Historia

Rozbłysk

mag litwor 12 9 lat temu 9 223 odsłon Czas czytania: ~12 minut

Za oknem zapadł zmrok. Jedynym dźwiękiem roznoszącym się po szpitalnej sali, było popiskiwanie aparatury, podtrzymującej matkę Kamila przy życiu. Wesoła i lekko szalona kobieta, zamieniła się wychudzoną imitację człowieka. Wylanego z białego wosku manekina, który dawał znać, że żyje, jedynie poruszając oczami.

Korytarzem przeszła pielęgniarka, z pokoju obok dochodziły ciche rozmowy, a on wciąż trwał przy łóżku i nie mógł zrozumieć, dlaczego los chciał, by zabrać akurat jego matkę. Osobę najlepszą na świecie, która potrafiła bez wściekłości przełknąć jedynkę przyniesioną ze szkoły, podpalony dywan w salonie, czy podarte na tyłku nowe spodnie. Osobę, która wieczorami oglądała stare filmy, siedząc z podkulonymi nogami w ulubionym fotelu z rozmarzonym uśmiechem na ustach. Co za świat najpierw łączy rodzinę, spajał ją, by stała się jednym sprawnie działającym mechanizmem, by później brać szczypce i rozrywać ją po kawałku?

Kamil nie wiedział. Te i wiele innych pytań cisnęły mu się na usta, lecz nikt ze znanych mu osób nie potrafił odpowiedzieć na najprostsze z nich – dlaczego? Dlaczego najpierw jego ojciec zginął w wypadku spowodowanym przez pijanego kierowcę, a później matkę dopadł największy morderca dwudziestego pierwszego wieku – nowotwór? Czy to była część wielkiego plan Boga? - zastanawiał się z goryczą. - Czy to dzięki niemu mam zrozumieć, jak cenne jest życie?

Z rozmyślań wyrwał go dotyk dłoni. Palce delikatne niczym skrzydło ptaka musnęły jego skórę. Znajdowała się na nich obrączka z grawerunkiem serca. Pamiątka rodzinna. Kamil Przypomniał sobie, ile razy matka siadała obok i tymi palcami przeczesywała mu włosy, bądź drapała po plecach. Ile razy ta dłoń pociągnęła go za ucho, gdy nie potrafił zachować się w miejscu publicznym. To i wiele innych wspomnień nie dawało mu spokoju od dawna. Jakby wszystkie wsiadły na karuzelę i zaczęły krążyć dookoła jego głowy.

- Mamo? – zapytał. Obiecał sobie, że nie będzie płakał, jednak łzy bez najmniejszego problemu torowały sobie drogę na jego policzki. – M… mamo?

Oczy przepełnione śmiercią, zaczęły obracać się w stronę chłopca. Bartkowi wydawało się, że to trwa całe wieki. Dwa zwierciadła przez które widział morze bólu, w końcu na nim spoczęły. Miał nadzieje, że może usłyszy z ust chorej ostatnie słowa. W filmach, które oglądał, zwykle tak się działo. Pacjent, mimo nadchodzącej śmierci, zawsze jakimś cudem żegnał się z zebraną rodziną. Niestety, jedyne na co było stać jego matkę, to lekki uśmiech. Uśmiech mówiący: „już to dobrze, synu. Już dobrze…”.

Nie było jednak dobrze. W istocie było bardzo, bardzo źle. Nie długo powinni zjawić się dziadkowie, a Kamil wiedział, co to znaczy. Matka umiera, a on jedzie na wieś, ponieważ nikt inny nie chce, lub nie może się nim zająć. Rodzina bardzo współczuła mu straty rodziców, słyszał, jak szeptają za plecami, jaki jest biedny i jak wielką tragedią dla dziecka musi być strata rodziców w tak młodym wieku. Jednak na słowach ich pomoc się kończyła.

Nienawidzę ich – wyszeptał przez łzy.

Ręka matki opadła na prześcieradło. Aparatura zaczęła głośniej popiskiwać, a na korytarzu rozległy się kroki. W momencie, w którym pielęgniarka weszła do pokoju, ciało chorej zaczęło się trząść. Wszystko się pieprzy. Najgorszy dzień w życiu Kamila, stał się piekłem na ziemi. Widział pięty matki bębniące o łóżko i myślał, że żal rozerwie mu serce. Każdy ma określona ilość bólu, którą może znieść, a on więcej nie potrafił. Do pomieszczenia wpadło jeszcze kilka osób z personelu i wyprosili go na korytarz. To wtedy poczuł się najbardziej samotnym dzieckiem na ziemi… Gdy stał w śmierdzącym środkami dezynfekującymi korytarzu, oświetlany przez martwe światło jarzeniówek i ściskał w dłoniach materiał bluzy.

***

Mimo zalanych łzami oczu bez trudu trafił na klatkę schodową, a następnie do wyjścia. Kilka razy mało się nie przewrócił, a raz przed upadkiem uratował go staruszek w szlafroku. Jednak w końcu wydostał się z trzewi szpitala, który teraz przypominał wielkiego potwora. Nie rak zabił jego matkę, ale ta olbrzymia istota. Na jakiś czas nasyciła swój głód, lecz z czasem znowu zapragnie zabijać. Kamil oczami wyobraźni zobaczył uśmiechniętego chłopca, siedzącego przy stole z rodziną.

- Teraz on dopadnie ciebie – powiedział, przechodząc przez parking.

Miał nadzieję, że dziadkowie właśnie nie parkują samochodu, ponieważ nie zamierzał z nimi wracać na wieś. Skoro los postanowił go pozbawić rodziców, nie będzie się mu sprzeciwiał i zostanie sam. Gdzieś głęboko w głowie, jakiś głos pytał go, czy chce umrzeć. Zostawić za sobą świat, ból i wszystko inne… Kamil ignorował go i unikał jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Odpowiedzi, której się po prostu bał.

Przeszedłszy przez drogę, ruszył do parku. Pomarańczowe światła lamp bawiły się jego cieniem, jakby choć one pragnęły, by nie czuł się samotny. Z daleka dochodziły śmiechy. Kamil doszedł do wniosku, że to jacyś starszacy zajmują ławkę gdzieś po prawej stronie. Był letni wieczór, więc w parku pewnie kręci się sporo osób. Sam, z braku lepszego pomysłu, ruszył w stronę amfiteatru. Za dnia siedziało na nim wiele osób, podziwiając wyczyny, jeżdżących na deskach nastolatków.

Teraz na szczęście było pusto.

Zająwszy miejsce na samym dole, ukrył twarz w dłoniach i wypuścił rozrywający wnętrze żal. W życiu nie płakał tak mocno. W pewnym momencie bał się, że coś w środku mu pęknie i umrze. Znajdą go rano z twarzą między pustymi puszkami po piwie i papierkami po batonach. Z twarzą wykrzywioną w grymasie bólu i zdziwienia. Jedynym pocieszeniem zdawał się fakt, że w końcu zobaczy się z rodzicami. Wszyscy będą szczęśliwi i uśmiechnięci… Na swój sposób bardziej żywi po śmierci.

Ktoś położył mu dłoń na ramieniu. W pierwszej chwili nie zwrócił na to uwagi. Nie miał siły, by utrzymać choć odrobinę skupienia na świecie zewnętrznym. Wszystko działo się w głowie. Największego piekło człowieka siedzi w jego własnym umyśle.

Gdy w końcu podniósł wzrok, spostrzegł mężczyznę w długich, czarnych włosach. Nieznajomy miał na sobie płaszcz. Brakowało mu powiek i ust, przez co Kamil z początku odniósł wrażenie, że się uśmiecha.

- O co chodzi?

- O co chodzi.

- Czego pan chce? – zapytał chłopiec. Był zbyt rozbity, by zacząć się bać, lecz gdzieś głęboko w środku zapaliła się lampka ostrzegawcza.

- Czego chce.

- Nie mam siły na głupie żarty, ani pieniędzy, dlatego proszę…

Nieznajomy zdjął rękę z ramienia chłopca, podstawiając mu ją niemal pod nos. Na jednym ze zbyt długich palców znajdowała się obrączka; blask światła padł na grawerunek w kształcie serca. Kamil wstrzymał oddech. Przez chwilę wróciła mu jasność myślenia, jakiej nie czuł, odkąd dowiedział się o chorobie matki. Jego mózg z niesamowitą dokładnością słyszał dobiegające z otoczenia dźwięki. Głos ludzi siedzących gdzieś w parku, zalewały mu teraz głowę. Jakby ktoś zbyt głośno ustawił głośność w jego głowie.

- Skąd pan to ma? Czy moja matka żyje?

- Żyje. Nie.

Kamil wstał, spoglądając w oczy dziwnego mężczyzny i jego okaleczoną twarz. Pierwszy raz czuł do dorosłego prawdziwą wściekłość. Byłby go w stanie nawet uderzyć, gdyby nie głos rozsądku. Rozsądku powtarzającego, że jest sam w parku, dookoła ciemność i nie może oczekiwać jakiekolwiek pomocy w razie problemu.

- To obrączka mojej mamy, która należała do jej mamy. Nie wiem, skąd pan ją ma, ale chciałbym ją w tej chwili odzyskać.

- Odzyskać. W tej chwili.

Zmusił się, by przestąpić dwa kroki w stronę mężczyzny. Następnie wyciągnął rękę, ponieważ chciał dotknąć rzeczy, należącej do matki, jakby to mogło w jakiś sposób zwrócić jej życie, lub chociaż spotęgować wspomnienia z nią związane. Niestety, mężczyzna nie zamierzał na to pozwolić. W jednej chwili zaczął szczękać zębami. Brzmiało to niczym dźwięk wydawany przez kastaniety.

Tak. Tak. Tak. Tak. Tak. Tak.

Dłoń o długich palcach zacisnęła się na przedramieniu chłopca i pociągnęła go do przodu. Sekundę później dostał kolanem w żołądek i padł na ziemię. Cień padający na beton, wykonywał te same ruchy, jakby go przedrzeźniając. Tymczasem dźwięk uderzających o siebie zębów, był coraz bliżej. Powoli zakrył cały świat Kamila. W jakiś intymny sposób blokował mu wszystkie zmysły i wysyłał gdzieś…

Ostatnią myślą, która pojawiła się mu w głowie, było: „czy on rzucał cień? Czy ten facet miał w ogóle cień?”

***

To bardziej przypominało rozbłysk niż sen. Nie znajdował się tam fizycznie, lecz wszystko dokładnie widział. Przy stole siedziało pięć kobiet. Wszystkie wyglądały jak jego matka i rozmawiały swobodnie, czasem popijając wino z lampek, które miały przed sobą. Światło w pomieszczeniu dawały świece o wrzosowym kolorze. Mimo, że w tej scenie nie było nic niepokojącego, Kamil nie czuł się dobrze. Coś mówiło mu, że znalazł się w innym miejscu i czasie. Odbył podróż do miejsca, gdzie nie zapuścił się żaden śmiertelnik, mając jednocześnie nadzieję, że to tylko sen.

Kobiety przy stole zaczęły gwałtownie gestykulować. Wyglądało to tak, jakby wszystkie wpadły naraz we wściekłość. Któraś przypadkiem trąciła ręką, stojące butelki. Biały obrus zaczęła zalewać czerwona ciecz. Kamil wiedział, że to krew. Ktoś przygotował dla niego kolejną szopkę. Nie wystarczyło, że zabrali mu matkę. Teraz pragnęli zniszczyć jego zdrowy rozsądek. Po raz pierwszy w życiu szaleństwo miał na wyciągnięcie ręki. Prawie czuł jego oddech na karku.

Nagle kobiety rzuciły się na siebie i zaczęły gryźć nawzajem. Wydawały dźwięki jak wściekłe psy. Odgryzały sobie wielkie kawałki twarzy, by następnie wypluwać skórę i mięso. Po brodzie ściekała im krew, a oczy błądziły po pomieszczeniu z niewyobrażalną prędkością, przypominając kule łożyskowe. Kamil ostatkiem sił powstrzymywał się przed krzykiem. Głos rozsądku podpowiadał mu, iż jeżeli otworzy usta, nie zdoła ich już zamknąć. Będzie wydzierał włosy z głowy, wydrapie sobie oczy, ale nie przestanie krzyczeć. Szaleństwo mu nie pozwoli.

W jednym momencie wszystko utonęło w bieli i przeniósł się do lasu. Otaczały go niskie drzewa o grubych pniach i gałęziach przypominających zdeformowaną artretyzmem kończynę. Mimo, że panował półmrok, doskonale widział wiszącą na jednym z drzew sylwetkę. Nie chciał do niej podchodzić, lecz nogi same ruszyły do przodu. Słyszał, jak pod butami zgrzytają kamienie. Z głębi lasu dobiegały śmiechy. Były zdeformowane i pobrzmiewała w nich szydercza nuta. Chłopiec domyślał się, że tego dziwnego miejsca raczej nie zamieszkują przyjazne istoty.

Tym razem jego matka wisiała na drzewie. Wokół szyi zaciśnięty miała powróz, jej wytrzeszczone oczy spoglądały na chłopca. Szeroko otwarte usta poruszały się bezdźwięcznie.

- Mamo – zaszlochał Kamil. Serce w jego piersi szalało niczym ptak próbujący wydostać się z klatki. Miał dość, a jednak wciąż jakaś siła prowadziła go przez to wszystko. – Mamo, kocham cię.

Ciałem lekko zakołysał wiatr. Sine usta kobiety rozwarły się, a następnie wypowiedziały słowa:

- Ja. Ciebie. Też.

Widać, że kobieta pragnęła dodać coś jeszcze. Walczyła o to z całych sił, jednak na próżno. Ze ściśniętego gardła wydobywał się tylko charkot. Chłopiec podbiegł do wisielca i złapawszy go za nogi, starał się podnieść do góry. W tamtej chwili wydawało mu się, że jedynie czego pragnie, to usłyszeć jeszcze jedno słowo. Jedno słowo od matki, którą tracił na zawsze.

Dał za wygraną dopiero, gdy opadł z sił. Mięśnie paliły go żywym ogniem, a w głowie kręciło się z wysiłku. Lekki wiatr wypadający zza drzew, chłodził jego spocone czoło. Tymczasem dźwięk wydobywający się z gardła matki-wisielca, przybrał na sile. Jej sina szyja zaczęła się deformować i poszerzać. Coś torowało sobie drogę na świat przez jej ciało, jakby w żołądku miała żywe stworzenie.

Kamil odsunął się w tył. W duchu modlił się, by to wszystko dobiegło końca. Żołądek miał tak zaciśnięty, że przypominał zwiniętą pięść. Czuł, że lada chwila zwymiotuje… Wtedy z ust jego matki wysunęła się ręka. Sina ręka o długich palcach. Na jednym z nich lśniła obrączka. Miała grawerunek w kształcie serca. Ciało wisielca zaczęło drżeć w konwulsjach. Chłopcu przypomniał się szpitalny pokój i bębniące o łóżko pięty matki. Postanowił odejść. Zniknąć między drzewami. Nie obawiał się już, niepokojących śmiechów. Nie miał innego wyjścia, ponieważ czuł, że oszaleje.

Nim ruszył przed siebie, zdążył zauważyć, jak długie palce wbijają się w oczy jego matki. Nawet z odległości kilku metrów słyszał obrzydliwy dźwięk, kojarzący się, z pękająca skorupką jajka. Zgiął się i zwymiotował. Przez chwilę wydawało mu się, że nie potrafi przestać…

Wtedy nastąpił rozbłysk światła. Dźwięk uderzających o siebie zębów przybrał na sile. Słyszał, że zbliża się z każdą chwilą.

Sekundę później przestał czuć cokolwiek.

***

Nim otworzył oczy, poczuł zapach morza. Przypomniały mu się wakacje, spędzone z rodziną. Pojechali razem do Gdańska na dwa tygodnie. Rodzice leżeli na ręczniku, rozmawiali ze sobą, trzymali się za ręce i Kamilowi bardziej przypominali zakochanych nastolatków niż parę z piętnastoletnim stażem. Często przyłapywał się na tym, że siedząc w wodzie i przyjmując napierające fale, obserwował ich. Nigdy nie rozumiał, dlaczego sprawiało mu to tak wielką przyjemność. Może z prostego faktu, że ich kochał? Może lubił obserwować szczęśliwych ludzi?

- Pragniesz szczęścia rodziców – powiedział głos. Był szorstki, lecz w pewien sposób przyjemny. Delikatny.

Słysząc go, chłopiec w jednej chwili otworzył oczy. To, co zobaczył, zaszokowało na tyle, że z początku nie mógł wydusić z siebie słowa. Siedział przy stole. Zwykłym stole, na którym nie znajdowało się zupełnie nic. Po jego drugiej stronie siedział mężczyzna bez powiek i ust. Jego długie włosy rozwiewał wiatr. Wiatr szalejący nad wodami morza, lub oceanu. To na jego powierzchni właśnie się znajdowali. Jakby pożyczyli moc od Jezusa Chrystusa i zaczęli chodzić po wodzie.

- Gdzie my jesteśmy?

- Gdzie my jesteśmy.

Znowu się zaczyna, pomyślał Kamil i przetarł dłonią włosy. Musiał jakoś rozmawiać z tym… czymś.

- Po co tu jestem?

- Po co tu jesteś.

- Oddaj mi obrączkę mamy – powiedział, kładąc dłonie płasko na stole. Bał się, że jeśli spadnie, porwą go fale, lub pożre morski potwór. – Tylko to mi po niej zostało, proszę.

Nieznajomy skinął głową. Następnie zdjął z palca obrączkę i położył na stole.

- Oddam ci ją, ale musisz dokonać wyboru.

- Wyboru? Jakiego wyboru?

- Jakiego wyboru… Życie chłopca. Życie matki. Wybieraj.

- Nie rozumiem – stwierdził. Prawie krzyczał ze złości i zagubienia.

Wtedy coś wlało się do jego głowy. Jakby był komputerem, a ktoś podłączył do niego dysk. Przed oczami zobaczył umierającą mamę i zrozumiał po co były potworne sceny, które przedstawił mu nieznajomy. On – dziwna istota przypominająca człowieka – pragnął pokazać Kamilowi, co go czeka, jeżeli podejmie wybór.

- Twoje cierpienie przedarło się przez czas i rzeczywistość. Przyszedłem i daje wybór. Wybieraj więc.

Tuż pod powierzchnią wody przepłynęło jakieś stworzenie. Było największą rzeczą, jaką chłopiec widział w życiu. Słońce zbliżyło się do linii horyzontu i zabarwiło wodę krwistymi smugami. Jego refleksy tańczyły, na leżącej na stole obrączce. Fale, pomyślał. Odwieczne fale, które zawsze tu były i zawsze tu będą. Co znaczy dla nich życie jednego człowieka? Kim jest jeden mały chłopiec, wobec sił natury, sił tworzenia i sił niszczenia?

- Kim jestem?

- Kim jesteś? – zapytał stwór. Tym razem nie wydawał się bezmyślnie powtarzać. Tym razem pytał.

- Jestem… jestem… - zaczął, lecz żadne słowa nie chciały wpaść mu do głowy. Nagle sięgnął po obrączkę i założył ją na palec.

Nastąpił rozbłysk.

***

Obudził się z głębokiego snu. Bolało go całe ciało. Bolały go nawet kości, a powieki były ciężkie, jakby ktoś powiesił na nich dziesięciokilowe odważniki. Leżał w szpitalnym łóżku. Po obu jego stronach znajdowała się aparatura, która pracowała wydając miarowe: „Szuuu… Szuuu”, a zaraz koło niej siedzieli rodzice. Tata jedną ręką ocierał cieknące po policzkach łzy, a drugą trzymał matkę Kamila za rękę. Ona również płakała. W końcu umierał ich syn. Zabierała go choroba, dziesiątkująca ludzi w dwudziestym pierwszym wieku. Lekarze orzekli, że nic nie można poradzić. „Zapewnimy mu jak największy komfort” – powiedział jeden z nich. Jakby chodziło o kupno pieprzonego fotela, a nie śmierć jedynego dziecka. Śmierć w czasach gdzie lata się w kosmos, lecz nie potrafi ratować dzieci, umierających na oczach rodziców.

- Kocham cię, mamo – powiedział Kamil. Nie rozpoznawał swojego głosu. – Kocham cię, tato.

Rodzice zaczęli jeszcze bardziej szlochać. Kamil wiedział, że czas leczy wszelkie rany i dadzą radę pójść dalej. Dadzą radę przeć do przodu i kolejny raz założyć rodzinę. W końcu nie było innego wyjścia… Nie było innego sensu.

Powieki opadły mu i zaczął pogrążać się w ciemność. Poczuł, jak obrączka zsuwa się mu z palca. Ból był nieopisany, lecz trwał zaskakująco krótko. Dłoń o długich palcach przeprowadziła go przez największy mrok i zabrała w podróż.

Podróż po wszystkich morzach czasu i stworzenia.

Koniec

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Wersja audio - https://www.youtube.com/watch?v=na4JNJqgle4
Odpowiedz
O mój boże fantastyczne�
Odpowiedz
Cudne :) Oby było takich wiecej ;)
Odpowiedz
Pięknie napisane opowiadanie, czytałam jednym tchem.
Odpowiedz
Już miałem się przyczepić do tego "Bartka", ale nie zrobię tego. Opowiadanie jest świetne, niesamowicie wciągające i z bardzo fajną fabułą. No i łatwiej mi było się wczuć w tą opowieść, w końcu bohaterem jest mój imiennik ^^
Odpowiedz
Kamil czy Bartek? Wg super :)
Odpowiedz
Rozpłakałam się...
Odpowiedz
Ładne :3
Odpowiedz
Ojej jakie to piękne *.* :c
Odpowiedz
Marek, Marek, Marek, to było coś! I tutaj już nie ma się kompletnie do czego przyczepić, nic nie było "na sile". Mnie to zastanawia, skąd Ty bierzesz te porównania i metafory? :) Jesteś najlepszym autorem na tej stronie :) mimo wszystko nadal uważam, że powinieneś zająć się pisaniem poważnej powieści psychologicznej :)
Odpowiedz
Bardzo, bardzo dobre..
Odpowiedz
naprawde zwruszające na końcu mało sie nie rozpłakałam
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje