Historia
"GARBÓS ZJADA DZIECI"
- Ręka! – krzyknąłem
- Odbita! Nie liczy się!- Rudy kiwał się ze mną przez chwilę i pobiegł w stronę „bramki.”
Na prawie pustym parkingu rozstawiliśmy wiadra jako słupki i narysowaliśmy podstawowe linie kredą.
Wszyscy chodziliśmy grać po szkole. Może za wyjątkiem Grubego, który zazwyczaj przyglądał się samej grze siedząc na krawężniku.
Był zbyt cieżki i pocił się jak świnia.
Nasze osiedle było jak każde inne- bloki z wielkiej płyty, suszące się na balkonach pranie, odgłosy telewizorów i kłótni dobiegające z otwartych okien.
Włóczyliśmy się zazwyczaj pomiędzy parkingiem a trzepakiem.
Niewielkie skwery zieleni między blokami opanowali osiedlowi chuligani- w latach dziewięćdziesiątych słowo ‘dresiarz’ nie było tak popularne jak obecnie.
Trzepak znajdował się między śmietnikiem ,a osiedlowym kioskiem- w zaułku, otoczonym przez bloki.
Był łatwo dostępny, widoczny z wielu okien.
Dlatego w zasadzie częściej chodziliśmy na Parking.
Parking był ziemią niczyją- znajdującą się za ostatnim blokiem, przy kilku wywiezionych lata temu kupach ziemi i gruzu po budowie.
Za parkingiem po prostu nie było nic- kawał pustej, niczyjej ziemi z majaczącą w oddali autostradą i ścianą lasu.
Podobno kiedyś mieli tutaj budować jeszcze jedno osiedle, ale ostatecznie Brzegi kończyły się na moim bloku.
I Parkingu.
Tak właśnie to pisaliśmy do siebie, w rzucanych zwiniętych w kulkę liścikach.
„Po szkole idziemy na Parking”. Z wielkiej litery.
Po prostu każdy tak pisał. Nie wiedzieć nawet czemu.
Parking był nasz – starszaki nie chodziły tutaj bo mieli swoje boisko.
Osiedlowa chuliganeria miała swój skwer.
Nieliczni właściciele samochodów woleli parkować na ogrodzonym parkingu spółdzielni mieszkaniowej- znajdującym się znacznie bliżej bloków, i ze znacznie lepszym wjazdem.
Rudy wykiwał kilku chłopaków i udało mu się strzelić gola.
Zakląłem pod nosem.
Kolano które zdarłem sobie tydzień temu na płycie parkingu już się goiło, ale spory strup cały czas przypominał, ze przez najbliższy czas nie powinienem szarżować.
Bramkarz naszej drużyny pobiegł po piłkę która wleciała gdzieś w trawę.
- Koniec! – krzyknął Rudy biegnąć dookoła nas rundę honorową- Wygraliśmy!
Przybił piątke z innymi członkami drużyny a my usiedliśmy smętni na nagrzanym betonie.
Było gorąco. Było gorąco słoneczną końcówką czerwca.
Dniami, kiedy oceny są już wystawione a my sami niecierpliwie wyczekujemy końca roku.
- Czyja gała? – krzyknął bramkarz podbiegając z piłką w naszą stronę.
- Moja!- podniosłem rękę, ale ten złośliwie rzucił nią z całej siły.
Piłka przeleciała nade mną i wylądowała na końcu parkingu- jakieś trzydzieści metrów od nas.
Było to jedyne miejsce, gdzie w ciągu dnia był cień. Rosła tam spora wierzba, której długie gałęzie zwisały smętnie nad betonem.
I stał tam Garbus.
Moja piłka potoczyła się właśnie do niego. Uderzyła lekko w zderzak i znieruchomiała koło sflaczałej opony.
- Idziesz!- krzyknąłem
- Chyba Ty- pokazał mi ‘dziób pingwina’ i pobiegł razem z resztą paczki Rudego w stronę bloków.
Zostaliśmy we czwórkę- ja, Gruby, Mariusz i Sebek.
Mariusza i Sebka nawet ja z trudem rozróżniałem, mimo że znaliśmy się od lat. Bracia ksero- tak na nich wszycy wołali.
- No to idziesz do Garbusa- mruknął Gruby grzebiąc po kieszeniach.
Wyciągnął paczkę Huba-Buby i odwinął papierek serdelkowatymi palcami.
Było słoneczne popołudnie a mimo wszystko zrobiło mi się jakby chłodniej.
Nie lubiłem tam chodzić- nikt nie lubił.
Garbus dzielił z nami na spółę Parking- stojąc cały czas w jego najdalszym kącie.
Gałęzie wierzby lezały na jego dachu i praktycznie zawsze stał w cieniu.
Kiedyś zielony lakier teraz był przeżarty rdzą i wyblakły. W oponach nie było powietrza.
Pod Garbusem wyrastały kępki mchu, a z pęknięć betonu wybijały się źdźbła trawy.
Jasny znak, ze samochód stoi tutaj już od dawna.
Nikt nie pamiętał żeby Garbusa kiedykolwiek NIE BYŁO.
Był zawsze, odkąd pamiętam.
Brudny, pokryty charakterystycznym nalotem kurzu, deszczu i uschniętych liści, które zatrzymały się przy wycieraczkach. Szyby były potwornie brudne- za wyjątkiem tylnej, którą wybito.
Jej kawałki zresztą leżały jeszcze na tapicerce w środku i gdzieniegdzie na płycie koło Garbusa.
One też były OD ZAWSZE.
Nigdy nie bawiliśmy się w Garbusie- nigdy nie rzucaliśmy w niego kamieniami.
Nigdy nie przyszło nam nawet do głowy żeby spróbować go przepchnąć.
Po prostu nie zbliżaliśmy się do niego.
Wiem, że dorosłym może się to wydać absurdalne, ale w pewnym sensie baliśmy się go.
Tym bardziej, że na drzwiach od strony kierowcy był napis- który tak samo był OD ZAWSZE.
Napis nabazgrany czarną farbą w sprayu.
„GARBÓS ZJADA DZIECI”
Własnie tak..Z błędem. Drukowanymi literami.
- Weź piłkę i chodź bo Dragon Ball!- popędził mnie Mariusz.
Wstałem z ciepłego betonu i starając się wyglądać na wyluzowanego ruszyłem w stronę Garbusa.
Nie lubiłem tam podchodzić. Nikt nie lubił. Dookoła wierzby rosła trawa, teraz pożółkła i sucha. Wysoka do kolan.
Ktoś mógłby spokojnie położyć się w niej i nas obserwować.
Z każdym krokiem zdawało mi się, ze rozmowy moich przyjaciół cichną. Głośniejszy natomiast robił się szelest gałęzi wierzby i cykanie świerszczy.
Nawet warkot samochodów z autostrady kilometr dalej zdawał się cichnąć.
Stanąłem przy Garbusie starając się nie patrzeć przez szyby.
Bałem się.
Każdy z nas się bał.
Każdy z nas się bał, ale nikt się do tego nie przyznawał.
Bałem się, że tutaj, teraz, w słoneczny letni dzień popatrzę do środka i zobaczę kogoś, kto siedzi za kierownicą.
A ten ktoś uśmiechnie się do mnie i kiwnie palcem.
Z długim pazurem.
Wrzeszczałbym.. Wrzeszczałbym tak głośno, że pół osiedla podeszłoby do okien.
Okna były brudne. W środku samochodu oczywiście nie było nikogo.
GARBÓS ZJADA DZIECI
Schyliłem się po piłkę, modląc się żeby nie skrzypnęły otwierane drzwi.
Podniosłem ją szybko, odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę kolegów.
Z każdym krokiem coraz bardziej się uspokajałem, ich rozmowa stawała się coraz głośniejsza a ja oddychałem z coraz większą ulgą.
GARBÓS ZJADA DZIECI
Wrak samochodu zostawał za mną, a ja dołączyłem do przyjaciół.
- Idziemy?
Gruby spojrzał na swój zegarek CASIO który był powszechnym obiektem zazdrości.
Dostał go rok temu, na komunię od chrzestnego z Berlina.
- Dziesięć minut.
- To po co popędzałeś spaślaku- mruknąłem.
Błąd.
Zapomniałem że ze wszystkich określeń opisujących jego gabaryty to było najbardziej problematyczne.
Gruby nienawidził tego słowa.
Przez chwilę patrzył na mnie z czysta nienawiścią.
Nagle, z zaskakującą jak na niego szybkością wyrwał mi piłkę i rzucił przed siebie.
- Idziesz do Garbusa!- krzyknął, a piłka poszybowała w powietrzu.
Sprzedałem mu mięśniaka w ramie i odepchnąłem.
Piłka uderzyła w karoserię, odbiła się i potoczyła dalej.
Prawie krzyknąłem. Każdy z nas prawie krzyknął.
Każdy z nas poza Gruby, który rozcierał ramię otworzył usta do krzyku ale nagle zreflektował się, że jest przecież w towarzystwie kolegów i nie wypada.
Kiedy piłka uderzyła w maskę samochodu ta skrzypnęła i podniosła się.
Charakterystycznie wygięta, przerdzewiała, podjechała do góry odsłaniając bagażnik samochodu.
Musiała strzelić jakaś sprężyna, zwolnić się jakiś zatrzask.
Kiedy piłka uderzyła w maskę tam po prostu coś pękło i się otworzyła.
Przez chwilę staliśmy gapiąc się na to, co właśnie się stało.
Potem niepewnie popatrzyliśmy na siebie.
- Chodźcie zobaczymy – powiedział Mariusz, ale słabo udało mu się ukryć drżenie głosu.
Garbus stał bokiem do nas. Niecałe trzydzieści metrów.
Stał z otwartą klapą bagażnika.
Nikt z nas jej jeszcze nigdy nie otworzył.
Nikt z nas nawet nie wlazł do środka samochodu.
Starszy brat Grubego smiał się, że w środku ukryte jest złoto albo zwłoki żony właściciela pojazdu.
Były różne wersje.
Nikomu z nas nie spieszyło się jakoś, żeby je sprawdzać.
- Ej chodźcie lepiej na DragonBalla- Gruby przestał masować ramie i odwrócił się w stronę bloków.
Bliźniacy dalej jak zahipnotyzowani wpatrywali się we wrak samochodu.
- Bojna dupa jesteś- rzuciłem w stronę Grubego.
Zawahał się, zrobił jeszcze kilka kroków po czym zatrzymał się i odwrócił w moją stronę.
- Chyba ty- wycedził przez zaciśnięte zęby.
Przełknął resztki huba-buby i wrócił do nas.
- Idziemy? – popatrzyliśmy na siebie.
Było ciepło, świeciło słońce.
Każdy z nas na rękach miał gęsią skórkę.
GARBÓS ZJADA DZIECI.
Obok, z osiedla dobiegały zwyczajne odgłosy telewizji, radia, gdzieś pracował odkurzacz, gdzieś wiertarka.
- To bagażnik nie?- spytał Seba a ja kiwnąłem głową.
- Ta, motor jest z tyłu- mój wujek takiego miał.
- Cyganisz – syknął Gruby a a znowu sprzedałem mu mięśniaka.
Nie chciałem już z nim dyskutować.
- Idziemy?
Popatrzyliśmy na siebie i ruszyliśmy w strone Garbusa.
Każdy z nas bał się coraz bardziej z każdym krokiem.
Każdy był coraz ciekawszy.
Ciekawosc zabiła kota, satysfakcja go wskrzesiła. – przypomniało mi się nie wiedzieć czemu stare porzekadło.
Zbliżyliśmy się do samochodu. Z otwartą klapą wyglądał jak ptak żółw, który właśnie próbuje coś ogryźć.
Stanęliśmy razem jakby na komendę. Popatrzyliśmy na siebie, po czym przeszliśmy powoli ostatnie kilka metrów.
…w bagażniku nie było nic. Tylko stary, rozłożony koc-którego stęchły zapach czuliśmy aż z odległości.
- E.. Czapa…- mruknął Sebastian.
Niechętnie przyznałem mu rację.
- Spadamy?- spytał jego brat.
Gruby pokręcił głową.
- Trzeba sprawdzić pod kocem.
Wzdrygnąłem się na samą myśl.
Gruby nie czekając podszedł do samochodu a ja wstrzymałem oddech.
Gwiazdorzył.
Ewidentnie gwiazdorzył, bo wiedział, jak będzie się mógł chełpić tym, ze grzebał w bagażniku Garbusa.
Mariusz nerwowo skubał kołonierzyk koszulki, Sebek wypuścił głośno powietrze przez zaciśnięte żeby.
A Gruby podszedł do samochodu, chwilę stał przed maska, po czym- o zgrozo!- przechylił się do przodu i zajrzał do środka.
Staliśmy dwa metry za nim, widzieliśmy jak podnosi koc po czym wyciąga go z bagażnika i rzuca pod nasze nogi.
Stęchła narzuta upadła na beton wzbijając tuman kurzu.
Odetchnęliśmy z ulgą.
- Nic pod spodem nie ma… A to wy jesteście cykory! Siusiumajtki! Bojne dupy!- odwrócił się plecami do samochodu i wykrzykiwał w naszą stronę.
W tym momencie coś błyskawicznie wciągnęło go do środka, a klapa bagażnika jeszcze szybciej się zatrzasnęła.
Zaczęliśmy wrzeszczeć.
Komentarze