Historia
Dom z naprzeciwka, cz. II
- Naprawdę uważasz, że to takie zabawne? - warknął Brian, zatrzaskując maskę czerwonego forda ze złością. Pokręcił głową z kwaśną miną. Dotychczas sprawny samochód właśnie dziś "złapał" awarię silnika, której źródła brunet nie potrafił dociec i to wściekało go najbardziej, chociaż chwilę potem musiał przyznać, że śmiech Suzanne patrzącej z rozbawieniem na jego bezowocne starania naprawy auta był nie mniej denerwujący.
Że też akurat dziś musiał jechać do miasta! Miał kilka spraw niecierpiących zwłoki, więc nie mógł przekładać ich w nieskończoność, jak zazwyczaj robił z drobnostkami. Jedynym środkiem lokomocji jaki mu pozostawał był jego stary rower - ojca znowu wywiało z ładunkiem w świat.
Przepełniony żalem do zawodnego auta Brian rzucił próbującej stłumić śmiech kuchenną ściereczką matce nienawistne spojrzenie przymrużonych oczu.
- Wyjdzie ci to na zdrowie! - usłyszał jeszcze wesołe słowa Suzanne. Przewrócił oczami zmierzając w stronę garażu po rower.
Był tam i wcale nie wyglądał na zdatnego do użytku. Brian ledwo zdołał rozpoznać w tym zardzewiałym gruchocie swojego wiernego "Lucky'ego", którym zawsze jeździł do szkoły i z powrotem. Po wyciągnięciu go na światło dzienne zauważył między ramą gęste, pajęcze sieci, a sam rower przy choćby lekkim ruchu kołem wydobywał z siebie jęki zbliżone tonem do tych wydawanych przez dusze cierpiące najgorsze katusze w ostatnim z kręgów piekieł.
Westchnąwszy Brian złapał się pod boki patrząc z dużą dozą pesymizmu na Lucky'ego. Zupełnie odechciało mu się wybierać do miasta, lecz wiedział, że nie ma większego wyboru. Gruchota trzeba było umyć, polakierować i naoliwić, a Brian - z natury śmierdzący leń - nie miał na to najmniejszej ochoty.
Wtem kątem oka dostrzegł jakiś błysk. Z łatwością zlokalizował jego źródło - okno domu pani Finn. Palcami przeczesał czarną czuprynę, zastanawiając się co może powodować taką łunę światłą, jaka teraz wydobywała się z wnętrza mieszkania staruszki. Brian rzucił spojrzenie na rower i bez namysłu podjął decyzję o zbadaniu zagadkowego zjawiska.
W połowie drogi uświadomił sobie, jak głupio musi wyglądać zakradając się w biały dzień pod dom sąsiadki, lecz nie zrezygnował z dalszych podchodów. Kierowała nim nie tyle niechęć do czyszczenia Lucky'ego, co pragnienie zbadania dziwnego światła. Przez chwilę doznał wrażenia, jakby znowu miał sześć lat i robił z każdego głupstwa wielkie tajemnice.
Wkraczając na teren posesji pani Finn poczuł się nieswojo. Zakradł się pod okno i powoli, bardzo niepewnie zerknął do wnętrza mieszkania staruszki.
To, co zobaczył zmroziło mu krew w żyłach i przyprawiło o długotrwałe zatrzymanie oddechu. Szeroko otwartymi oczami przeczesywał cały pokój, monitorując uważnie każdy jego skrawek. Na podłodze, w równych odstępach na narysowanym pewną linią okręgu stało dwanaście zapalonych świec, w tym także kilka na parapecie i półkach, więc było na tyle jasno, że Brian z łatwością dostrzegł ołtarzyk, który mimo powszechnego przeznaczenia jako miejsce modlitwy, w tym przypadku wcale do niej nie służył. Symbole odwróconych krzyży i inne znaki rzucały się w oczy na tyle, by nie móc oderwać od nich wzroku. Brian był pewien, że jeden z większych pojawił się w jego śnie po przyjeździe do domu. Także wielki pentagram w środku okręgu na podłodze nie świadczył o pobożnym usposobieniu pani Finn. Rozglądając się po pomieszczeniu dostrzegł obrazek leżący u szczytu jednego z ramion pentagramu. Wokół niego rozsypany był ciemnozielonej barwy proszek. Brian wytężył wzrok, starając się dostrzec, co przedstawia zdjęcie. "Przecież to ja!" uświadomił sobie ze zgrozą, cofając się od okna. Wtem tuż za szybą wyrosła postać staruszki, która zakrzywionymi w dół ustami, z malującą się złością w małych, wrednych oczkach obserwowała w milczeniu, jak Brian ze strachu upada na ziemię. Światło świec odbijało się od jej bladej skóry, tworząc upiorne cienie pod oczami. Brunet czuł jak przerażenie paraliżuje jego ciało. Ciarki wskoczyły na jego plecy niczym wytrawny jeździec dosiada swojego rumaka i wbiły w barki ostrogi strachu, które zmobilizowały Briana do ucieczki. Gdy w popłochu wsiadł na zupełnie nieodrestaurowanego Lucky'ego i czym prędzej popedałował w stronę miasta stała tam nadal, milcząca, nieruchoma. Cierpliwa.
***
- Niech to szlag! - zaklął Brian, osłaniając głowę dzisiejszym wydaniem "Kentucky News". Niebo zasnuło się chmurami już dobre trzy godziny temu, a deszcz nieprzerwanie lał jak z cebra. Śliska asfaltowa droga, tylko w połowie zdatny do użytku rower i ulewa - wszystko to składało się na chęć jak najszybszego powrotu Briana do ciepłego mieszkania. Pedałował zawzięcie, jakby od tego zależało jego życie.
Po kilkunastu minutach wjechał na podjazd domu rodziny Adamsów, złapał torbę z zakupami przewieszoną przez rączkę Lucky'ego i w ekspresowym tempie znalazł się na werandzie. Wycieńczony przekroczył próg, wylewając wodę z butów i zdejmując przemoczone skarpetki.
- Mamo! Jestem! - zawołał, taszcząc torbę z zakupami. Wszedł do kuchni, po czym zaczął rozpakowywać prowiant. - Deszcz zastał mnie w połowie drogi! Cały przemokłem! - ciągnął podniesionym głosem brunet. Suzanne ciągle się nie odzywała, więc pomyślał, że ogląda telewizję za zamkniętymi drzwiami w salonie. "Pewnie leci "Piękni i młodzi"..." przemknęło mu przez myśl, a na ustach od razu zagościł uśmiech na wspomnienie durnowatej telenoweli, którą matka wprost ubóstwiała. - I nie uwierzysz, co widziałem w domu tej staruszki, pani Finn! - Brian otworzył drzwi. Uśmiech zniknął z jego twarzy tak szybko, jak się pojawił, bo oto przed nim, na sofach siedział nie kto inny jak Suzanne oraz staruszka z sąsiedztwa, popijając herbatkę i gawędząc sobie w najlepsze. Gdy wszedł do pokoju na twarzy jego matki malowała się złość i nagana, natomiast pani Finn uśmiechała się delikatnie, lecz Brian zmarszczył brwi, cały spięty. Fałszywą serdeczność potrafił wyczuć na kilometr.
- Idź na górę, przebierz się. Kolacja jest w kuchni. - zimny ton głosu matki sprawił, że wyrwany z chwilowego otępienia Brian natychmiast odwrócił się do wyjścia. Zatrzymał się jednak na schodach, słuchając urywku rozmowy. Z tego miejsca widział twarz pani Finn zwróconą w stronę jego matki, siedzącej teraz plecami do Briana.
- Bardzo za niego przepraszam, on nie oswoił się jeszcze do końca z nowym domem, obcym dla niego otoczeniem... - Suzanne próbowała jakoś usprawiedliwić gafę syna. Sama zakłopotała się nieco i słychać było jak zaczęła siorbać herbatę. Uśmiech nie znikał z pomarszczonej twarzy staruszki. Ze stoickim spokojem odparła:
- Jeszcze się oswoi... - po czym przeniosła wzrok świdrujących, kocich oczu na stojącego na schodach Briana, który nie czekając ni chwili dłużej uciekł na górę, zostawiając na drewnianych schodach ślady mokrych stóp.
***
Pierwszy miesiąc wakacji minął jak z bicza strzelił. Brian mimo wcześniejszych zastrzeżeń przyzwyczaił się do panującego na obrzeżach Lexington spokoju i wszechobecnej ciszy. Od dwóch tygodni prowadził sielskie życie, leniąc się przed telewizorem czy na łóżku w swoim pokoju, pochłonięty do reszty czytaniem książek.
Próbował nie myśleć o dziwnych wydarzeniach związanych z panią Finn i unikał jej jak ognia. Nie chciał mieć z nią zupełnie nic do czynienia po tym, jak zobaczył co dzieje się w jej mieszkaniu.
Tego samego wieczora, kiedy rozpętała się straszliwa ulewa, po wyjściu staruszki, Brian opowiedział Suzanne wszystko, co widział. Był pewien, że sąsiadka odprawia czary i rzuca klątwy, jednak matka na wszystkie jego zarzuty potrafiła znaleźć racjonalne wytłumaczenie: " Obrazek? Twoje zdjęcie dałam jej sama, tuż po przeprowadzce. Dziwne znaki? Mogłeś dokładnie nie widzieć, wiesz, że masz małą wadę wzroku. Świece? A kto ich nie zapala?". Brian przestał wierzyć, że ktokolwiek inny oprócz niego może zauważyć, że z panią Finn było stanowczo coś nie tak i to przez duże s. Tylko on mógł udowodnić, że jest ona, jak z dużą doza pewności podejrzewał, czarownicą.
Nie miał jednak pojęcia w jaki sposób może rzucić światło dzienne na prawdziwe oblicze staruszki, a samo wspomnienie jej upiornego lica przyprawiało go o dreszcze. Wolał więc jak skończony tchórz, lecz przynajmniej tchórz w jednym kawałku, nie zajmować się tą sprawą.
***
Niebo przechylało się to w prawą, to w lewą stronę. Oczy Briana podążały za obłoczkiem w kształcie rozwartej paszczy dinozaura. W zębach trzymał trzcinę, na głowę założył słomiany kapelusz i nie miał zamiaru wstawać z powoli bujającego się hamaka, nawet gdyby umarli wstali zza grobów.
Tak przynajmniej myślał dwie minuty wstecz.
Teraz jednak usłyszał ciężkie kroki i jakby sapanie zmęczonego życiem niedźwiedzia, który przekraczał ogródek rodziny Adamsów. Brian zerwał się na równe nogi, zaprzeczając swoim wcześniejszym postanowieniom.
Istota człapiąca z trudem była o wiele gorsza niż niedźwiedź – pani Finn.
Brunet zaklął w duchu; pierwszy raz od zdecydowanie zbyt wielu dni postanowił obejrzeć słońce, tudzież poobserwować chmury i oczywiście natknął się na stukniętą staruszkę. Przyjrzał się jej dokładnie. Ubrana jak zwykle w gruby czerwony seter, pod którym wyobraził sobie bladą, zimną, żylastą skórę opinającą wystające kości, ścisnęła siwe włosy w kok nad karkiem i zgięta w pół niewiarygodnie wolno, kroczek za kroczkiem przemierzała tereny należące do Adamsów. Dopiero po chwili Brian dostrzegł, że powodem jej "szybkości" był przerzucony przez plecy worek. Zmrużył oczy, postępując parę kroków w przód. Ciemna, kleista maź skapująca kroplami z materiału nie mogła być niczym innym, jak krwią. Tylko czego? Albo raczej kogo?
- Może pani pomóc? - rzucił brunet hardo z daleka. W tym właśnie worze widział swoją szansę udowodnienia światu, że Finn nie jest pobożną, dobrotliwą członkinią zakonu moherków, za jaką wszyscy naokoło mylnie ją brali. Zwróciła swoje małe oczka na jego twarz, wyszczerzając żółte, dziurawe i zupełnie niekompletne zęby w krzywym uśmiechu złośliwości. Brian zawahał się przez chwilę, gdy zobaczył jak daje mu zachęcający gest kościstą dłonią, ale zebrał się na odwagę. Podszedł na odległość wyciągnięcia ręki - ot tak, na wszelki wypadek jakby chciała rzucić mu piaskiem w oczy, obezwładnić i zawlec do swojej nory, tam poddając go najwymyślniejszym torturom.
Profilaktyka to mądra rzecz.
Ona jednak wręczyła mu wór, kiwając niecierpliwie głową, aby otworzył. Wciąż obserwując staruszkę kątem oka, rozwiązał przytrzymujący rogi materiału sznur i otworzył torbę. Zmarszczył nos czując ohydny fetor. Sam zapach krwi wywołał dziwny, metaliczny posmak na języku.
- Martwe kury? - rzekł sam do siebie, nierozumiejąc. Chciała je zjeść? Przecież równie dobrze może kupić kurczaki w markecie. A może... a może potrzebne jej były do tajemnych obrzędów?!
- Uważaj, bo sam tak skończysz... - jej skrzekliwy śmiech wwiercił się w mózg bruneta niczym szpilka, a potem wracał jeszcze wiele, wiele razy niczym natrętna mucha wracająca zawsze na miejsce pożywki chociażby ją odganiać tysiąckrotnie. To było kolejne usłyszane od niej ostrzeżenie i mężczyzna miał wrażenie, że nie było ono wypowiedziane jako przestroga przed złem, lecz jako informacja, że zło nadchodzi.
Brian przygryzł wargę, obserwując jak staruszka odchodzi, kołysząc się na boki.
***
Brian wiedział jedno: Finn to diabelskie nasienie zła, które ukrywało swoją prawdziwą naturę wcielonego szatana, aby, kiedy nikt nie widzi, dręczyć go w najbardziej wyrafinowany sposób. Matka zupełnie mu nie wierzyła, nazywając jego zeznania w sprawie sąsiadki "czczą gadaniną" i "bezpodstawnymi zarzutami", a ojciec po powrocie z podróży wgapiał się w ekran popijając kanapki colą i zupełnie go nie słuchając.
Wakacje w tym roku stanęły więc pod znakiem obserwacji zdziwaczałej staruchy.
- Co dalej? - Brian wbił dwa jajka do miski kręcąc tyłkiem w takt piosenki lecącej właśnie z radia. Na białym fartuszku w czerwone groszki widniały już plamy truskawkowego dżemu.
Suzanne rzuciła mu pojemnik z mąką i ze śmiechem wykonała piruet na drewnianych deskach, pochylając się nad książką kucharską.
- Dwie szklanki! - zakomenderowała wskazując palcem na mąkę. - Potem szklanka mleka! - ruszyła dziarsko w stronę lodówki i nagle zaśmiała się radośnie. - To będzie najlepsze ciasto na całym świecie! Kiedy ojciec wróci z tego swojego "łowienia" żadne ryby nie zastąpią tego rarytasu! - spojrzała na miskę w której Brian mieszał zapalczywie drewnianą łyżką. Wtem rozległ się dzwonek do drzwi. Suzanne zatrzymała się w pół kroku i obróciła się na pięcie, czym prędzej biegnąć aby otworzyć niezapowiedzianym gościom. Brian uśmiechnął się i nieodrywając się od zajęcia kolejno dodawał składniki do ciasta. Gdy matka dłużej nie wracała, zaniepokojony ruszył w stronę frontowych drzwi. Stali w nich dwaj policjanci z grobowymi minami. Brunet wytarł dłonie utytłane w mące o fartuszek i założywszy ręce na piersi stanął za matką, która spoglądała to na syna, to na funkcjonariuszy, wyczekując niecierpliwie. Mężczyźni wydawali się przybici i z trudem przyszło im mówić. Jeden z nich westchnął i wyrecytował:
- Z przykrością zawiadamiamy, że pani mąż nie żyje. -
Ciąg dalszy: http://straszne-historie.pl/story/10694-Dom-z-naprzeciwka-CZ-III
Komentarze