdrowego, ważącego lekko ponad trzy kilogramy mężczyznę.

Nigdy nie zapomnę chwili, gdy lekarz dał jej zawinięty tobołek,

a ona pierwszy raz spojrzała na kryjące się w nim maleństwo. Uklęknąłem, by być blisko niej, blisko niego, by być blisko swojej rodziny. Wtedy Karolina zadała pytanie, które sprawiło, że do moich oczu napłynęły łzy szczęścia:

- Chcesz go potrzymać?

Kiwnąłem głową i wyciągnąłem przed siebie lekko drżące ręce. Objąłem ostrożnie malca i uniosłem, stając na równych nogach. Spojrzałem na jego rumiane, spokojne oblicze, zewsząd otoczone przez becik, a moje serce po raz pierwszy zadrżało.

Ta sytuacja powtórzyła się znacznie później, ale dojdę do tego.

Patrzyłem na swojego syna mając wrażenie, że czas się zatrzymał. Byłem tylko ja i on, zatrzymani pomiędzy klatkami filmu, jakim jest nasze życie. Jakby reżyser w procesie postprodukcji zatrzymał go na chwilę, zastanawiając się, czy nie zmienić ujęcia kamery

w danej scenie. Trzymając w dłoniach swojego syna, patrząc na jego malutką twarzyczkę, dotykając palcem miniaturowych dłoni byłem najszczęśliwszym mężczyzną na świecie. Czy Karolina była najszczęśliwszą kobietą? Nie mam pojęcia. Nie wiem, co się działo

w jej głowie. Mam nadzieję, że nie… że jeszcze nic jej nie dolegało.

Wiem, że każdy świeżo upieczony ojciec mówi, że przy pierwszym kontakcie ze swoim dzieckiem, nieważne, czy to syn, czy córka, jest najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Zdaję sobie z tego sprawę. Wiem też, że mam powody, by czuć się bardziej szczęśliwy od milionów innych ojców. Myślę, że tylko mnie było dane tego doświadczyć. Mimo iż nikomu nie życzę tego samego, oddałbym wszystko, by mnie to ominęło. Niestety nic nie mogłem zrobić.

Ze szpitala wyszliśmy niedługo po porodzie. Całą trójką wróciliśmy szczęśliwie do domu i zaczęliśmy nowy rozdział. Rozdział, który okazał się być koszmarem. Razem z Karoliną długo zastanawialiśmy się nad imieniem dla naszego syna. W końcu udało nam się dojść do porozumienia i stanęło na tym, że nasz syn będzie miał na imię Maciej. Ładne imię, spodobało się nam obojgu.

Mijały dni, potem tygodnie, miesiące… Maciuś był nadzwyczaj grzecznym chłopcem. W nocy nie budził się zbyt często, dzięki czemu razem z Karoliną mogliśmy zażywać cudownych właściwości spokojnego snu. Gdy już się obudził, zapłakał cicho, ale łatwo zapadał w drzemkę.

Powinienem był zwrócić na to uwagę. Jestem zatrudniony jako portier w jednej z większych firm, pracuję po dwanaście godzin. Zmiana dzienna od szóstej rano do osiemnastej… Wracając z nocnej, o świcie, kładłem się spać i spałem przez większość dnia. Owszem, praca na portierni nie jest specjalnie wymagająca, nie wymaga jakiegoś wielkiego wysiłku fizycznego, lub umysłowego, jednak… Po prostu byłem zmęczony. Żałuję, żałuję, że byłem taki ślepy. Możliwe, że gdybym był bardziej zorientowany w tym, co się dzieje

z moją rodziną, mógłbym coś zrobić… Karolina nie narzekała na Maćka, gdy pytałem się jej, jak minął jej dzień, lub noc, odpowiadała, że wszystko było w porządku, a mały nie sprawiał żadnych problemów. Nie podejrzewałem, że jest inaczej. Nie sądziłem, że mnie okłamywała. Jaki miałaby w tym cel? Kto byłby w stanie twierdzić, że jest inaczej? Myślałem, że jest tak, jak mówi. Z tego, co wiedziałem, Maciuś to naprawdę niesamowicie grzeczny bobas, nawet gdy ja się nim zajmowałem, nie dostrzegłem, by sprawiał problemy wychowawcze. Może w tym tkwił cały sekret? Może to ja byłem kluczem? Może tylko przy mnie był grzeczny? Nie, to niemożliwe. Jestem pewien, że Karolina kochała go równie mocno, jak ja. Przynajmniej przez jakiś czas… Pierwsze dni? Pierwsze tygodnie? Pierwsze kilka miesięcy? Nie… Odkąd znów zaczęła grać „Dla Elizy”… coś się zmieniło. Myślę, że właśnie wtedy zaczęła się jej „choroba”. To było mniej więcej dwa miesiące po narodzinach Maciusia.

Karolina zaczęła się zmieniać.

Bynajmniej nie była to zmiana materialna. Chodziło o co innego. O jej wnętrze. Jej psychika zaczęła się zmieniać. Myślę, że to właśnie to, że problem tkwił bezpośrednio w jej głowie, a ja byłem zbyt zajęty pracą, by to dostrzec. Za mało czasu poświęcałem maluchowi, pozwoliłem, by to Karolina się nim zajmowała. Mogłem się spodziewać, że prędzej czy później coś się stanie… ale kto mógł wiedzieć?

Tego dnia, gdy to się stało, miałem dzienną zmianę. Jak zawsze przed wyjściem ucałowałem śpiącą jeszcze Karolinę, a potem podszedłem do łóżeczka Macieja, pochyliłem się i złożyłem delikatny pocałunek na jego malutkim czółku. Następnie szybko wypiłem kawę, przekąsiłem coś i ruszyłem do pracy. Dzień dłużył się bardziej, niż zwykle. Musiałem zrobić sobie drugą kawę około godziny dwunastej, bo mało brakowało, a usnąłbym przy biurku. Gdy

w końcu przyszedł mój zmiennik, nie traciłem czasu na pogawędkę, jak to miałem w zwyczaju, ale szybko się pożegnałem i ruszyłem do domu. Gdybym wiedział, gdybym cokolwiek podejrzewał… może, gdybym się pospieszył, to zdążyłbym zainterweniować. Niestety...

Kamienica, w której znajduje się nasze mieszkanie, nie jest wielka. Sześć rodzin, dwa piętra. Wąskie, spiralne schody, przypominające te w kościołach. Gdy wszedłem na klatkę schodową, usłyszałem stłumiony dźwięk pianina. Wyglądało na to, że Karolina znów ćwiczy. Uśmiechnąłem się pod nosem, ale gdy doszedłem do schodów, coś mnie zaniepokoiło. Chodziło o dźwięk pianina. Było w nim coś dziwnego, coś, czego wcześniej nie słyszałem. Stojąc na dole nie byłem w stanie jeszcze rozpoznać utworu, ale te skrawki melodii, którą słyszałem sprawiały wrażenie, jakby były nie do końca… Hmm, jakby to ująć. Nie do końca takie, jakie powinny. Zacząłem powoli wchodzić po schodach, nie zważając na ich ciche, przeciągłe skrzypienie. Z każdym stopniem byłem bliżej mojego mieszkania

i coraz wyraźniej słyszałem nuty wydobywające się zza zamkniętych drzwi. Mieszkamy na pierwszym piętrze, więc gdy stanąłem na ostatnim schodku i spojrzałem na drzwi, doznałem olśnienia. Już wiedziałem, co to za utwór. To było nic innego, jak „Dla Elizy”, tak faworyzowany przez moją żonę. W tej wersji jednak słyszałem go po raz pierwszy. Nie wiem, jak to zrobiła, ale tym razem ten piękny kawał sztuki brzmiał tak, że ciężko było mi znaleźć jakiekolwiek podobieństwo do oryginału. Karolina zmieniła tonację. Melodia stała się cięższa, bardziej ponura, przygnębiająca, wręcz mroczna. Poczułem dreszcze na plecach, a niepokój zaczął się pogłębiać. W nowej wersji „Dla Elizy” dało się słyszeć wyraźną „nutkę”… szaleństwa. Tak, słyszałem to bardzo wyraźnie. Poczułem krople zimnego potu na czole. Otarłem je wierzchem dłoni i podszedłem do drzwi. Teraz już wyraźnie słyszałem wszystkie nuty, jakie wygrywała moja żona. Było też coś jeszcze. Coś, czego nie można wychwycić słuchem. Chodziło o zapach. Pociągnąłem nosem i poczułem jakiś dziwny, paskudny smród. Woń nie była wyraźna, jednak mogłem z łatwością wyczuć w niej coś, co w ułamku sekundy sprawiło, że mój niepokój zamienił się w czyste przerażenie.

Czułem to w tym zapachu, owszem, ale to nie był naturalny akcent. Świadomość właśnie tego faktu sprawiła, że mimo paraliżującego strachu, wyciągnąłem przed siebie rękę i nacisnąłem klamkę. Ustąpiła pod moją dłonią. Popchnąłem drzwi i energicznie wszedłem do środka. Gdy tylko otworzyły się na oścież, ze środka uderzyła mnie cała gama dźwięków, jakie wypływały spod palców Karoliny, a także smród, tym razem z całą swoją siłą i wyrazistością. Zamknąłem za sobą drzwi i wszedłem głębiej. W całym mieszkaniu unosił się delikatny dym, przypominający rzadką mgłę. Przemknęło mi przez głowę, że może moja żona usmażyła rybę, ale szybko przypomniałem sobie, że ostatnio nie kupowaliśmy nic, co nadawałoby się do smażenia.

Pociągając nosem i dusząc się zapachem, powstrzymując niepokojące uczucie torsji, zacząłem iść w stronę dużego pokoju, skąd dobiegał opętańczy dźwięk pianina. Miałem nadzieję, że już za chwilę znajdę odpowiedź na wszystkie pytania, jakie gnieździły się w mojej głowie.

Wziąłem wdech tak głęboki, jaki tylko byłem w stanie. Musiałem być ostrożny, mało brakowało, a torsje okazałyby się być zbyt silne

i zwróciłbym zawartość żołądka na swoje stopy.

Potem przekroczyłem próg pokoju…

Dobry Boże, gdybym wiedział, co się dzieje, przyszedłbym szybciej.

Karolina siedziała przy pianinie, palcami nieustannie wygrywając opętańczą, szaloną melodię. Jej ciało w jakiś sposób falowało, wyginała się na wszystkie strony, jakby była w jakimś transie. Głowę miała odrzuconą na plecy, nie wiem, czy oczy nie uciekły jej w tył głowy. Nie to jednak zwróciło moją uwagę. Znalazłem źródło dymu. Spojrzałem na podłogę. To, co zobaczyłem sprawiło, że z moich ust wydobył się niekontrolowany, rozedrgany jęk.

Na dywanie, za plecami Karoliny leżał Maciek… tak mi się przynajmniej wydawało. Prosiłem Boga, by to nie był on, ale gdy podbiegłem do małego ciała, zyskałem stuprocentową pewność. Tak, to Maciuś, mój syn. Płomienie żarłocznie pożerały jego ciało, skóra była już tak poparzona, że odpadała płatami. Aksamit, niesamowicie delikatny w dotyku, zamienił się w pokrytą pęcherzami, spaloną skorupę, która przy najmniejszym dotyku odrywała się od reszty. Zaschło mi w ustach, klęczałem przy ciele mojego malutkiego syna, który na moich oczach palił się żywcem; nie wiedząc, co się dzieje. Byłem niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Maciuś drżał (choć może był to tylko psikus mojego zszokowanego umysłu, kto wie…), jakby w ten sposób ostatkiem sił chciał się uwolnić od powolnej, agonalnej śmierci. Bałem się go dotknąć, bałem się, nie chciałem sprawić mu już większego bólu. Nie krzyczał. Nie wiem, czemu, ale może to dobrze. Gdybym słyszał jego rozdzierający płacz, zapewne całkowicie straciłbym zmysły. Myślę, że nie był w stanie wydać z siebie dźwięku. Widziałem, że skóra na jego szyjce była już tak przeżarta przez ogień, że wyraźnie dostrzegałem malutkie kości… Po moich policzkach zaczęły cieknąć łzy. Klęczałem przy moim konającym w okropnych męczarniach synku, nie mogąc nic zrobić. Było już za późno, na jakikolwiek ratunek. Przez szok

i zdumienie nie czułem już nawet torsji wywołanych przez odurzający zapach spalonej ludzkiej skóry i mięsa. Opuściłem głowę na piersi i zaniosłem się płaczem. Coś jednak kazało mi z powrotem ją unieść. Gdy to zrobiłem, zobaczyłem jego oko. Oko Maciusia. Patrzył na mnie. Jego malutka źrenica wpatrywała się we mnie. Dobry Boże, nigdy tego nie zapomnę… Było szeroko otwarte… płomienie jeszcze się do niego nie dobrały, ale to tylko kwestia czasu, gdy pod wpływem temperatury jego gałka oczna się rozpuści i spłynie po pulchnym niegdyś, ale teraz strawionym przez ogień policzku… lub wpłynie w głąb czaszki. Patrzyłem na niego jak oniemiały. Jego wzrok przypominał mi wzrok krowy, która ugrzęzła w bagnie i ze wszystkich sił próbuje się wydostać, ale nie wie, że tylko zapada się głębiej w brązową breję.

Zacisnąłem dłonie w pięści tak mocno, że zaczęły niekontrolowanie drżeć. Przeniosłem wzrok na Karolinę. Wciąż siedziała przy pianinie, niewzruszenie grając w kółko jedną i tę samą melodię. Chorą, psychiczną melodię, od której kręciło mi się już w głowie. Powoli stanąłem na nogach, drżąc na całym ciele.

- Coś ty zrobiła… suko? – wycedziłem przez zaciśnięte zęby, obejmując dłońmi jej głowę i z całej siły uderzając nią o pianino.

Rozległ się chaotyczny dźwięk, gdy kilka klawiszy zostało wciśniętych na raz. Karolina wydała z siebie zduszony okrzyk, ale nie przejąłem się tym. Próbowała się podnieść, ale przycisnąłem ją do stołka, nie przerywając tego, co robiłem. Moja żona zaczęła rozpaczliwie machać rękami na wszystkie strony, próbując się uwolnić, ale nie dałem jej na to szans. Cały czas uderzałem jej głową w klawiaturę pianina, wkładając w to całe serce. Serce, które tak bardzo zraniła. Zabrała mi to, co najbardziej kochałem. W jednej chwili moja miłość do niej ustąpiła miejsca czystej, niczym nie przyćmionej nienawiści. Pragnąłem ją zabić. Na moich ustach pojawił się szeroki uśmiech, gdy na białych klawiszach dostrzegłem pierwsze krople krwi, których z sekundy na sekundę było coraz więcej. Gdy opór Karoliny zelżał, docisnąłem jej głowę do pianina po raz ostatni i zsunąłem dłonie na szyję. Następnie z całej siły je zacisnąłem. Chciałem zabrać z niej wszelkie życie, chciałem, by umarła powoli, tak, jak umierał Maciuś… Po chwili jednak zmieniłem zdanie i szarpiąc ją za ramię, obróciłem ją twarzą do mnie. Spojrzała na mnie półprzymkniętymi oczami, jej nos był uszkodzony, krew sączyła się z obu dziurek i spływała do lekko rozchylonych ust, w których tkwiły połamane zęby. Spojrzałem w jej oczy. Nie dostrzegłem w nich nic… Nic też nie powstrzymało mnie od zaciśnięcia dłoni w pięść

i zderzenia jej z twarzą żony. Wpadłem w trans. Pięść wznosiła się

i opadała. W górę i w dół. Kilkanaście razy. Głowa Karoliny latała na wszystkie strony, uderzając o klawisze, które wydawały cichy, rozedrgany dźwięk. Gdy jej twarz była cała czerwona i pokryta krwią, dałem jej spokój. Pozwoliłem, by osunęła się na ziemię. Stanąłem nad nią i obserwowałem. Jej piersi wciąż się unosiły. Powoli, oddech był płytki, ale jednak. Ten potwór wciąż żył. Nie zastanawiałem się nad tym, co robię. Uniosłem nogę, kładąc stopę na jej piersiach. Piersiach, które tak bardzo lubiłem pieścić i całować… A teraz jednym ruchem rozpłaszczyłem je i zacząłem naciskać coraz mocniej i mocniej… Próbowała oddychać, ale nie miała szans. Moja stopa

z łatwością przyciskała jej klatkę piersiową, uniemożliwiając wzięcie wdechu. Otworzyła oczy, szeroko, tak, że wyraźnie widziałem, jak bardzo są przekrwione. Nie chciałem czekać. Uniosłem stopę i zacząłem ją dociskać do ciała tak, jakbym chciał zgnieść puszkę po piwie. W pewnym momencie usłyszałem przeszywający chrupot, gdy jej klatka piersiowa w końcu nie wytrzymała i pękła. Jedno

z żeber musiało przebić jej płuco, bo niemal natychmiast na jej bluzce pojawiła się plamka krwi, a ona sama zaczęła mieć problemy

z oddychaniem.

Jak się później okazało, tych dziurek było więcej, ale ja wtedy widziałem tylko jedną.

Odszedłem do niej i odwróciłem się w stronę gasnących szczątek syna. Nie mogłem na niego patrzeć. Nie byłem w stanie. Wiem tylko, że uklęknąłem przed nim i zapłakałem. Nie trwało to długo, po chwili wstałem i poszedłem do kuchni. Podszedłem do szuflady

i wyciągnąłem z niej duży, ostry nóż. Następnie wróciłem do pokoju i usiadłem na swoim miękkim, wygodnym fotelu. Przede mną znajdowało się pianino, a tuż przy nim, na dywanie, leżała Karolina. Spojrzałem na nią przelotnie, a następnie przeniosłem wzrok na szczątki mojego syna. Poczułem, jak do oczu napływają mi łzy, zamrugałem więc kilka razy, by się ich pozbyć. Spojrzałem na swój lewy nadgarstek, kładąc go tak, by dłoń luźno zwisała z fotela.

Wiedziałem, co chcę zrobić i nie czułem żadnych oporów. Wszystko straciło sens. Powiedzcie sami, czy miałem jakikolwiek wybór? Moja jedyna, prawdziwa miłość zabiła (zarówno dosłownie, jak i w przenośni) to, co praktycznie umiłowałem bardziej, niż ją samą… dlatego nie wahałem się zrobić to, co zamierzałem.

Uniosłem prawą rękę, trzymając w niej nóż i przyłożyłem do nadgarstka prawej. Ostrze dotknęło skóry, pod którą widoczne były cienkie żyły. Nacisnąłem, zagryzając dolną wargę i obserwując, jak

z przegubu wypływają pierwsze krople krwi. W chwili, gdy miałem wbić ostrze głębiej i przeciągnąć je przez całą szerokość nadgarstka, rozległo się gwałtowne walenie w drzwi. Nim zdążyłem spojrzeć

w ich kierunku, wypadły z zawiasów, z hukiem upadając na ziemię. Do pokoju wbiegło kilku mężczyzn.

Byłem zgubiony.

Szczerze, nie pamiętam zbyt wiele z tego, co wydarzyło się potem. Szarpanina, krzyki… utrata przytomności… kaftan… rozprawa w sądzie…

I oto jestem. Skazany za morderstwo żony i niespełna pięciomiesięcznego synka. Siedzę w celi i spisuję swoją historię, starając się przekonać nie tylko was, ale i siebie… że nie jestem szalony. Jestem niewinny. Nie zabiłem swojej rodziny. Nie straciłem zmysłów. To Karolina oszalała i zamordowała naszego syna. A ja odpłaciłem jej pięknym za nadobne. Zrobiłem co musiałem. Zrobiłem to z miłości do syna, którego ona mi zabrała. Ją także kochałem… ale zmieniła moje życie w koszmar, sprowadzając wszystko do jednej, prostej konkluzji.

Miłość boli, prawda?

13 października – 25 listopada 2013

Opowiadanie napisał dla http://straszne-historie.pl Narrator.

Sprawdź jego fanpage:

http://facebook.com/MichalGajewskiPisarz

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Dlaczego na kazdym kroku slysze o martwych plodach lub spalonych dzieciacch?!
Odpowiedz
Czyli tak, domek jednorodzinny zmienił się w mieszkanie w kamienicy, a dobra praca w pracę portiera...
Odpowiedz
Tez to właśnie zauważyłem, niewybaczalny błąd
Odpowiedz
Super!
Odpowiedz
"Lubie dzieci.Dzieci są smaczne." xD
Odpowiedz
Zawsze, jak ktoś mówi "nieważne, czy syn, czy córka" tak naprawdę zdecydowanie preferuje syna - przynajmniej w tym wypadku, bo oczywiście nie mogła urodzić się dziewczynka. Zawsze tak jest, bo tym, którym jest rzeczywiście wszystko jedno nawet nie przychodzi do głowy dzielić się tym ze światem.
Odpowiedz
Masakra, skad wam sie to bierze w tej glowie?! ( zrozum to pozytywnie ).
Odpowiedz
fajne ,a zarazem pokazuje nam prawdziwe realia ,bo tak się coraz częściej dzieje,że matka zabija swoje dziecko na jego miejscu zrobiłabym to samo
Odpowiedz
Hmm, a jak ona spaliła to dziecko, ognisko rozpaliła na dywanie, na jakimś prymusie go upiekła? Płomienie żarłocznie pochłaniały malucha... toż to burza ogniowa prawie, a nie maleńki ogienek w pokoiku w kamienicy. No i w sumie z pensji portiera trudno odłożyć na domek jednorodzinny... Wątek szaleństwa Karoliny też słabo uzasadniony, tyle tego szaleństwa że na fortepianie ponuro grała. Niby takie szczegóły, ale walą po oczach. Jakby dopracować takie duperele, byłoby ok, bo drastyczne nielogiczności bolą.
Odpowiedz
Tu pisze ze kupili domek jednorodzinny a na koniec sie okazuje się to kamienica :) autor się pogubił troszke
Odpowiedz
świetne opowiadanie, jednak mój < delikatnie mówiąc> brak sympatii do dzieci daje mi się we znaki kiedy na koniec jest mi szkoda Karoliny nie spalonego dzieciaka xddd
Odpowiedz
Zajebiaszcze! :D
Odpowiedz
bez sensu. Nie wiadomo tak naprawdę po co zabiła tego syna. Wszyscy sie pozabijai i tye...
Odpowiedz
Sorry, że się czepiam, ale ten błąd jest bardzo widoczny. Mianowicie "Uniosłem prawą rękę, trzymając w niej nóż i przyłożyłem do nadgarstka prawej" Poza tym opowiadanie genialne, bardzo mi się podobało.
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje