Historia
Czas Z, część 3
Część pierwsza: http://straszne-historie.pl/story/10204-Czas-Z
Część druga: http://straszne-historie.pl/story/10232-Czas-Z-Odslona-2
Dzisiaj czuję się naprawdę dobrze. Być może wynika to z faktu przespania pierwszy raz odkąd „to” się zaczęło dwunastu godzin.
Autentycznie zasnąłem snem tak głębokim, że mógłbym nie usłyszeć wybuchu bomby tuż pod oknem.
Postanawiam wykorzystać przypływ energii i wybrać się na mały rekonesans.
Po balkonach mogę przejść do jeszcze paru znajdujących się obok siebie mieszkań. Ale nie dostanę się do tych mieszczących się piętro wyżej lub niżej. Aż tak wysportowany nie jestem.
Chodzenie po balkonach zostawię więc sobie na kiedy indziej.
Przygotowania do opuszczenia naszej kryjówki zajmują mi dziesięć minut.
Na koniec biorę z szafki podstawową broń, czyli twardy, niezawodny kij bejsbolowy.
W kilku lakonicznych zdaniach wyjaśniam mojej narzeczonej standardowy plan działania, na koniec prosząc ją o pozostanie przy drzwiach wejściowych.
Skinieniem głowy potwierdza przyjęcie do wiadomości wszystkich informacji, oraz gotowość wykonania przewidzianych dla niej czynności.
Podczas dzisiejszego wyjścia poczynam sobie nieco śmielej.
W pełni zgadzam się z przysłowiem mówiącym, że człowiek jest w stanie przyzwyczaić się do wszystkiego.
Nerwy i delikatne spięcie mięśni całego ciała oczywiście jest, ale nieporównywalnie mniejsze od tego jakie miało miejsce ostatnim razem.
Po dokonaniu masakry na klatce schodowej, nie zmrużyłem oka przez ponad dobę.
Nie muszę opisywać tego jak się czułem. Streszczę to w jednym słowie „Tragicznie”. Tak właśnie się czułem.
Teraz samopoczucie mam dobre, śmiało więc mogę mówić o tym, co było tematem moich przemyśleń.
Mianowicie słowa Natalii utkwiły mi w głowie na tyle mocno, iż zacząłem faktycznie zastanawiać się nad człowieczeństwem zmartwychwstałych.
Nie mam pojęcia czy można ich wyleczyć, nie mam w ogóle pojęcia z czym mamy do czynienia.
Oczywistą oczywistością natomiast jest, że albo ja zabije ich, albo oni mnie. W grę wchodzi jeszcze bardziej optymistyczny scenariusz stania się umarlakiem.
Całe kilkanaście godzin myślałem. Ostatecznie dochodząc do wniosku zobowiązującego mnie do braku jakichkolwiek skrupułów względem tych zwyrodnialców.
Jeżeli jest, w którymkolwiek z nich coś ludzkiego to chyba tylko to, że poruszają się na dwóch nogach, nic poza tym.
Więcej na ich temat ze swoją dziewczyną rozmawiać nie zamierzam.
W ogóle mało ze sobą rozmawiamy. To niedobrze. Ale zarówno ja jak i Natalia nie posiadamy ekstrawertycznych cech charakteru. W razie jakichkolwiek kłopotów, problemów, stresu, po prostu zamykamy się w sobie.
Rano widziałem jak siedziała na łóżku kartkując w tą i z powrotem jedną z książek. Jest to bardzo niepokojący sygnał. Rozmowa nie wchodziła jednak w grę. Od razu zostałem spławiony.
Cała ta sytuacja zaciska niewidzialną pętle na naszych umysłach. Zdaję sobie sprawę, że jak tak dalej pójdzie możemy po prostu zwariować.
Tymczasem już wychodząc z mieszkania zauważam zmiany.
Większa część szarych ścian piętra wymazana jest krwią.
Na to makabryczne graffiti składają się zarówno odciśnięte dłonie, sięgające ziemi krwawe zacieki, jak i różnej wielkości czerwone plamy.
Wygląda to tak, jakby ktoś ranny opierał się o nie, walcząc przy tym resztkami sił.
Obawiam się, że być może ktoś poszukując pomocy dotarł aż tutaj, na koniec umierając niemalże pod drzwiami mojego mieszkania.
Kieruję się w stronę schodów. Po drodze mijam dwie kałuże krwi.
Po leżących na schodach i półpiętrze trupach nie ma śladu. Pozostały po nich tylko ciągnące się w dół krwawe smugi. Nic poza tym.
Jestem pewny, że ich wtedy uśmierciłem więc raczej nie zmartwychwstali.
Schodzę parę schodków niżej docierając do piętra oznaczonego numerem „7”.
Od razu czuję zwiększoną intensywność smrodu.
Rozumiem, że zmysł węchu jest w moim przypadku swego rodzaju darem, sygnalizującym czające się w pobliżu zagrożenie.
Zwiększam więc czujność.
Mimo, iż nie zauważam nikogo. Węch nie może mnie mylić.
Idę w jeden z końców klatki schodowej.
To stąd ostrożnie ruszam przed siebie, sprawdzając po kolei czy drzwi mijanych mieszkań są otwarte.
Tak dochodzę do pierwszego lokalu, którego progi stoją przede mną otworem.
Z tego miejsca ruszyli na mnie odmieńcy poprzednim razem.
Postanawiam przeszukać mieszkanie później. Najpierw obejdę całe piętro.
Przy trzecich z kolei zamkniętych drzwiach, słyszę skrzypnięcie zawiasów dochodzące z drugiego końca korytarza.
Wpadające przez duże okna promienie słoneczne, rzucają cień akurat na tą część klatki schodowej, w której stoję. Natychmiast przylegam więc plecami do ściany.
Drzwi otwierają się. Natomiast chwilę później widzę dwa wychodzące, bardzo okaleczone trupy.
Najprawdopodobniej całkiem niedawno musiały stoczyć piekielnie ciężką walkę.
Wsuwam się w niewielką wnękę w ścianie, przy okazji kucając.
Skurwiele nie zauważają mnie przechodząc obok.
Dopiero kilka metrów dalej zatrzymują się. Unosząc przy tym głowy w geście przypominającym usilne próby wychwycenia nozdrzami jakiegoś zapachu.
Nie mam wyjścia. Wychodząc z założenia - najlepszą obroną jest atak - od razu wymierzam jednemu z nich trzy mocne ciosy w głowę.
Potwór upadł, wiem jednak, że go nie zabiłem. Kiedy próbuje wstać zadaję drugiemu z nich cztery uderzenia. Sytuacja jest analogiczna do tej poprzedniej.
Zainfekowany pada, ale po chwili zaczyna się podnosić. W tym czasie zdążam jednak zmiażdżyć mózg pierwszego z nich.
Oprawiając drugiego, nie zauważyłem nadchodzącego kolejnego ze zmartwychwstałych.
Równo z zadaniem ciosu kończącego, nowo przybyły wskakuje mi na plecy.
Zupełnie zaskoczony tracę równowagę przewracając się.
Tylko cudem nie udaje mu się mnie ugryźć.
Wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie. Włącznie z wykonywanymi przeze mnie ruchami.
Panika całkowicie przejmuje nade mną kontrolę.
Sekundy wydają się być minutami. W końcu szamocząc się, na oślep machając przy tym obiema rękoma, jakoś udaje mi się zrzucić napastnika z pleców, uwalniając przy okazji ciało z jego objęć.
Przed oczami mrugają mi dziesiątki jaskrawych punkcików. Resztkami sił zadaję kolejne ciosy. Jestem wyczerpany, nie mam siły, dlatego nie należą do najmocniejszych.
Teoria, co do ich ospałości w ciągu dnia, okazała się słuszna.
Gdyby sytuacja miała miejsce podczas ich wieczornej aktywności jestem pewien, że poległbym.
Znajdująca się w tak dogodnej pozycji na moich plecach bestia, jak nic wgryzłaby się w szyję i to kilka razy.
Nie pomógłby nawet gruby golf, który akurat mam dzisiejszego dnia na sobie.
Tym razem jednak to ja jestem górą.
Pierwsze cztery ciosy zamroczyły agresora na tyle, iż mogę się mu przyjrzeć.
Jest to dziewczyna, młoda dziewczyna. Jej twarz mimo, że zdeformowana wirusem, chorobą, lub chuj wie czym, świadczy o jej urodzie sprzed zagłady.
Musiała być śliczna.
Kiedy tak się jej przyglądam, przesuwa się trochę na plecach w moją stronę następnie macha prawą nogą o mało mnie nie podcinając. Wymierzam jej wtedy kolejne uśmiercające razy.
Na koniec robię kilka kroków do tyłu, bezwiednie przylegając plecami do ściany. Kolana same zaczynają mi się uginać.
Kilka sekund później, siedzę na posadzce.
Serce o mało nie rozrywa klatki piersiowej. Palce, szczególnie prawej dłoni, bolą od ściskania bejsbola.
Na szczęście wygląda na to, że nikogo więcej już nie ma. Znika także charakterystyczny odór.
Przez kolejne dwie minuty walczę z oddechem.
Zbytnia pewność siebie została momentalnie zweryfikowana. Gdyby w ślad za dziewczyną przyszedł choćby jeden umarlak, byłoby po mnie. Jak nic załatwiliby mnie.
Atak był nieprzemyślaną decyzją. Za wszelką cenę muszę unikać walki.
Jeszcze raz spoglądam na dziewczynę.
Już mam odchodzić, gdy zauważam coś wyraźnie wyróżniającego się na tle zmasakrowanej głowy.
Podchodzę bliżej, przyglądając się uważniej.
Chwilę później przewracam ją z pleców na klatkę piersiową.
Umarlaczka ma przymocowaną do pleców pochwę z mieczem samurajskim.
Przystępuję więc do demontażu poszczególnych elementów przytwierdzających broń do jej pleców.
Cztery minuty później trzymam w ręku, jak mi się wydaje (nie znam się na tym), autentyczny miecz samurajski.
Jest cudowny, piękny, niesamowity.
Nigdy jednak czymś takim nie posługiwałem się, dlatego wolę polegać na trzymanym oburącz kiju.
Jego obsługa należała do dużo mniej skomplikowanych.
Spoglądam w stronę otwartych drzwi tak jakby zapraszających do przekroczenia ich progu.
Zastanawiam się jednak nad wejściem.
Szczerze powiedziawszy jeszcze nie doszedłem do siebie po potyczce.
Zdaje sobie sprawę, że to bezsensu. Przecież celem mojego przyjścia było przeszukanie otwartych mieszkań.
Łatwo jednak się mówi, gorzej robi. Autentycznie nie mam siły.
Wydarzenia ostatnich kilku minut kosztowały mnie znaczny ich ubytek. Nie marzę o niczym innym jak znalezieniu się w bezpiecznym, domowym zaciszu.
Gdyby nie to, że zostało nam pięć ostatnich konserw, odpuściłbym sobie wchodzenie tam.
Widmo głodu zwycięża. Piętnaście sekund później stoję w przedpokoju.
Uspokaja mnie brak smrodu.
Zarówno pomieszczenie, w którym jestem jak i dwa następne scenerią zbliżone są do tej z filmu „Teksańska masakra piłą mechaniczną”.
Krew, wszędzie dostrzegam krew. Na podłodze, ścianach, suficie.
Natykam się także na piętnaście, albo i więcej leżących bezgłowych ciał.
Upewniwszy się, że jestem sam, zamykam drzwi przekręcając w nich zamek.
Ku mojej ogromnej uciesze, znajduję w lodówce kilka konserw. Ale nie to jest najistotniejsze.
Na łóżku leży duży plecak wypchany suszoną wędliną, konserwami i chlebem tostowym.
Najprawdopodobniej musiał on należeć do którejś z kilkanaście minut temu zabitej przeze mnie osoby.
Oczywiście gdy ta należała jeszcze do świata żywych.
Realności nabrał scenariusz mówiący o dotarciu tu kogoś ocalałego z kataklizmu. Tylko, no właśnie „tylko”, ten ktoś albo był już zainfekowany, albo ściągnął tu za sobą cały zastęp umarlaków. Tak czy siak walkę przegrał, ostatecznie stając się jednym z nich.
Do domu dochodzę bez żadnych perypetii.
Znów zastanawiam się nad ewentualną możliwością zabezpieczenie drzwi wejściowych klatki schodowej.
Sam sposób zabezpieczenia zależeć będzie od stanu w jakim się znajdują zarówno drzwi jak i zamki.
Ale jak w miarę bezpiecznie tam dotrzeć? Jakby nie patrzeć i nie liczyć, aby tam dojść musiałbym zejść jeszcze sześć pięter w dół. A prawdę powiedziawszy diabli wiedzą co na każdym z nich może się kryć.
Choć z drugiej strony może nieszczęsna Samurajka zdołała ściągnąć do jednego lokalu, a następnie rozprawić się w nim, z wszystkimi łażącymi między poszczególnymi piętrami, ścigającymi ją zmartwychwstałymi. Ostatecznie niestety sama ginąc.
Za tym scenariuszem przemawiał brak charakterystycznego odoru.
Tak czy siak do zmierzchu jest jeszcze kilka godzin, a zawsze lepiej jak żaden zwyrodnialec się tu niedostanie.
Najpierw jednak postanawiam zanieść wszystkie znalezione „skarby” do domu.
Piętnaście minut później po konsultacji z Natalią odstępuję od realizacji tego pomysłu.
- Zastanów się! Wystarczy, że ich tam będzie dziesięciu. I co? Poradzisz sobie z nimi w pojedynkę? To, że węch nie zawiódł cię dziesięć razy nie znaczy, że nie zawiedzie cię jedenasty raz – tłumaczy mi narzeczona.
Ma rację, trzeba mierzyć siły na zamiary. Panujący w głowie chaos po raz kolejny uniemożliwił mi to.
A co się stanie z nią w razie jakbym zginął?
Podejmując jakiekolwiek ryzyko w pierwszej kolejności muszę myśleć o niej.
Zostawiając ją tutaj samą jak nic skazałbym ją na śmierć i to niewykluczone, że głodową.
Daję więc sobie z tym pomysłem spokój, dochodząc do wniosku, że póki co nie muszę przez dobre dwa tygodnie narażać się. Jedzenia spokojnie na mniej więcej tyle dni nam wystarczy.
Do tego nieco zmniejszymy dzienne racje żywnościowe.
W plecaku znajduję kilka świec, dwie zapalniczki i zapałki.
Fajnie jest wieczorem posiedzieć w przedpokoju przy zapalonej świecy. Wpływa to na moje nerwy bardzo kojąco.
Radość ze znalezionego plecaka nie trwa długo. Już następnego dnia obmyślam mniej lub bardziej sensowne plany działania.
Bezsensem jest czekanie do niemalże wyczerpania zapasów, a potem na ciśnieniu i stresie biegać w poszukiwaniu czegokolwiek nadającego się do jedzenia.
Wiem, to kolejna sprzeczność w moim sposobie myślenia. Ale tak właśnie jest i tak właśnie rozumuje.
W jednej chwili cieszę się, że przez ileś tam dni nie muszę wychodzić z domu, a za chwilę już się zadręczam skąd oraz w jaki sposób zdobędę kolejne zapasy żywności.
Nie mogę nic poradzić na cały czas kłębiące się w głowie myśli. Nie dają mi spokoju nasuwając ogrom pytań.
Na niektóre z nich nie jestem w stanie odpowiedzieć.
Coraz częściej odnoszę wrażenie, że życie na tym świecie jest ponad moje siły.
Stale monitoruję sytuacje za oknem.
Nic, absolutnie nic, nie zwiastuje poprawy sytuacji. Miasto jest ciche i martwe.
Wieczorami zmartwychwstałe trupy niczym wygłodniałe watahy dzikich bestii biegają ulicami w poszukiwaniu pożywienia.
Są szybsi od tych goniących mnie pamiętnego dnia po cmentarzu.
Wydaje się także, że mają dobry węch.
To nie do wiary, ale oni oswajają się chyba ze swą fizycznością. Inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć.
W ich wyglądzie nic się nie zmienia, przynajmniej na razie.
Nocami palują, natomiast w trakcie dnia wpadają tak jakby w stan wegetatywny. Kiwają się tylko na boki bądź powłócząc nogami przechodzą z miejsca na miejsce. Trzeba postępować w sposób nieprzemyślany i głośny by zwrócić na siebie ich uwagę.
Wygląda to strasznie. Pocieszeniem jest to, iż nie zauważam by którykolwiek z nich wchodził na naszą klatkę schodową.
Zupełnie inna sytuacja ma miejsce w bloku naprzeciwko. Tam ruch odbywa się niemalże non stop.
Dwa razy widziałem jak kilku z nich jakimś cudem dostało się na dach siedmiopiętrowego budynku.
Bezmyślnie po nim chodzili, a po upływie nie więcej niż dziesięciu minut przekraczali próg spadając na dół.
Oczywiście wiele z nich nie zostawało.
Ulicami biegają także stada bezpańskich psów.
Jeszcze niedawno domowe pupile teraz przeistoczyły się w groźne, agresywne, nastawione wyłącznie na przeżycie zwierzęta.
Od dłuższego czasu nie widzę także nikogo ocalałego.
Poruszające się w rytm wiejącego wiatru firanki w oknach większości domów, świadczą o opuszczeniu ich przez właścicieli. Do tego mnóstwo stojących, opuszczonych, blokujących drogę aut stawia kropkę nad „i” apokalipsy jednoznacznie kończącej erę człowieka.
Nie mam pojęcia co to są za organizmy.
Logicznie myśląc wydaje się, że powinni ulegać rozkładowi, procesom gnilnym, działaniom pasożytów, temperatury i tym podobnych. Tymczasem nic takiego się nie dzieje.
Logika…właśnie logika. Tylko jak logicznie wytłumaczyć całą tą sytuację?
No właśnie, nie da się. Nie ma takiej opcji.
Natalia czasami traci kontakt z rzeczywistością.
Nie wiem co robić. Może nie najgorszym pomysłem będzie opuszczenie budynku.
Pomocy nie ma co się spodziewać. Nie łudzę się też, że dzielnicę dalej jest lepiej, ale może w którymś z bloków zebrało się parę ocalałych rodzin. A wiadomo „w kupie raźniej”.
Łatwiej także w kilka osób stawić ewentualny opór nacierającym z każdej strony umarlakom.
No i można organizować wspólne wypady po żywność. W pojedynkę raczej tego nie widzę.
Moje rozmyślania przerywa sen. Znów udało mi się zasnąć jego głęboką odmianą.
Budzę się o siódmej rano dnia następnego. Od razu słyszę odgłosy wycia, mlaskania i siorbania dochodzące spod okien mieszkania.
Dyskretnie wychodzę na balkon by nieco zorientować się w sytuacji.
Skurwiele musieli kogoś dopaść, bo na trawniku nad czyimiś zwłokami klęczy ich chyba z dwudziestu.
Wracam do domu.
Sen zmorzył mnie wczoraj tak szybko oraz niespodziewanie, że nawet nie zdążyłem położyć się do łóżka zasypiając w fotelu.
Pierwsze, co mnie niepokoi to wypełniająca całe mieszkanie grobowa cisza oraz widok naszego wspólnego, pustego, idealnie zaścielonego łóżka.
- Natalia! Natalia! – krzyczę dwukrotnie.
Pchany złym przeczuciem czym prędzej biegnę najpierw do kuchni potem zaś łazienki.
Oba pomieszczenia są puste. Momentalnie robi mi się gorąco.
- Gdzie ona poszła? – mówię sam do siebie.
Kurwa! Obszedłem całe mieszkanie. Nie ma jej!
Wracam do pokoju.
Tym razem zauważam leżącą na biurku kopertę z wypisanym na niej dużymi literami moim imieniem. Drżącymi rękoma otwieram ją.
Łzy same napłynęły mi do oczu.
To jest list pożegnalny!
Moja dziewczyna popełniła samobójstwo! Miała już tego dosyć otaczający świat przerósł ją.
Kurwa! Kurwa! Kurwa! Jak tak mogła?!
Uzmysłowiłem sobie nad czyim ciałem pochylone były klęczące na trawniku bestie. Rozpłakałem się.
Właśnie otrzymałem nokautujący cios.
Siadam w fotelu płacząc jak dziecko. Kiedy już wypłakuję wszystkie łzy, wpadam w ogólne otępienie. Ocknąłem się z niego dopiero wieczorem. Do końca dnia piję tylko dwie szklanki wody.
Cały otaczający świat gówno mnie interesuje.
Schemat kolejnych kilku dni jest identyczny.
Bezmyślne siedzenie fotelu i wpatrywanie się gdzieś w dal.
Nie wiem ile minęło dni. Nijak ich nie odliczałem, ostatecznie tracąc rachubę co do daty, oraz dnia tygodnia.
Z pomocą przychodzi mi zegarek elektroniczny.
Dopóki będzie w nim sprawna bateria, wskaże mi dzień tygodnia jak i datę.
Nie mam pojęcia co robić dalej. Cały mój świat ostatecznie rozpadł się tracąc sens.
Wszystkie najbliższe mi osoby odeszły.
Jest mi obojętne, co się stanie jutro. Mało tego pragnę śmierci. Daję słowo pragnę śmierci.
Poczyniłem nawet pewne przygotowania, co do przejścia na tamten świat.
W tym celu przyniosłem jeden z przedłużaczy. Nawet przymocowałem go do framugi drzwi oddzielających pokój, w którym znalazłem list od Natalii, z przedpokojem.
Niestety okazało się, że nie mogę, nie potrafię, a może nie mam tyle odwagi?
Jak na złość cały czas żyję.
Wiem! Skoro nie jestem w stanie powiesić się, ani wyskoczyć przez okno, może spróbuję śmierci głodowej.
Przestanę jeść stając się coraz słabszy i słabszy aż w końcu…
W międzyczasie przeszukuję całą szafkę, nie znajdując niestety ani jednej tabletki.
Gdybym się czegoś nałykał może byłoby łatwiej podjąć decyzję, co do zakończenia tej wegetacji.
Tak właśnie! To nie jest życie, to wegetacja!
Z rozmyślań na temat ewentualnej formy odebrania sobie życia wyrywają mnie dochodzące z zewnątrz odgłosy terkotania karabinów maszynowych.
Ożywiam się.
Czyżby nadeszła pomoc? Czyżby w końcu sytuacja w jakiś sposób miała się zacząć stabilizować?
A zresztą…teraz to niech cały ten świat piekło pochłonie.
Mimo czarnych myśli wychodzę na balkon.
Akurat dzisiaj jest jeden z bardzo słonecznych dni. Nie sposób jest dostrzec na błękitnym niebie choćby jednej chmury.
W najbliższym otoczeniu nie dostrzegam żadnego zmartwychwstałego.
Odczuwam za to straszne osłabienie zwieńczone zawrotami głowy.
No tak, od ładnych kilku dni nic nie jadłem, do tego non stop dół psychiczny. Wycieńczyłem organizm.
Odgłosy wystrzałów wyraźnie zbliżały się w moją stronę. W napięciu wyczekuję dalszego rozwoju sytuacji.
Mimo osobistej tragedii w najgłębszych zakamarkach umysłu pragnę zobaczyć ludzi.
Żywych, normalnych, ludzi.
Kilka minut później zza narożnika budynku wyjeżdża najpierw amfibia, taranująca wszystkie opuszczone samochody blokujące przejazd. Za nią natomiast podążają cztery auta typu „dostawczak” i niewielki, przystosowany do przewozu osób, autokar.
Każdy stojący na drodze przejazdu amfibii opuszczony wrak, odbijał się od niego niczym piłeczka pingpongowa ostatecznie spoczywając kilka metrów obok. Z przodu wozu wystaje plujący seriami pocisków karabin maszynowy.
Dostawczaki trzymają się w pewnej bezpiecznej odległości. Jasnym było, że służą do przewożenia zdobytej żywności.
Zamykający konwój pojazd jest za to wzmocniony specjalnymi metalowymi płytami.
Z co drugiego okienka bocznego jak i tylnego, wystaje lufa karabinu maszynowego lub pistoletu, co i raz dająca znać o śmiertelnym celu swojej produkcji.
Krótkie serie przerywane są pojedynczymi strzałami.
Konwój jedzie powoli. Cały czas przemieszczając się konsekwentnie do przodu.
Jestem przekonany, że za cel obrali sobie miejscowy hipermarket.
Nie mogąc się powstrzymać, gdy są mniej więcej na wysokości mojego balkonu, zaczynam w ich stronę machać rękoma i krzyczeć.
O ile tego drugiego w całym tym zgiełku mogli nie usłyszeć, tak jestem niemalże na sto procent pewny, że dwaj goście z ostatniego pojazdu zauważyli mnie.
Nie dali mi jednak jakiegokolwiek znaku dającego nadzieję zabrania się z nimi.
Wiem, że nie zatrzymają się przecież na środku ulicy i nie poświęcą kolejnych kilku minut na ewakuowanie mnie.
Ale być może w drodze powrotnej gdybym już na nich czekał w pełni gotowy do wskoczenia miałoby to sens.
Niestety najzwyczajniej w świecie, nawet nie zwalniając, przejeżdżają znikając ostatecznie z pola widzenia.
W całym tym zamieszaniu nie zauważyłem podążającej za nimi kilkadziesiąt metrów z tyłu armii nieumarłych.
Nie dziwię się, iż po wyjściu na balkon żadnego z nich nie dostrzegłem.
Wszyscy niczym ćmy do światła, podążyli w stronę konwoju.
Co i raz jeden z nich padał martwy dosięgnięty jednym z pocisków roztrzaskującym mu głowę.
Jednakże większość wystrzelonych kul trafiała ich w tułów, szyję, bądź którąś z kończyn, a tym samym jakiejkolwiek szkody im nie czyniąc.
Są ich tysiące. Wyłażą z każdego możliwego zakamarka ulicy i podwórka ślepo podążając za ludźmi.
Po raz pierwszy od śmierci Natalii zaczynam przytomnie, logicznie myśleć.
- Nie zatrzymali się ze względu na nadchodzące zastępy zmartwychwstałych – wydedukowałem.
Będą jednak wracać.
Nie daje mi tylko spokoju jedna myśl - Dlaczego nie dali mi znać, że mnie zauważyli?
Od razu zacząłbym przygotowania do szybkiej ewakuacji.
Mimo wszystko podejmuję decyzje aby spakować wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy i czekać w pogotowiu na ewentualną możliwość katapultowania się stąd.
Skoro przejechali akurat tędy oczyszczając sobie drogę z wraków jak i opuszczonych aut, to na pewno będą też tędy wracać. Prosta, niezablokowana ulica, umożliwi im dużo szybszy powrót.
Postanawiam zjeść śniadanie.
Trzy minuty później dosłownie pochłaniam siedem kanapek z mielonką i trzy z pasztetem.
Normalnie ten jeden posiłek starczyłby na dwa dni.
Poszła cała sześciuset gramowa konserwa. Do tego zaparzyłem sobie kawę.
Trzy tygodnie temu nawet nie pomyślałbym jakim skarbem będzie mała turystyczna kuchenka.
Odżyłem, organizm dostał nieco składników odżywczych, natomiast kofeina pobudziła umysł.
Postawiam przerobić jedno z prześcieradeł na flagę umieszczając ją na rurze od odkurzacza.
Jak konwój będzie wracał dam im znać z dolnego okna klatki schodowej, że jestem gotowy do ewakuacji.
Zrobienie flagi zajmuje mi pięć minut. Pakuję wszystkie rzeczy głównie jednak koncentrując się na jedzeniu.
Z ubrań biorę tylko kilka kompletów bielizny.
Niesiony niespodziewanym zastrzykiem energii, wychodzę na klatkę schodową, gotowy za wszelką cenę dojść na parter.
Wita mnie pustka. Dostrzegam tylko lecącą, teraz już ciurkiem, wodę z sufitu.
Zmieszana z nieco zaschniętą krwią tworzy czerwoną, dużą kałużę zalewającą niemalże jedną trzecią piętra.
Fetor tak jakby wywietrzał.
No tak, wszystkie zdechlaki podążyły za konwojem zachowując się tak jakby kierowała nimi jakaś zbiorowa świadomość. No może nie świadomość, a instynkt.
Dzięki temu spokojnie dochodzę na sam dół budynku.
Każde z pięter jest puste.
Nie jestem, co prawda w stanie stwierdzić jak sytuacja wygląda w poszczególnych mieszkaniach, ale mój jak do tej pory niezawodny zmysł węchu upewnia mnie, że nikogo zagrażającego mojemu życiu tu nie ma.
Drzwi wejściowe do budynku są lekko uchylone.
Zapewne sąsiedzi podczas ucieczki, ładowali do swych pojazdów cały możliwy do zabrania dobytek.
Dlatego otworzyli drugie ich skrzydło.
Pierwszą czynnością jaką robię jest zamknięcie najpierw pierwszego, a następnie drugiego skrzydła.
Drzwi należą do solidnych. Nie wydaje mi się by zmarli byli w stanie sami je sforsować.
Być może podczas nocnego ożywienia mogliby się o to pokusić, ale w trakcie dnia raczej taka opcja nie wchodzi w grę.
Poza tym, aby chcieć dostać się do środka musieliby mieć w tym jakiś cel. A póki zostanę niezauważony raczej nic mi tu nie będzie groziło.
Zresztą mam nadzieję zostać zabrany przez niebawem wracający konwój.
Kiedy słyszę tak charakterystyczne wystrzały broni palnej, wybiegam na zewnątrz.
Miałem machać zrobioną naprędce flagą z półpiętra oddzielającego parter od pierwszej kondygnacji, ale dałem ponieść się emocjom i wybiegłem na zewnątrz.
Wypchanym do granic możliwości plecakiem i torbą podróżną blokuję drzwi. Natomiast trzymaną w ręku białą flagą zaczynam machać jak opętany.
Nieco do myślenia daje mi kilka przelatujących tuż obok mojej głowy kul.
Garbię się - Oni jak nic strzelają do mnie! – myślę zbiegając z ulicy.
Stojąc pod klatką schodową, cały czas macham flagą łudząc się, że może w pierwszej chwili pomylili mnie z truposzem.
Konwój przejeżdża, nawet nie zwalniając obok mnie. Z tylnego okienka ostatniego pojazdu słyszę tylko:
- Spierdalaj bo zaraz zginiesz!
No fajnie. Dosłownie zamurowało mnie. Zabranie mnie stąd zajęłoby kilka sekund.
Jakim problemem było zatrzymanie się i pozwolenie mi wsiąść do środka?
Powrót do rzeczywistości zabiera mi kilka sekund. Nieco otrzeźwia mnie fetor wprost siejący spustoszenie w moim układzie oddechowym.
Spoglądam w prawo, dostrzegając setki trupów idących wprost na mnie.
Raz na jakiś czas jeden z nich pada dosięgnięty przez wystrzeloną kulę. Z powrotem wbiegam do klatki schodowej zamykając za sobą drzwi. Zainfekowani tak są podnieceni oddalającym się konwojem, że na szczęście nawet nie zwracają na mnie uwagi.
Przynajmniej wszystko na to wskazuje. Żaden z nich nawet nie podchodzi do budynku, w którym stoję.
Z okna na półpiętrze oglądam przechodzącą pod moim blokiem defiladę armii umarłych.
Są ich setki, tysiące.
Powłócząc nogami, powoli ale za to konsekwentnie idą do przodu.
Upewniam się jeszcze, co do dobrze zamkniętych drzwi, po czym cały przygotowany bagaż zaczynam z powrotem wnosić na górę.
Nie jestem zdenerwowany, nie mam na to sił. Jestem za to sfrustrowany, zawiedziony, rozczarowany.
Korzystając z okazji, nie mogąc jednocześnie usiedzieć w jednym miejscu do końca dnia chodzę po poszczególnych piętrach.
W kilku otwartych mieszkaniach nie znajduję nic ciekawego. Podobnych rezultatów spodziewam się zresztą w tych zamkniętych.
Właściciele uciekając na pewno zabrali cały zapas jedzenia, a to w tej chwili jest najcenniejsze.
To co najwartościowsze w poprzednim świecie czyli pieniądze, kosztowności, stały się obecnie zupełnie bezwartościowymi przedmiotami.
W przeciągu dwóch kolejnych dni zwiedzam wszystkie mieszkania.
Jeżeli na którymkolwiek z pięter mam swobodny dostęp do któregoś z lokali, to do każdego następnego przechodziłę po balkonie.
Wyjątkiem są tylko mieszkania mieszczące się na parterze niemające balkonów.
Ich drzwi wejściowe, a przede wszystkim zamki, okazują się na tyle słabe, że zdołałem każde z nich sforsować.
Nie obyło się jednak bez sytuacji mających powracać do mnie w najgorszych, najczarniejszych, sennych koszmarach.
Stałem przed drzwiami frontowymi oznaczonymi numerem dwieście osiemnaście.
Klucze do nich znalazłem w szafce mieszczącej się w lokalu obok. Było to trzecie piętro.
Sąsiedzi często pozostawiają u siebie nawzajem klucze na okoliczność różnych wypadków losowych.
Po przekroczeniu progu poczułem lekki zaduch. Drzwi do wszystkich pomieszczeń były pozamykane.
Dla pewności krzyknąłem – Halo! Jest tu ktoś!?
Odpowiedziała mi jednak cisza. Spodziewałem się tego.
Skierowałem się w stronę pokoju. Jego wnętrze zasłaniały przesuwne, harmonijkowe drzwi.
Odliczyłem do trzech, a następnie szybkim ruchem przesunąłem je w lewo.
Na kilka sekund straciłem oddech aż przykucając z wrażenia.
Miałem przed oczami trzy wiszące ciała. Ich stopy dyndały kilkanaście centymetrów nad ziemią. Z wytrzeszczonych oczu biła pustka. Ale najgorsze były wystające, sine języki.
Teraz dopiero poczułem zapach odchodów. Wszystkie okna były pootwierane dlatego wchodząc do mieszkania mogłem go nie poczuć.
Na parapecie zauważyłem kilka bacznie mi się przyglądających czarnych kruków.
Jeden z nich będący zarazem największym, spoglądał na mnie swymi czarnymi, wielkimi ślepiami, stojąc na zwieszonej głowie mężczyzny siedzącego przy grzejniku. Ptaszysko już zdążyło wydłubać mu oczy. Świadczyły o tym zaschnięte stróżki krwi w dole obydwóch oczodołów.
Siedzący, martwy facet był najprawdopodobniej głową rodziny i zdecydował się na samobójczą śmierć jako ostatni. Po wcześniejszym upewnieniu się, że wszyscy pozostali członkowie rodziny nie żyją.
Nagle kruki wydały z siebie tak przeraźliwy skrzek, że aż wzdrygnąłem się.
Następnie poderwały się z parapetu odlatując.
Zdesperowana rodzina musiała uciec się do tego kroku góra kilkanaście godzin temu.
Ich ciała były lekko napuchnięte, ale gdyby wisiały dłużej byłyby w dużo gorszym stanie.
Nie znałem tych ludzi wprowadzili się całkiem niedawno.
Najgorszy był widok dwójki wiszących ośmiolatków.
Do końca dnia dochodziłem do siebie.
Niestety nie był to koniec makabrycznych odkryć.
Następnego dnia w lokalu oznaczonym numerem dwieście jeden (1piętro), w łazience znalazłem leżące w wannie zwłoki dwudziestokilkuletniej dziewczyny.
Ją akurat bardzo dobrze pamiętam. Wielokrotnie uśmiechała się do mnie podczas gdy mijaliśmy się czy to na podwórku, czy przy wyjściu z bloku. Zawsze odpowiadałem jej równie szczerym i serdecznym uśmiechem.
Biedaczka otworzyła sobie żyły.
Ogólnie jedzenia w każdym z domów było niewiele lub wcale.
Mięso znajdujące się w zamrażalkach rozmroziło się, a następnie popsuło.
Znalazłem kilka jak najbardziej nadających się do spożycia czekolad, batonów, bochenków chleba tostowego, zeschniętych bułek, opakowań płatków śniadaniowych, orzeszków ziemnych i suszonych owoców (rodzynki, śliwki).
Przywłaszczyłem też kilka ciekawych, mogących być pomocnymi gadżetów.
Wszedłem w posiadanie długiego bagnetu, dwóch świeżo, co nabitych butli z gazem idealnie pasujących do mojej kuchenki, strzelby myśliwskiej z pięcioma nabojami, jak również wojskowego ubrania wraz z butami wydającymi się nie do zniszczenia.
Znalazłem także nowiutką kamizelkę taktyczną i bardzo funkcjonalny plecak wojskowy.
Najciekawsze jednak, że w jednym z mieszkań natknąłem się na skrajnie wyczerpanego bulteriera.
Kojarzę państwa mieszkających w tym miejscu, ale nie widziałem ich nigdy z psem.
Może tylko przez kilka dni mieli nim się opiekować?
Psiak jest młody, bez wątpienia zdrowy i dopóki miał jedzenie radził sobie dobrze.
Bestia wiedziała gdzie jego opiekunowie trzymają karmę dla niego.
Po uporaniu się z drzwiczkami uzyskał dostęp do dwóch dużych opakowań suchego przysmaku.
Z wodą też sobie poradził, przegryzając najpierw jeden, potem drugi pięciolitrowy, stojący w kuchni baniak.
Wszystko jednak kiedyś się kończy. Gdybym go nie znalazł myślę, że w przeciągu najbliższych kilku godzin wyzionąłby ducha.
Przyniosłem mu miskę z trzema namoczonymi wodą bułkami, do których dodałem trochę płatków owsianych.
Do drugiej miski wrzuciłem mu pół konserwy mięsnej.
Wszystko pochłonął tak łapczywie, że obawiałem się czy aby mu to nie zaszkodzi.
Trzy godziny później miałem kompana biegającego za mną krok w krok.
Wiedział, że tylko i wyłącznie mi zawdzięcza życie dlatego słuchał się mnie niczym wytresowany.
Mojego czworonożnego przyjaciela nazwałem „As”.
Obowiązkowo zabezpieczyłem też drzwi klatki schodowej. Na wszelki wypadek dodatkowo je barykadując.
Ostatnie dni pozwoliły mi nieco uciec myślami od samobójczej śmierci najbliższej osoby.
Śmierci rodziców nie widziałem. Cały czas gdzieś tam po głowie plątają mi się myśli mówiące – Oni przeżyli! Znajdują się pewnie w jakimś bezpiecznym miejscu, oczekując zakończenia apokalipsy.
Zdaje sobie jednak sprawę z bardzo małego prawdopodobieństwa takiego scenariusza.
Z drugiej jednak strony, skoro ja przeżyłem to może im też się udało. Nadzieja umiera ostatnia.
Śmierć Natalii tymczasem jest pewna. Nie widziałem jej, ale…
Jeszcze raz czytam te kilka napisanych przez nią tuż przed zakończeniem życia słów:
Kochany wiem, że moja decyzja będzie dla ciebie bolesna.
Ale ja już nie daję rady. Każdy dzień staje się dla mnie czymś
ponad siły. Nie chcę być ci ciężarem. Nie chcę także
ciągnąć cię w stronę ciemnej przepaści, w której się
znajduje. To co zamierzam zrobić nie ma wytłumaczenia.
Ale ja tak cierpię…Wybacz Twoja Mała „N”.
Znów po policzkach płyną mi łzy, znów zadaję sobie pytania. Czy musiało tak być? Może gdybym więcej z nią rozmawiał?
Nie jestem jednak w stanie na którekolwiek z nich odpowiedzieć.
Nigdy, przenigdy nie pomyślałbym nawet, że ona jest do tego zdolna.
Stało się, nie zapobiegłem temu. Życie toczy się dalej. Muszę żyć, walczyć.
Jeżeli polegnę, trudno, byleby tylko tanio skóry nie sprzedać.
Składam list chowając go do kieszeni kamizelki.
Nigdy się z tym nie pogodzę.
Mój najnowszy plan zakłada opuszczenie mieszkania i podążenie w stronę, w którą odjechał konwój.
Muszę się tam dostać. Już teraz wiem, że oni nie są żadnymi siłami rządowymi.
W przeciwnym razie zabraliby mnie.
Najprawdopodobniej są to ludzie, którzy na miarę możliwości sformowali oddział.
Skoro jednak mają dostęp do broni, muszą być wśród nich jak nie wojskowi to policjanci.
Podróż planuję rozpocząć jutro, tuż po wschodzie słońca.
Tak aby móc cały dzień przeznaczyć na marsz.
W międzyczasie zbieram wszystkie mogące mi się przydać rzeczy nie zapominając o mieczu samurajskim.
Jest piekielnie ostry, a tym samym śmiercionośny.
Przez kilkadziesiąt minut ćwiczę na klatce schodowej posługiwanie się nim. Efekty są raczej marne.
Zastanawiam się nad strzelbą. Jest ciężka, mało efektywna. Ponadto odgłos wystrzału wiąże się ze ściągnięciem sobie na głowę wszystkich zmartwychwstałych z okolicy.
Postanawiam ją zostawić.
As jest niemożliwy. Biega po poszczególnych piętrach non stop coś gryząc, szarpiąc i przyciągając.
Ma dobrze, karmię go wszystkim tym czego nie zdołam zabrać.
Niech się naje. Niedługo czeka nas ekstremalna podróż. Wtedy trzeba będzie solidnie zacisnąć pasa.
Chcesz być na bieżąco z Czasem Z? Polub fanpage:
http://on.fb.me/1b3zWgx
Ciąg dalszy: http://straszne-historie.pl/story/10344-Czas-Z-Czesc-4
Komentarze