Historia

Powrót do Falling Oakes

kukunamuniu1 2 9 lat temu 6 610 odsłon Czas czytania: ~11 minut

Zabawne. Całkiem zmieniłem swoje priorytety. Minęły 2 lata, odkąd walczę o życie. Każdy dzień był Wielką Niewiadomą. Wciąż musiałem się martwić, czy wystarczy mi naboi, czy moja maczeta potrzebuje naostrzenia, czy nikt z moich przyjaciół nie zostanie ugryziony, lub rozszarpany przez spróchniałe kły nieumarłych. Znam ich smród. Wydzielają go na kilometr - fura gnijącego mięsa krocząca groteskowo na swoich powyginanych od rozkładu nogach. A przecież kiedyś byli ludźmi. Kochali, nienawidzili, chodzili w piątki na piwo i oglądali mecze.. Po pewnym czasie zrozumiałem, że im dalej się to posuwa, tym bardziej zaczynam ich przypominać. Miałem 730 dni na przywyknięcie do tej myśli.

Teraz jadę samochodem, moim ukochanym mechanicznym przyjacielem o imieniu Mazda. Nie wiem jak udało mi się go odnaleźć po tylu zmianach miejsca pobytu. To chyba przeznaczenie, znak z góry.. Jaki znak z góry, o czym ja, do cholery, mówię..

Znam tę leśną trasę. Jest piękna jesień, na poniszczonym betonie ścieli się masa przegniłych, wilgotnych liści, gdzieniegdzie leży ludzkie truchło, wrak samochodu, lub plama krwi. Mój samochód dostałem od ojca na 18 urodziny. Wiele razy jechałem nim do szkoły, odstawiałem Vanessę do domu po uroczych randkach, ratowałem z imprez tych, którzy przesadzili z alkoholem. Spędziliśmy w garażu długie godziny, gdy dbałem o wszystkie uszkodzenia w podwoziu. Te cztery kółka to towarzysze moich najpiękniejszych chwil w Falling Okaes, mojej rozkosznej młodości.. Ten samochód był ze mną także wtedy, gdy w Olympii zawyły syreny, wybuchła panika, ludzie zaczęli się mordować, a jakaś sfora groteskowo obryzganych krwią ludzi rozszarpała moich rodziców w naszym własnym domu. Nie wiem jakim cudem zdołałem zabrać z gabloty całą broń. Ja i mój ojciec byliśmy fanami broni, co weekend polowaliśmy. Wrzeszcząc ze strachu odpaliłem Mazdę i pojechałem do Baru u Popa, by ratować Vanessę. Była jedyną rzeczą, o jakiej myślałem - moją narzeczoną. Szybko wsiadła na miejsce pasażera, jej kelnerski fartuch był zabryzgany krwią.Wyjechaliśmy z miasta. Kazałem jej zamknąć oczy, by nie widziała jak ludzie, których znaliśmy zostają brutalnie mordowani, lub obijają się o szyby mojego samochodu patrząc na nas jak wygłodniałe lwy na kawał łatwego mięsa. Vanessa ma słabe serce, nadmiar emocji może doprowadzić ją do zawału.

Jechaliśmy w milczeniu słuchając radia. Speakerzy próbowali przekazywać rzetelne informacje, lecz nieudolnie wychodziło im maskowanie tonu przerażenia. Informacje dochodziły z całego świata - to koniec. Apokalipsa rozszalała się na dobre. Jechaliśmy razem, prowadziłem lewą ręką, a prawą ściskałem dłoń płaczącej Vanessy. Potem dołączyliśmy do grupy ocalałych, z dala od Olympii. Zostawiłem za sobą Falling Oakes. Porzuciłem sentymenty, porzuciłem wspomnienia, uczucia. Zbyt dużo widziałem. Wszyscy tak zrobiliśmy. Sentymenty oznaczały słabość, a słabość - śmierć. Nasz świat się skończył i nic nie było w stanie go przywrócić. Grupa liczyła 10 osób. Zimę spędziliśmy w bunkrach w samym środku lasu. Każda wyprawa do miasta mogła nas kosztować życie - nieumarli byli wszędzie, w miastach aż się od nich roiło. Nie wiem, czy ocalali współtowarzysze byli moimi przyjaciółmi. W jakimś stopniu wspieraliśmy się, pomagaliśmy sobie nawzajem. Spędziliśmy miłe chwile, przy ognisku w naszych bunkrach. Potrafiliśmy rozmawiać, a nawet śmiać się. Gdy pewnej wiosennej nocy zaskoczyli nas we śnie, nie mogliśmy nic zrobić. Widziałem jak upadają, jak wrzeszczą rozrywani przez te potwory. Widziałem jak Greg zostaje ugryziony w ramię, a po kilku godzinach trzęsawicy, wymiotów i palpitacji serca zamienia się w bestię. Był dobrym człowiekiem, dużo z nim rozmawiałem, gdy pełniliśmy nocne warty w naszym obozie ocalałych. W jego towarzystwie czułem się tak, jak dawniej, przy zakrapianych alkoholem rozmowach w Barze u Popa. Potem odszedł, chciał mnie zagryźć. Strzeliłem mu w głowę. To w tym momencie zrozumiałem, że nie istnieje już przyjaźń. Nie istnieje nic poza czarnym i białym, życiem i śmiercią. Tamtej nocy zginęło 6 osób - stara Fiona, poczciwa babka, była wojskowa. Nazywaliśmy ją Rocket, bo zawsze potrafiła powiedzieć coś, co postawiło nas na nogi, była twarda i silna, trzymała nas w garści jak matka. Straciliśmy też Olliego, kolesia, który miał plantację marihuanny zanim TO się zaczęło. Jego poczucie humoru nie miało granic. Pożegnaliśmy Marthę, Johna i 18-letniego Dave'a. Wszystkich pochowaliśmy tam, gdzie zginęli, wcześniej posłaliśmy im kulkę w czoła. Dlatego, że pragnęliśmy, by zapisali się w naszej pamięci jako ludzie, nie bezmózgie, żądne krwi potwory. Potem uciekliśmy, bo do bunkrów wtargnęli nieumarli i przejęli naszą fortecę na zawsze.

Zostało nas tylko 4. W tak małej ekipie łatwo o kłótnie. Walczyłem o względy z 67-letnim Billem, farmerem z faszystowskim umysłem. Od zawsze siał zamęt w naszej grupie. Miał swoją chorą ideologię doboru naturalnego, eliminacji słabych jednostek. Gdy przemierzaliśmy las w poszukiwaniu kryjówki, napadła nas chmara truposzy. Bill chciał rzucić im na pożarcie Vanessę, by ich czymś zająć, a nam dać szanse na ucieczkę. Gdy wycelował jej pistolet w kolano, natychmiast rzuciłem się na niego. Poczułem w sobie agresywne, dzikie zwierzę, coś, czego nie doznałem nigdy wcześniej. W szalonym amoku podciąłem mu ścięgna achillesa, by nie mógł uciekać. Ja, Vanessa i Troy daliśmy mogę, sfora dopadła Billa. Gdy umierał, słyszałem jak mnie przeklina, jak wyzywa Van od dziwek, a na koniec wypowiada słowa"chwała Hitlerowi i Mussoliniemu". Bałem się przyznać, że cholernie ucieszyła mnie jego śmierć.

Tułaliśmy się po różnych domach, miejscach, poznaliśmy wielu ludzi. Nie mogliśmy nikomu ufać. Całe dwa lata. Naszym ostatnim schronieniem był kościół baptystów niedaleko Cedar Rocks. Prowodyrem grupy ocalałych był pastor Robert Cullingam, człowiek z zasadami i ideologią. Jak się pewnie domyślacie, padło mu na mózg. Sądził, że włóczące się po ziemi żywe trupy to posłannicy szatana, że stali się tacy przez kiełkujące w nich zło. Według niego to nie ugryzienia powodowały przemianę - to grzech transformował nas w gnijące bestie. Pastor stał się naszą nemesis. Kazał spędzać całe dnie na modlitwach, prosząc Boga o przebaczenie nam grzechów i zdjęcie tej piekielnej klątwy. Każdy, kto zapragnął sprzeciwić się tym rytuałom zostawał rozstrzelany przez dobrych kolegów pastora, jego osobistą Świętą Inkwizycję. Ja, Vanessa, Troy, jak i wielu innych ludzi szukających schronienia w tym kościele już dawno przestaliśmy wierzyć w Boga. Straciliśmy wiarę wraz z rozpoczęciem się TEGO, gdy świat opanowało szaleństwo.

W kościele wybuchła walka. Nocą trupy przebiły ogrodzenie, pastor kazał swoim zwolennikom zamordować wszystkich poza nim - ogłosił się Mesjaszem, Jedynym Nieskażonym. Z pomocą karabinów,pomocnicy pastora zrobili z wszystkich tych ludzi krwisty dżem. Zginął mój dobry towarzysz Troy. Ja i Vanessa uciekliśmy stamtąd, cudem unikając śmierci. Moja narzeczona została postrzelona w łydkę, ale dawała radę biec dzięki adrenalinie. Kilka kilometrów od kościoła, na poboczu zdewastowanej szosy znalazłem mój samochód. Ktoś musiał go sobie przywłaszczyć i uciec, bo zostawił kluczyki w stacyjce. Poznałem go po moim zdjęciu z dzieciństwa umocowanym za lusterkiem wstecznym. Nie macie pojęcia, jak bardzo się cieszyłem. Szybko odjechaliśmy, słysząc w leśnej głuszy ryk trupów i odległe strzały.

Nastał dzień. Po wyglądzie drzew wnioskuję, że jest połowa października. Jest ciepło i przyjemnie. Jedziemy, trzymając się za ręce. Przed chwilą minęliśmy zielony, pordzewiały znak "Falling Oakes 12". Jest nam wszystko jedno, straciliśmy już zbyt wiele. Wracamy do domu..

Kolorowa tablica z napisem "Witamy w Falling Oakes, krainie dobrego piwa" przedstawiająca wesołą, cycatą kobietę z kuflem bursztynowego płynu jest pordzewiała, zabryzgana starą krwią i błotem. Wokół piętrzą się wypłowiałe krzaki. Burmistrz zawsze dbał o tę wizytówkę naszego miasteczka. Doskonale wiedziałem, dlaczego szyld jest tak zaniedbany - wszyscy nie żyją. Ale mój wymęczony walką i traumatycznymi przejściami umysł nabrał ochoty na pocieszną bajeczkę.

- Burmistrz chyba wyjechał na wakacje, albo jest ciężko chory. Zapuścił ten szyld - powiedziałem do Vanessy, jadąc 20 km/h obok tablicy. Uśmiechnęła się do mnie lekko. Dawno nie widziałem jej uśmiechu. Na chudej, bladej twarzy wyglądał o wiele gorzej, ale ucieszył mnie niezmiernie. Jechaliśmy dalej. Bardzo powoli.

Wjechaliśmy przez bramy miasta. Były zarośnięte rdzą i bluszczem. Ulice pokrywały liście, stare gazety, przeróżne drobiazgi. Wszystko wyglądało spokojnie. Mijałem domy sąsiadów. Większość z nich nie wyglądała inaczej. Miały jedynie brudne, ciemne, powybijane szyby, a na ganki wdzierały się chaszcze i rośliny. Żywopłoty rozpanoszyły się niczym dzikie ogrody. Przedmieście Falling Oakes przypominało trochę zacienioną dżunglę. Spojrzałem na Vanessę. Przykleiła twarz do bocznej szyby, obserwując okolicę. Gdy z powrotem przerzuciłem wzrok na drogę, dostrzegłem na niej TO. Było brudne, zwisały z niego przesiąknięte procesami gnilnymi szmaty. Stało na środku drogi, bokiem do samochodu. Gdy odwróciło głowę, zobaczyłem jego zmasakrowaną rozkładem, czarną twarz. Beznamiętnie zatrzymałem Mazdę, zaciągnąłem ręczny, złapałem za nóż, podszedłem do niego i rozwaliłem mu łeb. Myślał, że uda mu się mnie zeżreć - akurat. Padł na ziemię. Już dawno powinien być martwy. Pojechaliśmy dalej. Moje serce pękło. Zobaczyłem swój dom. Po kilku sekundach poczułem jednak radość. Vanessa uśmiechała się do mnie ciepło.

- Jesteś w domu, Jim.. Wreszcie. - Powiedziała cicho. Wysiadłem z samochodu i otworzyłem jej drzwi. Pomogłem narzeczonej wysiąść. Rana nie wyglądała źle, ale nieleczona mogła prowadzić do gangreny. Wolno postąpiliśmy w stronę drzwi wejściowych, które były zabite deskami. Mój dom ma dwa piętra, jest ciemno-brązowy, otoczony małymi jabłoniami. Ojciec zawsze skrupulatnie kosił trawnik - teraz źdźbła sięgały mi prawie do kolan. Było brudno, lepko i nieprzyjemnie. Obeszliśmy dom dookoła, by wejść od strony kuchni. Po prawej stronie w ogrodzie zobaczyłem leżące na grządce zwłoki jelenia. Niedawno ktoś urządził sobie ucztę z jego wnętrzności. Weszliśmy na trzystopniowe schodki i uchyliliśmy drzwiczki. To moja kuchnia. Tu jadałem z rodzicami kolacje, piłem z ojcem zimne piwo, rozmawiając o dziewczynach. Vanessa usiadła na krześle. Wszystko było zakurzone, brudne, w każdym kącie gromadził się jakiś czarny osad. Popatrzyłem na meble - drewno butwiało. Otworzyłem lodówkę - była pusta. Ogołocono wszystkie szafki, w jednej z nich zostało tylko czerwone, serduszkowe pudełko, w ktorym gromadziliśmy pieniądze i ciasteczka. Otworzyłem je - miliony wijących się larw, kilka monet i coś, co przypominało mysie bobki. Odłożyłem pudełko. Zdziwiło mnie, że na kuchence wciąż stał czajnik. Nagle przypomniałem sobie, że gdy do domu wtargnęły trupy, mama robiła popołudniową herbatę. Moje gardło się zacisnęło. Pomogłem Van wstać i ruszyliśmy w głąb domu. Kuchnia wychodzi na ciemny korytarz, po prawej stronie zaczynają się schody na górę. Salon i weranda mieszczą się po prawej stronie, na końcu korytarza. To to miejsce chciałem obrać jako następny punkt zwiedzania. Przeszliśmy korytarz. Ten zapach.. Nie wiem jak go opisać. Zapach starego dywanu, pasty do butów, torów kolejowych.. Taką woń wydzielają opuszczone domy. Zwiedziłem ich wiele, szukając schronienia. Każdy z nich pachniał w ten sposób. Teraz byłem u siebie. W moim salonie panował bałagan. Regał z książkami leżał na podłodze. Książki zniknęły. Pewnie ktoś użył ich do napalenia w kominku. Na białych ścianach zakwitł grzyb. Wszystko zniknęło. Zestaw wypoczynkowy pokrywał kurz. Spostrzegłem nasze rodzinne zdjęcie w ramce. Leżało zadeptane na podłodze, twarze wyblakły. Uklęknąłem nad nim i pochwyciłem drżącymi rękoma. Nie dałem rady powstrzymać łez. Zapomniałem jak wyglądali moi rodzice. Z tych wyblakłych, pobielałych postaci byłem w stanie niejako sobie ich przypomnieć. Poryczałem się jak baba. Vanessa przytuliła moją głowę do swojej piersi. Byłem w domu. Nareszcie. Poszliśmy na górę. Mój pokój był nienaruszony. Intensywnie pachniał starością, rdzą i wilgotnym płótnem. Vanessa podeszła do regału i złapała za album rocznikowy. Zadowoleni jak dzieci usiedliśmy na moim niebieskim łóżku i oglądaliśmy zdjęcia kolegów i koleżanek ze szkoły, śmiejąc się i wspominając. Pamiętaliśmy ich wszystkich, jacy byli szaleni, lub kompletnie głupi, mądrzy i spokojni, lub pomysłowi i zwariowani. Pewnie większość z nich już nie żyła. Ja i Van poznaliśmy się w liceum. To był piękny, letni dzień, grałem w rugby i wpadłem na słup, bo zagapiłem się na piękną dziewczynę idącą wzdłuż boiska - doznałem pęknięcia czaszki. Ale było warto. Vanessa została moją narzeczoną.

Zwiedziliśmy mój dom. Pojechaliśmy do baru u Popa. Był podobnie zdewastowany. Wszystkie krzesła połamane walały się na podłodze, na stole do bilardu gniły czyjeś na wpół zjedzone zwłoki. Wyszliśmy stamtąd jak najprędzej. W domu rodziny Bennettów odkryliśmy ślady zbiorowego samobójstwa, z dębu przy chacie Pana Wilkesa na sznurze dyndał szkielet wisielca ubrany w spodnie i kraciastą koszulę. Poznałem sąsiada po ubiorze. Pan Wilkes był moim nauczycielem wuefu. Szanowałem go. Zaszczepił we mnie miłość do sportu. Odciąłem linę i wyprawiłem mu pogrzeb, na jaki sobie zasłużył. Potem pojechaliśmy do południowej części miasta graniczącej z lasem. Z domu Vanessy zostały tylko żałosne, popalone zgliszcza. Wiatr rzucał liście po chodnikach, panowała przerażająca cisza. Skierowałem samochód do parku w centrum Falling Oakes. Tu bawiłem się jako dziecko. Wszystko wyglądało dobrze, poza rosnącymi dziko krzewami, brudnymi chodnikami i zdewastowanymi witrynami sklepowymi. W jednej z nich siedział nieumarły. Rozwaliłem mu łeb tak, jak robiłem to już tysiące razy.

Wycieczka po moim miasteczku trwała aż do wieczora, który o tej porze roku zapadł szybciej. Razem z Vanessą spacerowaliśmy po parku, oglądaliśmy sklepowe witryny i rozmawialiśmy tak, jakby nic się nie wydarzyło. W pewnym momencie zobaczyliśmy ruch w oddali. Z głębi alei sklepów nadciągała ogromna chmara nieumarłych. Nawet czułem bijący z daleka smród. Prędko pomogłem Vanessie dokuśtykać do Mazdy. W drodze do miasteczka udało mi się nawet dobrać benzyny. Pojechaliśmy do mojego domu. Mazdę zaparkowałem przed domem. Zastawiłem kuchenne drzwi komodą.

W całym mieszkaniu nie było prądu. Leżeliśmy na łóżku moich rodziców. Na dworze słyszałem już odgłosy trupów. Szli ulicą, porykując i ciężko dysząc. Nie widzieli nas. Obejmowałem Vanessę w boku. Miała gorączkę. Próbowaliśmy zasnąć, ale coś nam nie pozwalało. Po prostu leżeliśmy sobie w objęciach, otoczeni całkowitą ciemnością. Jesienne noce bywały chłodne, więc przykryliśmy się kołdrą.

- Co teraz zrobimy, Jimmy? - Zapytała słabym szeptem moja narzeczona. Milczałem długo, wsłuchując się jak symfonia marszu nieumarłych powoli cichnie. Noc znowu była spokojna.

- Nic. Jesteśmy bezpieczni, Van. Jesteśmy w domu.. Śpij już. Rano obleję Cię wodą tak, jak kiedyś w liceum, chcesz? - Zapytałem wesoło. Nic mi nie odpowiedziała, ale wiem, że na jej twarz wstąpił uśmiech.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Naprawdę genialna pasta, dawno nie czytałam tak dobrej :-) gratuluję autorowi
Odpowiedz
Nie lubię tego typu historii, ale świetnie się to czyta. Pierwsze, naprawdę dobrze napisane opowiadanie jakie miałam okazję przeczytać na tym blogu. Brawo!
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje