Historia

Bety nie ma zębów - część 1

frostx 6 10 lat temu 7 850 odsłon Czas czytania: ~20 minut

Ludzie o szerszym intelekcie wiedzą że nie ma ostrej granicy między tym co realne i nierealne... ~ H.P. Lovecraft

Historia tej dziewczynki zaczyna się dokładnie dwadzieścia lat temu, w małym miasteczku Ringehows w stanie Ohio, kiedy jeszcze każdy z nas był małym jedenastoletnim chłopcem.

Nie było wtedy tak jak teraz, gdy dzieci mają komputery, tablety, komórki dotykowe z mnóstwem aplikacji, czy to na androida czy na inne tego typu ustrojstwo.

Wtedy graliśmy w piłkę, czasami w weekendy nasi rodzice zabierali nas na ryby, co było czymś, co teraz można określić jako wypad rodziny w niedzielne popołudnie do kina. Czasami chodziliśmy na wspólne ogniska z namiotami i spaliśmy pod gołym niebem.

Moi rodzice nie zarabiali w tych czasach dużo, ale nie mogę narzekać, że należałem do biednej rodziny. Żyliśmy w przeciętnym domku jednorodzinnym, gdzie rodzice spali na dole w pokoju z podwójnym łóżkiem, a ja z ośmioletnim bratem Stanem na piętrze, dzięki czemu mieliśmy bliżej do łazienki i toalety.

Dzieciństwo mógłbym wspominać bardzo dobrze, od małej szkółki, do której chodził każdy dzieciak z naszej ulicy, gdzie to w klasie robiliśmy popularnie dziś nazywane „przypały” wygłupiając się na lekcjach i rzucając w siebie po klasie czym się tylko da, obawiając się tylko tego, który z nas dostanie akurat tego dnia linijką po łapach albo na gołe pośladki. A potem, gdy tylko rozbrzmiewał ostatni dzwonek od razu wybiegaliśmy na dwór i tam bawiliśmy się do samej nocy, czy to grając w kulki, kopiąc piłkę, albo raz na jakiś czas paląc papierosy, które udawało nam się podwędzić naszym rodzicom (w tamtym czasie bowiem każdy palił, nie rozpaczając o tym, że na koniec dostanie raka) i tak pod koniec dnia po kolacji ślęczeliśmy do nocy przy małej lampce nocnej nad ohydnymi zadaniami z matematyki czy też polskiego.

Mimo wszystko nie potrafię do dzisiaj dobrze wspominać tych wszystkich chwil, gdyż są one niczym w porównaniu do tego, co działo się potem. Powodem tego jest pewna nieżyjąca dzisiaj już dziewczynka Bety, która mieszkała na tej samej uliczce, co my: Rick, Jack, Peter i Mike. A także ja – Owen.

Powinienem tutaj zacząć chyba od jej wyglądu, tych ohydnych do dzisiaj warkoczy, zwisających jej z obu stron głowy, ciasno związanych, z małymi zielonymi kokardkami na końcu. W dodatku dochodziła jej wielka, cała okryta pryszczami twarz, nosem który opadał jej niewiarygodnie nisko i na którym nie wiadomo jak trzymały się okulary z grubymi szkłami, a także zębami, do których był przymocowany aparat dentystyczny.

Byliśmy młodzi, naiwni, uważaliśmy, że każda dziewczyna jest krucha, że nie umie się bawić, i że zawsze musi lubić pedalski różowy kolor, na którego tle latają jednorożce z krainy os. To były lata szczenięce, lata, w których nawet jeszcze żaden z nas nie masturbował się przy gazetkach porno swojego taty.

Wiadome było od samego początku, że nasza paczka nie trzyma się z żadną z dziewczyn. Ale za to praktycznie nikt oprócz nas nie wiedział, że znęcamy się nad Bety. Taka już była kolej rzeczy, padło akurat na nią, na pryszczatą dziewczynkę, która albo jeździła na tym swoim malutkim pomarańczowym rowerku, z którego powoli schodziła już farba i który tak szczególnie pamiętam do dzisiaj, albo siedziała gdzieś samotnie z tomikiem poezji Edgara Alana Poe. Tomik pamiętam równie dobrze, często bowiem miałem go w rękach i widziałem te samą niebieską okładkę, gdzie było tylko nazwisko tego do dziś znanego pisarza i tytuł, który wtedy wiał wielka nudą. Jeśli ktoś jeszcze zastanawia się skąd miałem go w rękach, to powiem wam, chociaż ciężko mi spisując te słowa. Często jej go wyrywaliśmy. Wyrywaliśmy i rzucaliśmy do siebie, mając dzięki temu zabawę podobną do „Głupiego Jasia”. Bety płakała, a my się śmialiśmy.

Rick był naszym przywódcą, pamiętam, że to on najbardziej z nas wszystkich lubił ją kopać, brudząc jej często koszulę, którą akurat na sobie miała. Zawsze patrzała na nas ze zgrozą, próbowała uciekać, ale my i tak ciągle ją doganialiśmy.

Czy tego żałuję? Tak, z biegiem czasu wiem, że postąpiłem źle, robiąc jej to wszystko. Ale byłem tylko dzieckiem, to była dla mnie zabawa, nic więcej. Kiedy jest się małym zdaje się, czasem, że wszystko mu wolno. Nikt bowiem nie zawsze wie do czego zdolne są małe dzieci.

To jednak dopiero początek tego, co się działo. Dalej ta Historia jest jeszcze bardziej ohydniejsza i trudniejsza dla mnie do przełknięcia.

Wszystko zaczęło się dokładnie w piątek po szkole. Początek weekendu, to była dla nas bardzo ważna sprawa. Wtedy zwykle rodzice kupowali nową paczkę papierosów, dzięki czemu zawsze każdy z nas osobna przynosił ich z dwie, a może nawet trzy sztuki. Dalej po meczu piłki zgrzani od potu w słoneczne dni zwykle kupowaliśmy lody i przy dymie ze śmierdzieli raczyliśmy się w miłym słońcu.

Podobnie było i tym razem. Z tym, że zamiast lodów piliśmy oranżadę. Na Cole bowiem nie było nas stać, a były to czasy, kiedy na sklepowych półkach nie było czegoś takiego jak podróbka tego pysznego picia, czy też zwykła jej kopia – „Pepsi”. Dzień mijał nam nieubłagalnie szybko, mimo, że na piłce spędziliśmy całe cztery godziny, robiąc sobie tylko krótkie przerwy. Kiedy jest się dzieckiem ma się niesamowicie dużo energii, co dla dorosłego wydaje się być niesamowite.

- Słyszeliście kiedyś o tym jak poderwać dziewczynę? – wypalił nagle Mike.

Był on z naszej paczki najbardziej gadatliwy, czasami nawet przed jego imieniem dodawaliśmy przymiotnik „papliwy”, żeby bardziej podkreślić jego wielomówność.

Wszyscy popatrzyliśmy się na niego z wyczekiwaniem, a on opowiadał dalej.

- Najpierw pyta się jej czy lubi kukurydzę. A ona wtedy odpowiada, że tak.

- Skąd wiesz, że tak akurat odpowie? – spytał się Jakob, przerywając mu.

- Musi – machnął na niego ręką Mike – one zawsze lubią kukurydzę.

- Skąd wiesz? – tym razem to ja mu przerwałem.

- Po prostu, wiem i tyle, każda ją lubi.

- Nie przerywajcie mu – odezwał się Rick. Od zawsze kiedy mówił jego głos był donośny i pewny siebie. Najpewniej też dlatego szybko każdy z nas zaczął się go słuchać. – Chcę się dowiedzieć zakończenia.

- Dobrze – kontynuował Mike, kiedy wszyscy umilkliśmy. – Więc kiedy ona odpowiada tak, my mówimy: „to opierdol mi kolbę”.

Wszyscy popatrzyliśmy parę sekund na siebie, następnie każdy wybuchł śmiechem i zataczał się nim jeszcze długo.

Słowem kluczowym w tym wszystkim był czasownik „opierdolić”, który wtedy wywołał u nas więcej śmiechu niż sam fakt o tym, że prosi się dziewczynę w przenośni o to, żeby nam obciągnęła. Jak już mówiłem, nikt z nas się wtedy nie masturbował, chociaż wiedzieliśmy na czym polega seks (głównie jednak tylko w takim sensie, że wkładało się penisa do waginy kobiety, nie rozumieliśmy jakie przyjemności są z tym związane).

Mike’owi trzeba było jedno przyznać, umiał czasem opowiadać naprawdę dobre kawały, takie po których zwykle tarzaliśmy się cali czerwoni i spoceni ze śmiechu na ziemi. Tym razem też tak było.

A kiedy w końcu każdy już odetchnął zaczęła się bardzo dziecinna dyskusja, którą udało mi się zapamiętać do dzisiaj.

- Tak w ogóle zastanawia mnie jak to jest z tymi dziewczynami – powiedział Jack. On z nas wszystkich był najbardziej filozoficzny, zawsze musiał nad wszystkim polemizować. – Ja za nic nie wziąłbym do ust czyjegoś kutasa. Nie ma w ogóle takiej opcji.

- Ale to kobiety – zauważył Peter – one są w ogóle jakieś dziwne. Po prostu lubią pewnie takie zabawy.

- Ale kiedy do brzmi tak ohydnie – kontynuował swoje rozmyślania Jack – ja bym nigdy nie dał żadnej swojego do ust. Nie ma po prostu takiej opcji.

- Może po prostu na starość dorośli dziwaczeją – powiedziałem.

- Ja nigdy taki nie będę – upierał się Jack – na pewno.

Wszyscy na chwilę zamilkli i ponownie zaczęli sączyć oranżadę.

- Idziemy potem do mnie? – Spytał się nas Peter – Pogramy w Ping-ponga.

Każdy dzieciak w okolicy wiedział, że Peter ma w piwnicy wielki stół ping-pongowy. To przez jego ojca, który z tego, co było nam wiadomo strasznie lubił ten sport i często, kiedy chodziliśmy do niego pograć widzieliśmy różnego rodzaju medale i puchary na półce, błyszczące i zupełnie wyczyszczone, zapewne dlatego, że bardzo o nie dbał.

Każdy w szkole pytał się Peter’a czy może przyjść i do niego pograć, ale on zawsze odmawiał. Tacy już byliśmy, nie przyjmowaliśmy do naszej paczki zupełnie nikogo, bawiliśmy się sami, więc tylko my mieliśmy dostęp do stołu ping-pongowego, co dawała nam ogromną satysfakcję. Byliśmy wtedy królami - byliśmy dziećmi, którym nie brak niczego.

Wszyscy oczywiście od razu przytaknęliśmy na jego propozycję. Zaczynało się ściemniać gdyż był to dopiero początek wiosny, a i tak nikt z nas nie miał ochoty dłużej siedzieć na dworze.

Dopiliśmy ostatnie krople, które zwisały na ściankach butelki i ruszyliśmy w kierunku jego domu. Wszystko zapowiadało się na to, że będziemy się świetnie bawić przez ten tydzień. Zawsze tak było: kiedy już na początku dobrze się bawiliśmy, zawsze na końcu było tak samo. Tak nam się przynajmniej zdawało, ale tym razem wszechświat miał co do nas zupełnie inne plany.

Domyśliliście się już? Jeżeli nie, to powiem wam. Jechała na tym samym, cholernym pomarańczowym rowerku, tym razem jednak trzymając zupełnie inną książkę. Nie dostrzegałem z tamtej odległości co to było, ale zapewne nie tomik Poego. Tym razem książka była grubsza i w mniejszym formacie. To jednak nie ja pierwszy ją dostrzegłem, ale Rick.

- Hej! – zakrzyknął – patrzcie kto jedzie!

A my spojrzeliśmy tam, i w tym momencie każdy już domyślił się, że nie będziemy grać w ping-ponga. Tym razem moce, których nie sposób mi tutaj opisać zmieniły bieg całej naszej historii, całego życia, które tak bardzo kochaliśmy. Chociaż żaden z nas nie zdawał sobie z tego sprawy. My tylko od razu zaczęliśmy do niej biec.

Bety nie widziała nas. Jeździła spokojnie tam i z powrotem, wpatrując się jednocześnie w swoją książkę. Do dziś nie wiem jak udawało jej się w ten sposób czytać. Ale z tego co wiem, to dziewczyny mają jakby większą podzielność uwagi. To ten ich tak zwany szósty zmysł. Jednak nie pomógł on Bety w wyczuciu nas, najpewniej był zbyt skupiony na książce i jeździe.

Jeśli ktoś w tej chwili zastanawia się dlaczego tak opowiadam o tych wszystkich dziwnych zjawiskach, mocach, zmysłach czy wszechświecie niech zaczeka jeszcze chwilę. Najgorsze bowiem miało dopiero nadejść.

Teraz jednak w końcu udało nam się dobiec do tej biednej dziewczynki. Rick od razu wytrącił jej książkę z ręki, nie czekając nawet na to aż zorientuje się, że przy niej jesteśmy. Książka wypadła jej z rąk i zamknięta gruchnęła cicho o ziemię. Udało mi się dostrzec tytuł. Była to „Twierdza” Saint-Exuperego. Lektura do dziś mi nie znana, a pisarza kojarzę tylko z „Małego księcia”. Jednak wiem, że w tej książce coś było. Że opowiada ona o wzrastaniu młodego człowieka, dojrzewaniu. Skąd? Zwyczajnie, złączam ze sobą fakty. Moment w którym zobaczyliśmy Bety był jednoczesny z tym, w którym nasze życie się zmieniło, moment, w którym weszliśmy na o wiele większy próg.

- Co tam Bety? – spytał ją Rick i nie czekając na odpowiedź pociągnął ją za ucho.

Dziewczynka jęknęła i spadła z roweru na ziemię, gdzie od razu pobrudziła sobie swoją białą bluzkę. Brudzenie jej było już u nas tradycją. Nieważne jakie rzeczy na sobie miała, zawsze po naszej „zabawie” z nią pozostawała na niej duża warstwa kurzu. Tym razem również nie mogło tego zabraknąć. Rick ją kopnął. Następnie do zabawy przyłączył się Peter.

- No Bety, mam takie pytanie. Lubisz kukurydzę? – również nie zaczekał na jej odpowiedź.

Bety zasłaniała twarz rękami i powoli zaczynała płakać, ale on napluł jej na twarz pokaźną ilością flegmy.

Obserwowałem ich w milczeniu. Zwykle czekałem, kiedy Bety się podniesie, żeby móc rozpocząć z nią zabawę w „Głupiego Jasia”, która była moim faworytem, ale teraz jednak mój wzrok padł na patyk leżący bardzo blisko jej roweru. Nie musiałem długo czekać na pracę mojego mózgu, od razu go podniosłem i wsadziłem jej pomiędzy szprychy. Od tak, po prostu, żeby nie mogła za szybko odjechać.

Podczas tego Bety była już nieźle okładana przez pozostałą czwórkę. Chłopaki zawsze kopali ją tak, żeby trochę ją to pobolało, ale zawsze potrafili to zrobić tak, że nie miała na sobie żadnych sinicy ani blizn. Ja też to potrafiłem, wystarczyło tylko przyhamować nogę w ostatniej chwili i nie kopać w sam środek brzucha, najlepiej robić to gdzieś po bokach, gdzie kości przyblokują trochę twojego kopa.

W końcu jednak odeszliśmy od niej, żeby mogła się podnieść. Bety zawsze to robiła. Nie leżała na ziemi dopóki od niej nie odeszliśmy, zawsze podnosiła się i próbowała jak najdalej uciekać, co zresztą w ogóle jej nie wychodziło. Ale gdyby teraz to zrobiła, gdyby leżała cały czas może bieg historii mógłby wyglądać zupełnie inaczej. Jednak tak się nie stało.

Podniosłem jej książkę i przyjrzałem się jej dokładniej. Okładka wcale nie była interesująca. Przedstawiała tylko jakieś schody, na górze których świeciło oślepiające słońce.

- To twoje? – spytałem żenującym tonem – znowu czytasz jakieś nudne książki?

Zaśmiałem się i rzuciłem ją na ziemię, po czym dodatkowo przydeptałem butem. Uśmiech cały czas nie schodził z twarzy żadnego z nas. Bety w tym czasie zaczynała coraz bardziej płakać.

- Pierdol się Bety – rzucił Jack i kopnął w jej stronę tumany kurzu z ziemi.

Bety zasłoniła się rękoma przed nadchodzącą falą kolejnego brudu. Mimo to jej twarz została lekko umorusana.

- D-d-d dlaczego – wyjąkała – d-d-d dajcie mi spokój.

- Oczywiście, że damy – odparł Rick – ale dopiero wtedy, gdy zginiesz – zaśmiał się szyderczo. – Jednak na razie czuj ból Bety, rozkoszuj się nim. To on będzie ci zawsze mówił dlaczego nikt cię nie lubi.

Po tym do jego śmiechu wszyscy się dołączyliśmy, a Bety płakała coraz to większymi strumieniami łez.

Odbiegła od nas i spróbowała wejść na swój rower. Patrick zareagował prawie, że natychmiast i zaczął do niej podchodzić. Szybko chwyciłem za jego ramię, powstrzymując go. Spojrzał się na mnie pytająco. Wskazałem ruchem głowy na patyk włożony prosto w jej szprychy.

Następne zdarzenia działy się w ułamku sekundy. Do dziś nie wiem kiedy nagle wszystko nabrało tak poważnego obrotu.

Bety wsiadła na siodełko, i cała zapłakana nawet nie zauważyła blokady, jaką założyłem jej na tylne koło. Od razu podniosła rower i postawiła dwie nogi na pedał. To była dosłownie sekunda, w której nastąpił suchy trzask, a ona runęła z powrotem w dół. Niestety, tym razem zareagowała za wolno, trzymała cały czas ręce na kierownicy, nie zdążyła się nimi zaprzeć. Wylądowała tak, a nie inaczej, wprost na twarzy, szczęką u dołu.

Wszyscy na chwilę zamarliśmy w bezruchu, widząc, że Bety nie podnosi się. Rick po dłuższej chwili przełknął głośno ślinę i podszedł do niej.

- Bety? – wyszeptał. – Bety żyjesz?

I nagle ożyła. Podniosła się z całą zakrwawioną twarz i spojrzała na nas. Wszyscy odsunęliśmy się, nie wiedząc, co robić.

Nagle Bety z powrotem upadła i teraz na czworakach charczała na ziemi. Nikt nie wiedział co robić, każdy stał tylko w osłupieniu, czekając na to, co stanie się dalej. Nie musieliśmy długo wyczekiwać finału. Bety w końcu wypluła to, co uwierało ją w gardle. Garść swoich zębów. Nie wiem czy były to ósemki czy siódemki czy może pierdolone dziewiątki. Nie jestem dentystą. Ale mogę wam przyrzec jedno. Jako dziecko to był najokropniejszy widok, jaki tylko mógł nam się przydarzyć.

A Bety cały czas na czworakach charczała i wypluwała je kolejnymi garściami. Aż zdziwiło mnie, że człowiek może mieć ich aż tak dużo. Ale to jeszcze nie był koniec.

Przed nami był otwarty właz do kanału ściekowego. Nie wiem dlaczego, nie wiem po co, nie mam pojęcia w jakim celu, ale wydaje mi się, że to też ten jebany wszechświat. Jak to powiedział kiedyś mądrze Norman Maclean „Wszechświat to suka”, chociaż wydaje mi się, że tak trochę nie do końca. Wydaje mi się, że ten właz został otworzony właśnie przez nas, po to, żeby nas ukarać za to, co robiliśmy tej małej, brzydkiej dziewczynce.

Ale co się stało?

Bety wstała, podniosła się ociężale, a kolana drżały jej jak galareta. Spojrzała na nas z twarzą całą pokrytą krwią i kurzem. Krew ściekała jej po brodzie i kapała co jakiś czas małymi kropelkami na ziemię.

- Bety nie ma zębów – powiedziała nagle.

Spojrzeliśmy na nią w szoku. A ona patrzyła na nas pustym, bez emocji wzrokiem.

- Attendite a peccatoribus, benedictum. Bety nie ma zębów.

Jej głos był jakiś inny, bardziej niższy, opanowany, jakby zupełnie nic się jej nie stało. A wtedy nagle Bety odwróciła się i zaczęła iść w kierunku kanału. Nikt się nie ruszał, nikt nie chciał jej powstrzymać.

W mojej głowie cały czas odbijało się echem to jedno zdanie: „Bety nie ma zębów, Bety nie ma zębów, Bety nie zębów…”

Bety podchodziła coraz bliżej otwartego włazu, a żaden z nas nie wiedział, co tak właściwie zamierza. W tej chwili byliśmy za bardzo rozdygotani i tym, że przez nas wybiła sobie wszystkie zęby, ale też dlatego, że po powstaniu tak nagle zmieniła się jej osobowość.

W końcu dziewczynka doszła do celu, który tak bardzo nas szokował. Doszła i zatrzymała się na kilka sekund.

- Attende a peccatoribus, benedictum – powtórzyła. – Bety nie ma zębów.

Rozłożyła ręce, przybierając pozę, którą zwykle przybierają samobójcy, czy to skaczący z mostów, czy z wysokich budynków.

W tamtym momencie wstrzymałem oddech, widząc jak powoli przechyla się w dół, a następnie spada. Ostatnim co widziałem były jej małe, różowe buciki z zielonymi sznurowadłami.

Zapadła głucha cisza. Żaden z nas się nie odzywał. Wszyscy wpatrywali się a to w rower, a to w kanał, do którego Bety spadła. Czułem jak po plecach przechodzą mi ciarki, jak całe ciało drży.

Nie wiem ile tam tak staliśmy, ale czas jakby stanął w miejscu, nic innego się dla nas nie liczyło. Tylko ten pieprzony rower i kanał ściekowy. Nasz strach był nie do opisania. Baliśmy się tego, co to zaszło tak jak Lovecraft obawiał się wielkości wszechświata.

W końcu Rick jako pierwszy z nas ruszył się. Obserwowaliśmy to, jak powoli podchodzi do kanału i schyla się niepewnie, jakby obawiał się, że zaraz coś go tam całego wciągnie.

- B-bety? – wyjąkał, siląc się na spokojny ton – Bety… jesteś tam?

Nie było żadnej odpowiedzi. Chłopak stał, jak stał, rowerek leżał przewrócony, a pełno okrwawionych zębów nadal zwyczajnie taplało się w kałuży krwistego błota.

- Nie żyje? – pisnął Peter.

Rick spojrzał się na niego ze zgrozą w oczach. Nic nie odpowiedział tylko lekko wzruszył ramionami, które mocno mu się trzęsły.

***

Tak, zabiliśmy ją. Bety przez nas zginęła, a my nic nie mogliśmy z tym faktem zrobić.

Jedna z dróżek naszego miasteczka prowadziła do małego, jednak mocno gęstego lasu. Żadne dziecko nie szło tam się bawić, gdyż było w nim za ciemno. Ale my tam uciekliśmy, chcieliśmy gdzieś się schować, uciec na razie przed całym światem. Mimo to miałem wrażenie, że ktoś za nami szedł. Wpadałem w paranoję, a po pozostałych widziałem, że mają podobne uczucia do mnie.

Stanęliśmy zdyszani, w otaczającej nas ciemnej ciszy, gdzie nawet żaden ptaszek nie chciał zaćwierkać, ani żadna wiewióreczka poruszyć listkami. Byliśmy opuszczeni. Bo zabiliśmy Bety.

- Znajdą nas – wyjąkałem. – Zrobią śledztwo jak w telewizji, i dojdą do nas po tropach.

- Nie – powiedział Rick. Jemu najlepiej udało się opanować stan, w jakim teraz byliśmy. – Nie wiedzą gdzie jest ciało, a my jesteśmy tylko dziećmi. – Odetchnął głęboko. – Ma ktoś z was papierosa.

- Ja – Jack wyciągnął z kieszeni pogiętą paczkę cheasterfieldów, którą najpewniej podwędził ojcu. Znajdowały się w niej dwa papierosy.

Zaczęliśmy je palić w tak zwanym kółeczku. Każdy zaciągał się po dwa razy i podawał osobie obok. Jednak to nic nie pomagało. Zwykle kiedy paliliśmy w głowach pojawiało się nam przyjemne kręcenie, które sprawiało, że czuliśmy się lepiej. Tym razem jednak takiego czegoś nie było. Tylko sam, gorzki i suchy dym, który niszczył nasze puca. Skończyliśmy je w kilka minut, kiedy filtry były już tak gorące, że parzyły każdego z nas w usta.

Potem nadal milczeliśmy, nikt nie wiedział co ma powiedzieć. Każdy cicho stał i wpatrywał się w gęste chaszcze, które nas otaczały. W końcu znów przemówił Rick.

- Musimy coś sobie obiecać – wziął głęboki oddech – nikomu nie powiemy o tym, co dzisiaj zaszło.

Spojrzeliśmy na niego w szoku, ale i tak po oczach inny widziałem, że każdy dochowa tej tajemnicy. Ja nigdy nie odważyłbym się tego komuś powiedzieć.

- Przyrzeknijmy sobie – zażądał Rick. Jego głos znów był władczy. Trzeba mu było jedno przyznać, naprawdę potrafił trzymać głowę na karku, nawet w takich chwilach. – Przyrzeknijmy, że nikt oprócz nas nie będzie o tym wiedział.

Przez chwile staliśmy w bezruchu. Następnie każdy z nas złapał się za rękę, utworzyliśmy pewnego rodzaju krąg.

- Przyrzekam – zaczął Rick i spojrzał się na mnie.

Miałem wzrok wbity w ziemię.

- Przyrzekam – szepnąłem.

- P-p przyrzekam – odparł cichutkim piskiem Jack.

- Przyrzekam – Peter prawie zapowietrzył się, mówiąc to.

- Przyrzekam – zakończył Mike.

Po tym wszystkim wróciliśmy do domu cali roztrzęsieni i niepewni swojego życia. O Bety pisali później w gazecie. Podobno porwał ją jakiś seryjny morderca, ale my znaliśmy prawdę. Myśleliśmy już, że to koniec, że sprawa jakoś się ułoży, ale to tak naprawdę dopiero początek do większej historii. W tamtej chwili jednak coś w nas zaszło, każdy z nas się zmienił, jakby wydoroślał i odbierał inne sprawy inaczej. Ale to i tak było nic, bo wszyscy potem zaczęli ginąć.

Muszę to wrzucać w częściach, bo limity ;-;

część 2 - http://straszne-historie.pl/story/6272

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Jeszcze był bład w którym Peter stal się Patrickiem xD
Odpowiedz
mimo kilku błędów, w tym takze logicznych, całość dość fajna ;)
Odpowiedz
Najlepsza pasta jaką czytałam !
Odpowiedz
Ok, amerykańska miejscowość w Ohio, a odrabiają lekcje z polskiego :D
Odpowiedz
Poza krainą oz jest jeszcze jeden błąd, dzieci mają angielskie albo amerykańskie imiona, a odrabiają lekcje z polskiego
Odpowiedz
Świetne ale jedna mała uwaga- pisze się oz( kraina) a nie os :-) Oprócz tego wszystko świetnie:-)
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje