Historia
Czas Z, część 5
Część pierwsza: http://straszne-historie.pl/story/10204-Czas-Z
Część druga: http://straszne-historie.pl/story/10232-Czas-Z-Odslona-2
Część trzecia: http://straszne-historie.pl/story/10290-Czas-Z-Czesc-3
Część czwarta http://straszne-historie.pl/story/10344-Czas-Z-Czesc-4
Grzesiek mieszka w dwupokojowym, bardzo skromnie urządzonym mieszkanku.
Okno, przez które wczorajszego dnia wdrapałem się do środka, jest jedyną możliwą drogą wydostanie się na zewnątrz.
Drzwi wejściowe klatki schodowej leżą wyrwane wraz z zawiasami w pobliskich krzakach.
Dlatego poszczególne piętra w całości opanowane są przez chodzących z różnym natężeniem zainfekowanych.
Mieszkanie opuszczamy tuż przed południem. Zabierając ze sobą tylko niezbędny osprzęt oraz mojego wiernego czworonoga.
Pomimo kilku zaledwie białych, niedużych chmurek w żaden sposób niezagrażających królującemu na niebie Słońcu, dzień zalicza się do chłodnych.
Już po pierwszych stu metrach szybkiego truchtu, orientuję się, że Grzesiek jest dosłownie magnesem na zmartwychwstałych.
Mimo, iż kluczymy poszczególnymi uliczkami, nijak nie jesteśmy w stanie zgubić coraz bardziej licznego pościgu.
Nie zastąpionym okazuje się nie kto inny jak As.
Odbiegając w kolejne równolegle biegnące chodniki, nieco miesza szyki podążającym za nami.
Grzesiek obie kieszenie dżinsowych spodni wypchane ma małymi, metalowymi kulkami pochodzącymi z łożysk.
W chwilach, kiedy zupełnie niespodziewanie z przeciwległego końca ulicy wyrastają idący w naszą stronę odmieńcy, rzuca kilkoma w którąś z pobliskich witryn sklepowych lub w szybę stojącego nieopodal samochodu bądź po prostu w jakąkolwiek rzecz wydającą przy zetknięciu z metalem głośny dźwięk.
Cel działania jest prosty, chodzi o to by na kilka drogocennych sekund odwrócić od nas uwagę stworów.
W ciągu tych kilku sekund, udaje nam się przebiec obok nieco zdezorientowanych odmieńców.
Każde z naszych działań bazuje na bardzo sprzyjającej okoliczności w postaci strasznie słabego wzroku truposzy. Trudno powiedzieć czy oni w ogóle coś widzą. Na pewno w znacznej mierze rekompensują sobie tą ułomność przede wszystkim ponad przeciętnym węchem i słuchem. Tutaj jednak jest możliwość krótkotrwałego zdezorientowania lub nawet oszukania ich.
Działania mojego kompana są jednak bardzo chaotyczne. A sposób poruszania się po mieście całkowicie improwizowany.
Kilka razy tylko cudem nie wpadł w łapy bestii. Gdyby nie głośny szczek Asa skupiający uwagę ścigających, jak nic trzeba by było toczyć z nimi otwartą, raczej skazująca nas na porażkę walkę.
Za wszelką cenę nie możemy także zatrzymywać się.
Stanie w jednym miejscu dłużej niż dziesięć, piętnaście sekund, skończyłoby się otoczeniem z każdej strony, a tym samym odcięciem drogi ucieczki.
Polegam na Grześku, twierdzącym, że zna okolicę jak własną kieszeń.
Ja też znam tą okolicę, może nie tak dobrze jak on, ostatecznie mieszka tutaj, ale patrząc na jego poczynania mam wrażenie, że to kamikaze i brawura w jednym.
W tym wariactwie jest jednak metoda. Udaje nam się bowiem dotrzeć do spożywczego marketu.
Wygląda on jednak na wielokrotnie już przeszukiwany.
- Kurwa wbijamy się! Dużo nam przecież nie potrzeba! – krzyczy Grzechu.
Tak, tylko skoro dotarliśmy aż tu, to nie po toby wracać z dwoma puszkami psiej karmy i zepsutą pomarańczą.
Bardziej skłaniam się w stronę poszukiwania jakiegoś mniejszego, mniej rzucającego się w oczy sklepu.
Zdaję sobie sprawę, że pierwsze dni pożogi przyczyniły się pewnie do wtargnięcia tych nielicznych, którym udało się przeżyć do niemalże każdego sklepu. Ale wchodzenie do tak wyglądającego miejsca oceniam jako z góry skazane na porażkę.
Choć z drugiej strony jestem tylko człowiekiem i też mogę się mylić.
Szybko dawaj! – krzyczy siłując się z drzwiami.
W oddali słyszę szczek Asa. Odwracam się widząc co najmniej dwustu albo i więcej szybkim krokiem idących w naszą stronę zainfekowanych.
- „Niech to chuj” – przeklinam w duchu.
Na diabła mi to było. Jeżeli uda mi się wyjść z tego cało, będzie można rozpatrywać to w kategorii szczęścia, którego wyczerpię znaczny pokład.
Drzwi ustępują, a my wbiegamy do ciemnego, zawilgoconego, śmierdzącego zgnilizną, wnętrza sklepu.
Zatrzaskujemy za sobą drzwi, dodatkowo oplatając oba służące do ich otwierania uchwyty leżącym na ziemi łańcuchem.
Ktoś musiał próbować ukryć się tu przed nami.
Przykry trupi zapach nie ustępuje. Wiem, że wnętrze sklepu nie jest bezpiecznym miejscem.
Oby tylko udało się znaleźć cokolwiek nadającego się do jedzenia.
- Dobra, okej, chwila wytchnienia. Ha – odzywa się przewodnik naszego wypadu, zacierając przy tym ręce.
- Raczej wątpię, tu nie jest bezpiecznie.
- Ha, a ty co jasnowidz?
Spoglądam z politowaniem na towarzysza. Nie chce mi się teraz tłumaczyć posiadanego daru w postaci węchu.
Drzwi przynajmniej przez kilkadziesiąt minut powinny stanowić bezpieczną barierę. Ale jak my stąd wyjdziemy?
Szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia.
Postanawiamy się rozdzielić. Każdy z nas rusza więc w przeciwną stronę.
W sklepie panuje mrok. Tylko przez duży, w części przeszklony dach, wpada nieco dziennego światła.
Kilkadziesiąt metrów dalej słyszę chrząkanie.
- No, ładnie – mówię pod nosem.
Większa część marketu składa się z kilku rzędów, ustawionych naprzeciw siebie w kilkumetrowej odległości, regałów, chłodziarek i zamrażalek.
W każdym z rzędów znajdowały się niegdyś różne produkty, takie jak nabiał, paczkowane wędliny i mięso, słodycze, alkohol, najróżniejsze rodzaje płatków śniadaniowych, kawa, herbata.
Teraz jednak wszystkie półki w zasięgu mojego wzroku świecą pustkami.
Natomiast to, co pozostało z resztek owoców gnije, cuchnąc przy tym niesamowicie, stanowiąc jednocześnie wylęgarnię much oraz wszelkiego możliwego robactwa.
Brzęczenie owadów niesie się echem głównie z tylnej części sklepu.
Powoli idę wzdłuż znajdującej się po mojej prawej stronie chłodziarki.
Znajduję dwa opakowanie hermetycznie zapakowanej wędliny.
Leży ona jednak na podłodze. Znakiem tego, że musiała komuś wypaść podczas szybkiego odwrotu.
Dwie minuty później, do plecaka pakuje także dwa rozpuszczone batony, czekoladę w takim samym stanie i co najcenniejsze ptasie mleczko. Nie mam pojęcia w jakim jest stanie, lecz mimo to biorę je.
Udaje mi się znaleźć także kilka opakowań herbaty i trzy kawy.
Najcenniejszym znaleziskiem są jednak cztery paczki płatków owsianych i kilka opakowań suszonych owoców.
Jak na tą chwilę nie jest źle. Dobre i cokolwiek nadającego się do jedzenia.
Bzyczenie much nasila się.
Mijam narożnik kończący kilkunastometrowy rząd regałów, wychodząc wprost na stoisko z owocami i warzywami.
Cztery duże stoły oblegane są przez umarlaków zawzięcie machających rękoma. Skurczybyki łapią w ten sposób owady.
Nieszczęśliwie złapana mucha znika po chwili w tym, co niegdyś było ludzkimi ustami.
Tutaj akurat nie spodziewam się znaleźć niczego interesującego.
Powoli więc wycofuję się jak na złość niechcący potrącając opróżnioną do połowy, stojącą na samym rancie narożnego regału, szklaną butelkę jakiegoś soku owocowego.
Ta upadając z hukiem rozbija się o niegdyś białą posadzkę.
Zamieram.
Identycznie w takich samych pozach zastygają łapiący muchy zainfekowani.
Po chwili odwracają głowy w moją stronę, a cztery sekundy później krok za krokiem idą zbliżając się do mnie.
Z trudem przełykam ślinę, serce tłucze jak oszalałe. Oddech znów staje się płytki i szybki.
Usłyszeli dźwięk tłuczonego szkła, ale mojej obecności jeszcze nie wyczuli.
W przeciwnym razie zbliżaliby się dużo szybciej.
Powolutku wycofuję się. Przy czwartym z kolei kroku znikam za regałem tracąc ich z pola widzenia.
- „Tylko spokojnie, tylko spokojnie” – powtarzam w myślach.
Byleby nie popełnić kolejnego błędu.
Szybko odwracam się i…
Stoję metr od wpatrzonego we mnie tym, co niegdyś było ludzkimi oczami, trupa.
Nie dostrzegam ani źrenic, ani białek. Oba oczodoły zasnute ma jakimś rodzajem jakby błony.
Strasznie czerwona skóra na jego twarzy w niektórych miejscach uwypuklona jest na skutek tworzących się pod nią bąbli.
Stworzenie nie ma także brwi ani ust.
Przekręca głowę najpierw w prawo następne w lewo, cały czas wykonując przy tym głębokie wdechy powietrza. Nozdrza jego nosa znacznie rozchylają się. Jest to jedyny element twarzy, który w żadnym stopniu nie uległ zmianie.
Po chwili mutant rozdziawia na niesamowitą szerokość bezzębną paszczę, z której bije niesamowity odór.
Jest to dokładnie ten sam smród wyczuwany przeze mnie w bezpośredniej bliskości nieumarłych.
Zamiast języka dostrzegam zgniło zielony, nieco rozchylający się kilkunastoma końcówkami, przypominający na pierwszy rzut oka szyszkę, narząd. Wygląda to paskudnie i odrażająco.
Stwór unosi jedną z rąk.
Jest chuda, zakończona pomarszczoną dłonią z nienaturalnie długimi palcami zwieńczonymi żółtymi, długimi paznokciami.
Stoję sparaliżowany wpatrując się w ten nowy dominujący na ziemi gatunek, gdy tymczasem słyszę dochodzące zza pleców kroki kolejnych odmieńców.
Nie mam innej opcji jak desperacka ucieczka.
Zza paska spodni wyjmuje bagnet, następnie niewiele myśląc wbijam go w ten cholerny, zgniły, przypominający szyszkę narząd w paszczy zdechlaka. Ostrze zatapia się w jego ciele nadspodziewanie miękko, bez najmniejszego oporu.
Nawet nie wyjmując noża, pozostawiając go w otworze gębowym bestii, natychmiast rzucam się do desperackiej ucieczki.
Kilka metrów dalej spoglądam przez ramię do tyłu.
Ugodzony bagnetem leży na ziemi dziwnie się trzęsąc. Reszta stworów szybkim krokiem podąża za mną.
Biegnę przed siebie zupełnie nie zwracając uwagi na kierunek. Byleby uciec jak najdalej od tych skurwieli.
Mijam poszczególne rzędy półek nigdzie nie widząc mojego towarzysza.
Wbiegam między dwa kilkunastometrowe rzędy chłodziarek.
Ich półki są puste. Tylko w niektórych miejscach dostrzegam stojące, przeterminowane, zachodzące pleśnią, pojedyncze sztuki jogurtów.
Trzy metry przed końcem chłodziarek, wychodzą wprost na mnie cztery truposze.
Zatrzymuję się odruchowo spoglądając za siebie.
Kilka metrów z tyłu drogę odcina mi chyba z dziesięciu zmartwychwstałych.
Jakby nie patrzeć zabrnąłem w ślepą uliczkę.
Wykonuję kilka kroków do tyłu. Przez umysł przewija mi się kilkaset myśli. Niestety, nie jestem w stanie wychwycić tej mogącej zasugerować wyjście z beznadziejnego położenia w jakim się znalazłem.
Mijam dwa zepsute, stojące obok siebie jogurty, kiedy nagle wpada mi do głowy jedna, jedyna opcja wybrnięcia z tego gówna.
Biorę oba produkty mleczne, następnie ciskam nimi o ziemię.
Celuję w miejsce oddalone mniej więcej dwa metry od tego, w którym teraz stoję.
Dźwięk roztrzaskującego cię o ziemię mlecznego deseru, niesie się echem po całym sklepie. W tym czasie najszybciej jak potrafię wskakuję na najbliżej znajdującą się chłodziarkę, kładąc się na niej.
Leżąc na brzuchu, bacznie obserwując dalszy bieg wydarzeń.
Zarówno znajdujący się z przodu jak i tyłu zainfekowani zatrzymują się.
Wykonują kilka wdechów, następnie idą w stronę rozbryźniętych na ziemi jogurtowych plam.
Gdy tylko pierwszy z nich zorientował się z czym mają do czynienia, znów ruszają szybkim krokiem za cel obierając sobie miejsce, w którym przed chwilą stałem.
W bezruchu obserwuje jak mrucząc, warcząc, rozglądają się.
Nie słyszą, ani nie czują mnie.
Całe szczęście, że są ślepi jak krety w przeciwnym razie już byłoby po mnie.
Zasnute błonami oczy nadają im strasznie upiorny wygląd. Obawiam się, aby nie kryła się za tym jakaś kolejna, czyniąca z nich jeszcze doskonalsze i skuteczniejsze maszyny do zabijania mutacja.
Trwam tak w bezruchu chyba piątą minutę. Zainfekowani stoją, czekając na diabli wiedzą co.
Tak naprawdę to doskonale wiem na co czekają. Mianowicie na choćby najmniejszy błąd z mojej strony mogący ułatwić im szybkie zlokalizowanie mnie. Są cierpliwi, zabójczo cierpliwi.
Nie mam pojęcia jak się stąd wymknąć.
Najgorsze, że oni mogą tak sterczeć w tym miejscu godzinami.
Powolutku, ostrożnie zaczynam przesuwać się do przodu.
Metalowa góra wysokiej na niespełna dwa metry, długiej zamrażalki wykonana jest z metalu. Sprzyja tym samym ślizganiu się po niej.
Trudno powiedzieć czy mój plan działania przyniósłby pozytywny efekt.
Tak naprawdę, nie jestem co do tego w jakikolwiek sposób przekonany.
Z pomocą przychodzi mi jednak Grzegorz.
Rzucając metalowymi kulkami o poszczególne elementy półek, zwraca uwagę odmieńców.
Ci od razu ruszają w jego stronę.
Kilka sekund później, mogę już swobodnie przejść do końca rzędu.
Mój kompan bardzo skutecznie ściąga na siebie uwagę.
Być może jego postępowanie jest w jakiś sposób zaplanowane, lecz z mojego punktu widzenia jego działania znów przypominają chaos.
Biega po stołach z gnijącymi warzywami, przewraca stojące w zasięgu rąk półki, do tego co i raz rzuca metalową kulką o podłogę.
Ta odbijając, turla się w którąś ze stron nieco dezorientując pościg.
- Biegnij w stronę drabinki przy wyjściu! – krzyczy co chwilę.
- Ja pierdole, co za gość? Ile jeszcze takich brawurowych akcji może mu się udać? Jedna, dwie?
Najszybciej jak potrafię pędzę w stronę wyjścia, rozglądając się za wspomnianą drabinką.
W końcu ją dostrzegam. Znajduje się nieco z boku kilka metrów przed drzwiami wyjściowymi.
Służy do wejścia na dach zapewne w celach konserwacji lub chociażby odśnieżenia w trakcie sezonu zimowego.
Cztery minuty później, w ślad za mną podąża Grzegorz.
Jakimś cudem udaje mu się dotrzeć do drabiny pozostawiając na dole kilkudziesięcioosobową grupę wściekle wyjących żywych trupów.
Gość ma więcej szczęścia niż rozumu.
Tak naprawdę nie mam pojęcia czy on jest tak odważny, zdesperowany, czy głupi.
Spotykamy się na dachu z góry patrząc na zebraną przy wyjściu grupę kilkuset trupów.
Wszyscy są identycznie paskudni.
Najciekawsze jest to, że kompletnie nie mamy pomysłu na opuszczenie tej pułapki.
Odmieńcy stoją nie tylko przy drzwiach, ale i przy każdej ze ścian.
Wpieprzyliśmy się na dobre.
Trzy minuty później okazuje się, że mój towarzysz nie znalazł w sklepie kompletnie nic poza dwiema butelkami Johnnie Walkera.
Nie dziwię się, że biegał jak opętany. Alkohol, który czuć było od niego na kilometr dodał mu odwagi.
Na tą chwilę nie pozostaje nam nic innego jak spędzić noc na dachu marketu i mieć nadzieje, że jutro „coś” zainteresuje naszych prześladowców na tyle by stąd odejść.
Jemy raczej skromną kolację, a następnie kilka razy przechodzimy z jednego końca dachu na drugi.
Staram się dostrzec jakąkolwiek, dającą choćby cień szansy, możliwość wydostania się stąd.
Niestety, na obecną chwilę nie ma takiej możliwości.
Nic nie zapowiadało, na nasze szczęście, zimnej nocy.
Nieplanowany nocleg nie powinien więc dać się nam jakoś niesamowicie we znaki.
Grzesiek przez cały ten czas nie milknie nawet na sekundę.
- Kuźwa, ha, wiesz, że te skorwiele są odporne na dźgnięcia w ślepia? I w tył łba też. Ha. Teraz to już nic ich nie rusza.
- Udało mi się załatwić jednego. Przynajmniej tak mi się wydaje. Jak odbiegałem leżał na ziemi cały się trzęsąc – odpowiadam.
- Tak? A w jaki sposób?
- Wbiłem mu bagnet w gębę. Wszedł jak w masło.
- W gębę? Ha.
- Tak, dokładnie w miejsce gdzie my mamy język. Ten, którego załatwiłem miał tam tak jakby mającą się za chwilę rozwinąć szyszkę. To znaczy coś, co przypominało szyszkę.
- Kuźwa, ha. Nie widziałem tego. Próbowałem zabić ich tak jak wcześniej i dupa. Ha. Wszystko przez to cholerne wiszące kilka dni temu białe gówno. Szkarady pozmieniały się.
Skinąłem głową w geście przytaknięcia.
Swoją drogą to niesamowite jak szybko pokraki zdołały ulec dość radykalnym zmianom.
Nagle wpada mi do głowy pewna myśl.
Skoro zaledwie w parę dni jakieś opary potrafiły wywrzeć takie efekty na ich organizmy. To dlaczego by nie opracować takiej mieszanki gazów, która w przeciągu kilku dni uśmierci ich wszystkich.
Tu jednak pojawia się pewien problem.
Po pierwsze potrzebne jest laboratorium.
Po drugie kilku fachowców.
Po trzecie należy rozpylić mieszankę.
Po czwarte znając życie najłatwiej się teoretyzuje. Gorzej natomiast jest z praktyką.
Tak naprawdę nie mam pojęcia, kto, gdzie i czy w ogóle przeżył.
Ja niestety w tej kwestii na niewiele się zdam.
Bez wątpienia jest to jednak droga, którą powinna podążyć ludzkość, jeżeli chce przeżyć.
Naszą wyprawę należy niestety uznać za mało owocną.
Z wczorajszych opowieści Grześka wynikało, że zdołamy, co nieco znaleźć.
Tymczasem w plecaku mam kilka paczek suszonych owoców, herbatę, kawę i płatki owsiane.
To i tak dobrze. Mój kompan zgubił nawet plecak.
- Miałem biegać, skakać po tych wszystkich regałach z dziesięciokilogramowym plecakiem na grzbiecie? Ha. Nie zapomnij, że uratowałem ci życie – twierdzi będąc w pełni przekonany o słuszności swych słów.
Poniekąd może i tak było, ale jak on wyobraża sobie dalsze funkcjonowanie?
O ile w ogóle przeżyjemy tą wyprawę.
Poza tym, to nie kto inny jak on zapewniał, że zna okolicę jak własną kieszeń i wie gdzie znajduje się jedzenie.
Wystarczyło mi jedno spojrzenie na market by wiedzieć, że nie ma po co pchać się do środka.
Ale nie! On przecież wiedział lepiej. Nie chce mi się nawet o tym myśleć, a co dopiero mówić.
Z plecaka wyjmuję dwie folie termoizolacyjne.
Przed wyjściem instynkt samozachowawczy podpowiedział mi by je wziąć.
Zajmują mało miejsca, a w zaistniałej sytuacji bardzo nam się przydadzą.
Znów dopada mnie chwila zwątpienia.
Jasność umysłu pomaga mi zachować jasno sprecyzowany cel podróży. W przeciwnym razie mógłbym zatracić się w odmętach rezygnacji, beznadziei, bezsensu.
Nie chce mi się patrzeć na opuszczone, przypominające bezduszną makietę miasto. Wystarczająco już się na nie napatrzyłem. Wolę utkwić wzrok w błękicie nieba.
Nieco uspokajam się, znów odzyskując jasność umysłu.
Grzesiek rzecz jasna, cały czas trajkocze jak nakręcony.
Od dobrych dwudziestu minut opowiada mi lub jak kto woli żali się, kim był i jak był traktowany w poprzednim świecie.
- Kompletnie nikt się ze mną nie liczył. Ha! Te wszystkie gryzipiórki odsyłali mnie za każdym razem gdziekolwiek nie poszedłem, z okienka do okienka. Zbywali mnie. Ha! A teraz co? Na co im były te wszystkie szkoły, tytuły?
I te Internety. Ha! Lepiej jakby uczyli się strzelać, a nie siedzieli przed monitorami bezsensownie tylko prztykając w te klawiatury. Oni nic innego nie potrafili robić. Ha! Tylko siedzieć, wciskać przyciski i liczyć kasę. Ha!
A teraz co się z nimi wszystkimi stało? – pyta i nie czekając na odpowiedź kontynuuje wskazując prawą dłonią odcinającą nam drogę ucieczki armię żywych trupów – Tam są. Ha. Tam właśnie są.
Nie chciało mi się tego słuchać. Faktycznie administracja państwowa zdecydowanie za bardzo rozrosła się, w każdym z przypadków utrudniając, zamiast ułatwiać wszelkie działanie.
Sam od czterech miesięcy jestem bezrobotnym, więc doskonale wiem jak wyglądały oferty pracy i podejście urzędników zainteresowanych tylko i wyłącznie wysokością słupków statystycznych.
Umowa zlecenie, bądź umowa o dzieło, były nagminnie nadużywanymi formami zatrudnieni. Nie wspomnę tutaj o wynagrodzeniu na zasadzie prowizyjnym.
Jakby nie patrzeć, polska odmiana kapitalizmu ewoluowała w stronę jakiejś dziwnej hybrydy dającej wszystko nielicznym kosztem reszty społeczeństwa, ale to jeszcze nie powód żeby w takim tonie wypowiadać się o wszystkich nieszczęśnikach, którzy tego pamiętnego, przeklętego dnia stracili życie.
Nawet gdyby większość umiała strzelać, mając do tego przy sobie broń, to i tak nic by to nie dało.
Nikt, dosłownie nikt, nie mógł spodziewać się tak szybkiego biegu następujących po sobie tragicznych w skutkach wydarzeń.
Pomijam kwestię, że kompletnie nie mam pojęcia z czym mamy do czynienia.
Można jedynie spekulować, co spowodowało ożywienie umarłych, a następnie masę zainfekowań.
Chciałbym także zobaczyć minę człowieka, który oddaje pięć celnych strzałów do idącego wroga bez osiągnięcia jakiegokolwiek efektu.
Biorąc pod uwagę sam tylko czynnik psychologiczny. To nie mogłoby się dobrze skończyć.
Odnoszę także wrażenie, że przez Grześka przemawia niemoc, bezsilność i nieumiejętność odnalezienia się w tamtym świecie. Nie mam pojęcia kim był wcześniej, ale w każdym wypowiadanym przez niego zdaniu słyszę niesamowite rozgoryczenie.
Teraz, kiedy w jego organizmie krąży znaczna ilość alkoholu, proporcjonalnie zwiększyło się także nasilenie wspomnianego rozgoryczenia.
Nie wiem także dlaczego tak pyszni się swoimi rzekomymi predyspozycjami mającymi zapewnić mu przeżycie w nowym świecie.
Obym nie miał racji, ale po tym co widzę od samego początku naszego wyjścia, nie wróżę mu dobrze.
W końcu przy którejś z kolei opowiadanej historii, podchodzę do niego mówiąc aby spróbować przez chwilę zachować absolutną ciszę.
To może być sposób na odwrócenie od nas ich uwagi.
Grzesiek nie mówi głośno, ale każdy ze stojących na dole zainfekowanych musi go słyszeć. A jeżeli nie słyszeć to czuć.
Szczególnie drugi z przypadków byłby dla nas dużo gorszy.
Nieco zniesmaczony, stosuje się jednak do mojej rady.
Pół godziny później, zainfekowani cały czas co prawda z każdej strony okupują sklep, lecz przynajmniej przestali wyć i skamłać.
Jakże zbawienną okazała się chwila, w której usłyszałem charakterystyczny szczek Asa.
Od razu zerwałem się na równe nogi. To mogła być nasza szansa wydostania się stąd.
Bulterier przybiegł pod sklep w towarzystwie dwóch rottweilerów i dobermana.
Zwierzęta zaczęły szczekać, robiąc tym samym tyle zamieszania, że okupujący wschodnią stronę budynku zmartwychwstali zainteresowali się nimi zapominając o nas.
Masywne rottweilery potrafiły rzucić się nawet na zainfekowanego przewracając go, po czym szybko odbiegały.
Powoli zaczyna się ściemniać.
Mimo zapewnień Grześka odnośnie braku zwiększenia aktywności truposzy w nocy. Wolałbym się o tym nie przekonywać.
Gdy tylko nadarza się okazja, schodzimy po jednej z rynien na dół, obierając kierunek mający doprowadzić nas do domu.
Tego dnia los uśmiechnął się do nas jeszcze raz.
Z oddali dobiegł naszych uszu dźwięk kilku jadących pojazdów skupiających na sobie uwagę wszystkich zainfekowanych z okolicy.
- To te skorwysyny. Ha. Niech ich piekło pochłonie – powiedział mój kompan słysząc dźwięk aut.
Nie skomentowałem tych wypowiedzianych przez niego w gniewie słów.
Droga z powrotem trwała nieporównywalnie krócej.
Cztery razy musieliśmy zatrzymać się za rogiem jednego z budynków i zaczekać aż przejdzie kilkudziesięcioosobowa grupa odmieńców, podążających za kierującym nimi instynktem.
Raz natomiast, musieliśmy nadłożyć trochę drogi zataczając niewielkie koło, gdyż zainfekowani wyczuli nas.
Grześkowi bardzo nie podoba się, że chcę na noc wziąć ze sobą Asa.
Nie mam pojęcia, co tak bardzo go bulwersuje. Jeszcze wczoraj nie miał nic przeciwko.
Żadnemu z nas nie chcę się tego wieczora zbytnio dyskutować.
Zmęczenie, zarówno fizyczne jak również emocjonalne, dość mocno zaczyna dawać o sobie znać.
Ogólnie jestem nieco wkurwiony dzisiejszym wypadem.
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Zauważyłem, że dopóki w jakiś oczywisty sposób nie zwrócę ich uwagi, to raczej zbytnio się mną nie interesują.
Asa natomiast potrafią wywęszyć dużo, dużo szybciej.
Grześka za to słyszą lub czują, a niewykluczone, że i słyszą i czują przy sprzyjających warunkach, już z drugiego końca ulicy.
Jeżeli go ignorują to tylko dlatego, że coś bardziej interesującego musi w pełni absorbować w danej chwili ich uwagę.
Nie wiem, czym to jest spowodowane. Ale tak właśnie to wygląda.
Będę musiał jeszcze upewnić się, co do wiarygodności powyższej teorii.
Nie widzę sensu dłuższego przebywania tutaj.
Zostawię Grzechowi trochę jedzenia i jutro ruszam w dalszą podróż.
Zasypiam nawet za bardzo nie wiedząc kiedy. As leży w moich nogach dostarczając miłego ciepła.
Noc okazuje się dużo chłodniejsza niż można się było tego spodziewać.
Gdyby nie udało nam się uciec z dachu nieźle by nas przewiało.
Ocknąłem się w chwili, kiedy za oknem zaczyna już się robić widno. W zasadzie obudziło mnie ciche powarkiwanie Asa.
Rozglądam się po pomieszczeniu. Od razu rzucają mi się w oczy, jak się okazuje, zamknięte drzwi.
Od razu kieruję wzrok w miejsce gdzie spał Grzegorz. Nie ma go tam.
Wydaje mi się to dziwne.
Rozumiem, że nie spał, ale na diabła zamykał drzwi.
Nagle pomyślałem o swoim wypchanym jedzeniem plecaku znajdującym się w pokoju obok.
Wstaję, podchodzę do drzwi, powoli je otwierając.
Psiak natychmiast przebiega mi miedzy nogami wbiegając do przedpokoju wyłożonego linoleum.
Stukotu jego pazurów nie sposób jest nie usłyszeć.
W zaistniałej sytuacji nie ma sensu dalej się skradać. Szybkim krokiem idę za psem.
Stojąc w progu pokoju nie dowierzam swym oczom.
Grzegorz zdążył już wyjąć przeszło połowę rzeczy z mojego plecaka, kładąc każdą z nich na niewielkim stoliku. Obiema dłońmi natomiast uparcie plądruje pozostałą zawartość bagażu.
Kiedy kieruje na mnie wzrok ma jeszcze w ustach resztki kanapki z niedawno co otwartą konserwą mięsną.
Widząc mnie zbytnio się nie peszy.
Wyskakuje za to z niesamowicie oryginalnymi pytaniami, zadawanymi bez dania szansy udzielenia odpowiedzi na większość z nich:
- Już wstałeś? Nie za wcześnie? Ha. Ranny chyba z ciebie ptaszek? Ha. No nie?
- Tak, ranny - odpowiadam.
- Ha. Nieco niezręczna sytuacja, no nie?
- Niezręczna? Jakim prawem grzebiesz w moich rzeczach?
- O kolego. Ha. A prawem silniejszego. Poza tym, tobie to się i tak już nie przyda.
To mówiąc szybko wstaje, wyjmuje zza pleców kilkudziesięciocentymetrową maczetę i szybkim krokiem zaczyna się do mnie zbliżać.
Nie mam przy sobie broni. Absolutnie nie jestem przygotowany na taką okoliczność.
Przed śmiertelnym cięciem wykonanym na wysokości głowy chroni mnie wrodzony instynkt samozachowawczy. Schylam się, słysząc nad głową świst stalowego ostrza.
Robię trzy kroki do tyłu dzięki czemu unikam kolejnego z cięć.
Skurwiel z psychopatycznym wyrazem twarzy i dzikim wzrokiem, szarżuje na mnie tym razem za cel obierając sobie klatkę piersiową.
Być może dałbym jeszcze radę wykonać jeden, może dwa uniki. Pewnym jednak jest, iż w końcu za którymś razem pierwszy z napotkanych, ocalałych ludzi zatopi ostrze trzymanej broni w moim ciele.
As zaatakował zupełnie znienacka od tyłu. Wczepił się swymi masywnymi, silnymi szczękami w tylną część jego prawej nogi.
Grzegorz zawył z bólu. Wściekły usiłował jak najszybciej odwrócić się by przebić ostrzem trzymanej broni stojącego za mną murem psiaka.
Wykorzystuję moment doskakując, a następnie chwytając obiema rękoma dłoń, w której ściska śmiercionośną broń.
Zataczamy się do tyłu. As zaatakował drugą nogę.
Kilka sekund później obydwaj leżymy na plecach. Grzegorz wolną ręką próbuje uderzyć mnie w twarz. Dwa razy nawet mu się to udaje. Nie robi to jednak na mnie żadnego wrażenia.
Pięciokrotnie uderzam trzymaną oburącz dłonią napastnika o podłogę.
Broń wysuwa się, z brzękiem lądując na ziemi.
Zaczynamy się szarpać, przy okazji turlając się to w jedną, to znów w druga stronę.
Bulterier tymczasem rzuca mu się prosto na twarz.
Wygląda to okropnie. Słyszę miażdżoną jedną z kości policzkowych.
Chwilę później rozlega się przeraźliwy krzyk bólu.
Rywal obiema rękoma chwyta pysk Asa, z całych sił próbując uwolnić twarz z uścisku.
Niewiele myśląc, podnoszę leżącą broń, zatapiając ją następnie w brzuchu Grześka.
As zaciska swe mordercze szczęki coraz bardziej.
Kierowany jakimś niespotykanym do tej pory w życiu impulsem, wyjmuję zatopioną w ciele człowieka maczetę, następnie znów ją wbijając z tym, że kilka centymetrów obok.
Znów ją wyjmuję i znów wbijam. I jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz…
Opamiętałem się dopiero widząc niemalże całkowicie przesiąknięta krwią koszulkę leżącego.
Gospodarz domu najpierw zamilkł, po chwili zaś zesztywniał.
Zabiłem go! Boże wybacz mi, zabiłem człowieka!
Przepraszam, ale nie miałem wyjścia. Nie mogłem nic zrobić.
Spoglądam na zakrwawione dłonie, następnie kieruję wzrok znów na ciało. Czynność tą powtarzam jeszcze dwukrotnie.
Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę.
Czuję niesamowity ciężar z tyłu głowy. Do tego zaczyna mi się rozmazywać obraz przed oczami.
Wstaję z odrazą odsuwając się od zwłok. As cały czas tarmosi zmasakrowaną twarz.
Wokół zaczyna się tworzyć coraz większa kałuża krwi powoli mieszająca się z moczem i odchodami denata.
Był to naturalny efekt puszczenia zwieracza.
Pies w końcu odchodzi od niego.
Nie mogłem patrzeć na zmasakrowaną, martwą twarz.
Co za świat! Co za paskudny świat!
Podchodzę do okna, przecierając oczy. Pierwszy szok minął.
W obawie przed zmartwychwstaniem, na wpół odwracając głowę i mrużąc oczy, odcinam mu głowę.
Nie chcę znajdować się w tym pomieszczeniu dłużej niż kilka minut w trakcie, których wszystkie wyjęte z plecaka rzeczy znów wkładam na swoje miejsce.
W łazience myję maczetę.
Z wyglądu bardzo przypomina narzędzie używane do karczowania zarośli w dżunglach ameryki południowej.
Krew zmieszana z wodą tworzy kilka strumyków znikających ostatecznie w odpływie wanny. Najgorsza jest świadomość, że to jest ludzka krew.
Odruch wymiotny jest niemalże nie do powstrzymania.
Od kilkunastu godzin nic nie jadłem, to dobrze. W przeciwnym razie jak nic zrzygałbym się.
Czym prędzej opuszczam to paskudne miejsce.
Wchodząc tu nawet przez głowę nie przeszedłby mi taki scenariusz i takie okoliczności pożegnania się z pierwszym ocalałym człowiekiem.
Wniosek jest jeden – „Jeszcze parę dni i nic nie będzie w stanie zaskoczyć mnie w tym nowym zwyrodniałym świecie”.
Na zewnątrz wykonuję parę głębokich wdechów.
Tak, tego właśnie trzeba mi było, świeżego powietrza.
Mimo, iż jest widno niebo w całości zasnute jest stalowo szarymi chmurami.
Myślę, że temperatura nie przekracza pięciu stopni Celsjusza. Do tego, co jakiś czas czuję na twarzy powiew przenikliwie zimnego, nieprzyjemnego, wiatru.
Ruszam w dalszą podróż. Moje wierne psisko biegnie kilka metrów przede mną.
Chcesz być na bieżąco z Czasem Z? Polub fanpage:
http://on.fb.me/1b3zWgx
Ciąg dalszy: http://straszne-historie.pl/story/10457-Czas-Z-Czesc-6
Komentarze