Historia
Miłośnik zwierząt
Odkąd tylko pamiętam, byłem wielkim miłośnikiem zwierząt. Uwielbiałem obserwować owady, ale też ptaki, jak niewinnie skaczą i śpiewają. Kiedy wszyscy ludzie mnie opuszczali, moje zwierzęta zawsze były ze mną. Nie patrzyły na mój wygląd czy wady charakteru. Jeśli byłeś dla nich dobry, zyskiwałeś ich miłość. Zatem kiedy nadszedł czas wyboru kierunku studiów, oczywistym było, że padnie na weterynarię. Niestety, rzeczywistość różniła się nieco od moich wyobrażeń. Medycyna weterynaryjna to nie tylko leczenie kotów, psów, świń, koni i innych zwierząt wszelkich gatunków. Na studiach dowiedziałem się też, jak najtańszym kosztem „wyprodukować” największą liczbę lisów czy norek o określonym kolorze futra, naturalnie po to, żeby później to futro z nich zedrzeć. Poznałem, jak wygląda przemysł mleczarski. Nie tak, jak pamiętałem ze swojego dzieciństwa – krówka wychodzi z obory na łąkę, wieczorem wraca. Czasy się zmieniły. Szprycowana hormonami i antybiotykami krowa stoi w miejscu całe swoje życie, dopóki człowiek nie wykorzysta jej do granic możliwości. Cielaki są odbierane, żeby nie zabierały mleka człowiekowi. Świnie trzymane są w podobny okrutny sposób. Jeśli chodzi o produkcję jaj, wyskubane kury siedzą całe życie w klatce, nie mogąc się nawet obrócić. Chwaląc chów ekologiczny i wolnowybiegowy, dowiedziałem się, że niestety i te mają wadę – małe kurczaczki-kogutki, z powodu tego, że nie znoszą jajek - więc są nieopłacalne - zostają „na żywca” zmielone na pokarm dla… zwierząt futerkowych. Absurd nakręca absurd. Nie będę opowiadał o swoich praktykach w rzeźni, bo jest to doświadczenie, o jakim chciałbym jak najszybciej zapomnieć.
Już na studiach zacząłem nienawidzić ludzi. Za to, co robią, za to, że pozwalają tak traktować inne od nich, ale tak samo czujące ból istoty, za to, że mają to za normalną rzecz. Ukończyłem studia, zdobyłem tytuł lekarza weterynarii, całe dnie pracowałem ze zwierzętami, a nocą wyobrażałem sobie, jak podrzynam gardło Andrzejowi, znajomemu rzeźnikowi, który, śmiejąc mi się w twarz, uciął dziób szamoczącej się w jego rękach kurze. Marzyłem o tym, jak zdzieram skórę z pana Janowskiego, który ma na podwórku pełno zardzewiałych klatek, stojących jedna na drugiej, a w niej lisy. Myślę, jak wspaniale byłoby zatłuc kijem właściciela mojego ostatniego pacjenta, którego ledwo odratowałem po napadzie szału jego „opiekuna”.
Te marzenia przynoszą mi ukojenie. Zasypiam spokojnie, by następnego dnia znów robić to, co kocham, ale też zmagać się z tym całym plugastwem, śmiałym nazywać siebie ludźmi.
Dlatego pewnego ranka wybuchnąłem kpiącym śmiechem po przeczytaniu artykułu zatytułowanego „Zwłoki w rzeźni”. A co innego może być w rzeźni? Wiedziałem jednak, że „panowie świata” nie przejmują się zwierzęcą śmiercią i to musi być truchło ludzkie. „Andrzej K. został potraktowany gorzej niż zwierzę. Sekcja zwłok wykazała, że oprawca, wyrwawszy ofierze zęby, powiesił ją za nogi na rzeźniczym urządzeniu, wielokrotnie raził prądem, a następnie, wciąż przytomnemu, obciął głowę.”
Gorzej niż zwierzę? Co za wierutne kłamstwo. Został potraktowany identycznie jak pierwsza lepsza kura, na którą nie zadziałała ogłuszająca dawka prądu, bądź która w panice podniosła łeb i nie została zanurzona w wodzie „pod napięciem”.
W moim małym miasteczku zawrzało. Każdy patrzył na sąsiada jak na potencjalnego zabójcę. Tylko mnie specjalnie to nie ruszało. Nawet to, że za tydzień od tego wydarzenia w nagłówkach gazet pojawiło się zdanie: „Ludzki rzeźnik znów uderza”. „Co za durny tytuł” – pomyślałem. Jednak z ciekawości wziąłem gazetę z półki i podałem ją sprzedawcy, razem ze żrącym środkiem udrażniającym rury. Mężczyzna spojrzał na mnie uważnie.
- Coś się zapchało? – uśmiechnął się lekko.
- Tak, wie pan, trzymając tyle długowłosych psów, które co jakiś czas trzeba kąpać, niemożliwe jest ciągłe wyciąganie ich sierści z odpływu. Musiałbym to robić cały czas. – Odpowiedziałem i również się uśmiechnąłem.
„Piotra J. znaleziono na terenie swojej posesji. Był dokładnie obdarty ze skóry, którą sprawca położył obok zwłok. Policja zdradza, że przed śmiercią zabójca znęcał się nad nim wiele godzin.”
Jaka szkoda. Potraktowano pana jak liska, panie Janowski?
W nocy, jak zawsze przed snem, zacząłem wizualizować sobie swoje marzenia. Leżąc na plecach, wracałem myślami do skurczybyka, który skatował swojego psa. Jakże cudownie byłoby uderzyć go kijem w głowę! Albo nie, metalowym prętem, który później poprzez oczodół dostałby się do jego mózgu!
Nie zwróciłem uwagi na ciche skrzypnięcie zawiasów mojego okna. Niezależnie od pory roku, zostawiam je otwarte, żeby moje koty mogły wchodzić i wychodzić kiedy chcą. Jednak nieco zaniepokoił mnie żrący odór środka do przeczyszczania rur. Przecież jeszcze go nie otworzyłem. Nawet nie zostawiłem go w mojej sypialni. Otworzyłem oczy i ujrzałem pochylającą się nade mną postać. Natychmiast się poderwałem, jednak paralizator intruza skutecznie zatrzymał mnie w łóżku. Kiedy moje drgawki ustały, mężczyzna (poznałem po głosie) podstawił mi pod nos jakieś opakowanie. Było to trudne, jednak rozpoznałem na etykiecie nazwę udrożniacza.
- Wiesz, co to jest? – zapytał obcy. Nie byłem w stanie wydusić z siebie słowa. - Śmiercionośny środek zabijający wszystkie stworzenia, na jakie trafi. – Zamilknął. Po chwili kontynuował. - A wiesz, dlaczego? Bo tacy zwyrole jak ty wlewają go razem ze swoim gównem do rzek. Zaraz się przekonasz, jak przez ciebie cierpią inne istoty.
Wiecie, jak wielki jest ból, kiedy żrący detergent wypala wam gałki oczne?
No cóż.
Ja już wiem.
Komentarze