Historia
Czas Z, część 10
Lubisz Czas Z? Daj "lubię to" tu: http://on.fb.me/1b3zWgx
Spis wszystkich części: http://straszne-historie.pl/profil/5577
Zza metalowego włazu, cały czas dochodzą dźwięki rozwścieczonych, bijących w niego z całej siły, zainfekowanych.
W końcu możemy odetchnąć.
Nieźle zaczęliśmy dzisiejszą podróż. Nie przeszliśmy nawet dwustu metrów w interesującym nas kierunku, a już ledwo udało nam się ujść z życiem.
Damian w tym czasie, wyjmuje z plecaka Magdy małą latarkę.
- To była pułapka. Śmierdziuchy zastawiły na nas pułapkę – mówi, odkręcając butelkę z wodą jedna z dziewczyn.
- Wyglądało to, co najmniej dziwnie – szepcze Damian, dodając po chwili - widziałem już niejeden skoordynowany atak w ich wykonaniu. Ale teraz, prawie nas mieli. Musieli nas wyczuć już w banku.
- Najprawdopodobniej tak. Proponuje pozostać tutaj jakiś czas. Nie wyglądałam przez drzwi klatki obok, ale słychać było, że całe podwórko jest nimi zakitowane na ful.
- A jak sąsiedni korytarz? – pytam.
- Byłam tylko na parterze. Nikogo jednak nie widziałam, ani nie słyszałam.
- Skoro skurwiele wyczuły nas w banku, to teraz też tak łatwo nam nie odpuszczą. Może lepiej sprawdzić czy nie da się dostać na dach.
- Racja! Trzeba tylko przeprowadzić rozpoznanie na klatce obok.
- Nie ma problemu, ja pójdę – zgłaszam się na ochotnika.
Akurat do tego typu akcji, nadaje się najlepiej.
Nie tracąc czasu. Uzbrojony w maczetę, wraz z Damianem ruszam w stronę drugich z wrót. Według zapewnień naszej koleżanki, zarówno zamkniecie jak i otwarcie ich, nie stanowi żadnego problemu. W odróżnieniu od tych za naszymi plecami, mechanizm działania jest w jak najlepszym stanie, nie nastręczając żadnych kłopotów.
Po moim wyjściu, właz zostanie zamknięty. Damian ma jednak zostać przy nim, czekając aż wrócę.
Ustalamy, że kodem potwierdzającym przybycie, będzie pięciokrotne uderzenie w metal.
Ściany przejścia niemalże na całej długości ozdobione są odpadającą dużymi płatami, łuszczącą się farbą. Gdzieniegdzie odpadły tynk, ukazuje czerwone cegły fundamentu. Do tego, nie da się nie wyczuć charakterystycznego zapachu moczu.
Idziemy w milczeniu. Miejsce samo z siebie przyprawia o gęsią skórkę. Mimo wszystko uratowało nam życie.
Nagle, bez najmniejszych skrupułów wdziera się do moich uszu intensywny, ogłuszający trzask łamanych, drewnianych desek.
To są ułamki sekundy, kiedy kątem oka dostrzegam lecące na nas jedne z bocznych, prowizorycznych, drzwiczek. Damian jako, że szedł bliżej nich, oberwał mocniej. Wpadł na mnie, następnie przewracając się na podłogę.
Zdezorientowany zataczam się, szybko odbiegając w prawo.
Na Damianie leżą połamane, zrobione przez jakiegoś domorosłego stolarza drzwi. Wystaje mu spod nich tylko głowa, atakowana przez starającego się ją pochwycić odmieńca.
Odruchowo chwytam za rękojeść maczety, następnie odcinając głowę intruza. Staram się być jak najszybszy. Daleko mi jednak do wprawy w unicestwianiu.
Mój kompan w tym czasie, jak najszybciej stara się wydostać spod licznych, pozbijanych gwoździami desek.
Ciało trupa zwala się dokładnie w to miejsce, gdzie przed chwilą leżał chłopak.
Głowa turla się kilka metrów dalej, zatrzymując się pod nogami dopiero co przybyłych na miejsce dziewczyn. Obie nieco odskakują.
- Kurwa, co jest!?
- Zaatakował nas znienacka – tłumaczę.
- Cholera! Albo zahaczył mnie paznokciem, albo to któryś z gwoździ! – mówi z przerażeniem wymalowanym na twarzy Damian.
Faktycznie materiał jego kurtki w dwóch miejscach, tuż poniżej szyi jest rozerwany. Jednocześnie widać, coraz bardziej powiększającą się na nim, czerwoną plamę.
Jako drugi z kolei oglądam rany. Bardziej mi one wyglądają na zadane przez któryś z licznie wystających gwoździ. Ale tak do końca, nie jestem o tym przekonany.
- W razie jakby co, załatwcie mnie. Obiecajcie mi, że tak zrobicie!
Słysząc te słowa każde z nas opuszcza wzrok.
Wiem, że byłaby to przysługa, sam wolałbym zginąć niż zamienić się w żywego trupa, ale lepiej aby to ktoś inny podjął się w razie czego, wykonania tej ostatniej woli.
Wygląda jednak na to, że nie tylko ja mam takie zdanie.
Chwilę ciszy, przerywa dziwnie brzmiący dźwięk, wydobywający się z wnętrza zamkniętego do tej pory pomieszczenia. Trudno określić czy bardziej przypomina on płacz, skrzek, czy pojękiwanie.
Mimo kataru, czuję dość nieprzyjemny zapach. Reakcja moich towarzyszy jest podobna.
Wszyscy mają malujący się na twarzy grymas obrzydzenia.
Powoli wchodzimy do środka, skrywanej do tej pory, piwnicy.
Przy suficie powiewają liczne pajęczyny, co kilka metrów leży porozsypywana trutka na szczury. Gryzonie wiedzą jednak o jej zgubnym działaniu. Bezkarnie biegając, węszą w poszukiwaniu pożywienia.
Kiedy emitowany snop sztucznego światła latarki oślepia jednego z nich, natychmiast zastyga w bezruchu, po chwili uciekając pod stary, stojący na czterech pustakach, regał.
Do ścian przymocowanych jest kilka zbitych z listewek, raczej prowizorycznych półeczek. Kątem oka dostrzegam poustawiane na nich słoiki z jakimiś, zdaje się, wekami.
Dziwny dźwięk nagle urywa się.
Pierwsze z pomieszczeń tego lokum, zagracone jest różnymi starymi, w większości uszkodzonymi meblami. W rogu stoi tak dobrze znany z lekcji biologii, kościotrup. Tuż obok, duży w niektórych miejscach obdrapany globus.
Przechodzimy do następnego z „pokoi”.
Już w progu wiem, że to stąd wydobywa się brzydki zapach.
Idący nieco z tyłu Damian, rozświetla wnętrze.
Na łóżku, skrępowana, zakneblowana, a jednocześnie przywiązana do niego, leży zainfekowana kobieta. O tym, że żyje, świadczą nerwowo wykonywane ruchy. Jej nogi unieruchomione są grubymi linami, przytwierdzającymi każdą z nich do przeciwległych boków starego, śmierdzącego łoża.
Cały materac, poczynając od jej pasa w dół, zabrudzony jest smolistą, czarną zaschniętą substancją.
Unieruchomione ciało jest czerwone, wyschnięte i pokryte znaczną ilością pulsujących, białych bąbli.
Na podłodze w pobliżu wersalki, dostrzegam kilkanaście martwych szczurzych trucheł.
Nie chcąc na to patrzeć, odwracam wzrok.
Magda szybkim ruchem wyjmuje nóż, następnie równie wprawnym cięciem unicestwia leżącą.
Tułów związanej opada. Odcięta głowa z zastygłą, przerażającą mimiką twarzy, nieco odchyla się w lewą stronę.
Z kilkumilimetrowej szczeliny, powstałej między szyją a głową, zaczyna wydobywać się znaczna ilość galaretowej substancji.
Rozglądam się dookoła. Jest to taka sama nora jak klitka obok. Na ścianie znajduje się mnóstwo zacieków, zamalowanych usilnymi próbami przyozdobienia ścian w graffiti. Twórca musiał się jednak dopiero uczyć ulicznego fachu, gdyż trudno rozpoznać, co przedstawia wielokrotnie przemalowywany rysunek.
Obok stoi niewielki stolik. Na talerzu znajdują się dwie zeschnięte kromki chleba.
Kieruję wzrok w przeciwległą część nory, kiedy znów całe pomieszczenie zaczyna wypełniać ten dziwny rodzaj dźwięku.
Jest to jakby połączenie charczenia, z zawodzeniem tylko, że barwa tego odgłosu jest strasznie cienka.
Wtedy moje oczy napotykają stojącą pod ścianą malutką kołyskę.
- „O nie! Tylko niech to nie będzie to, o czym myślę!” – proszę w myślach.
Przerażony podchodzę, zaglądając do środka.
Niestety moja prośba pozostaje niewysłuchana.
W kołysce leży, zawinięty w krwisto czerwoną pieluchę zainfekowany noworodek.
Do tej pory zdążyłem zobaczyć jak mi się wydawało wszystko. Jakże się myliłem.
Małe zasnute błonami oczy, czerwono żółtawa skóra, zaciskające się dziąsła i upiorny wyraz twarzy, jednoznacznie świadczą z czym mam do czynienia.
Stoimy tak w milczeniu, kompletnie nie mając pomysłu, co zrobić.
Jako pierwszy, bez słowa wyjaśnienia, pomieszczenie opuszcza Damian. Za nim podąża Marzena.
Magda wyjmuje zapalniczkę.
Po chwili mrok, rozświetlony jest tańczącym w powietrzu płomieniem.
Nie mam pojęcia, co począć.
Skrócić męki… no właśnie, nawet ciężko dobrać mi odpowiednią nazwę określającą zainfekowanego noworodka. Zostawić go tutaj? Przecież to nie jest normalne ludzkie dziecko.
Do tej pory widziałem zainfekowane, kilku lub kilkunastoletnie dzieci. Lecz na szczęście, nie musiałem się bezpośrednio przed nimi bronić.
Ale co zrobić teraz?
Spoglądam na Magdę. Patrzy mi prosto w oczy. W jej wzroku widzę pewność siebie.
Wiem o czym myśli. Nie chcąc być egzekutorem, liczy w tej kwestii na mnie.
Bez zastanowienia wyjmuję pistolet, kierując wylot lufy w stronę kołyski.
Cały czas nie odrywam wzroku od oczu swej towarzyszki. Nie mam tyle odwagi by patrzeć gdzie celuje, wolę jej oczy.
Naciskam spust… Klik, klik.
Odgłos uderzającej o spłonkę naboju iglicy, wypełnia przez ułamek sekundy wnętrze obskurnego pomieszczenia.
- Wiesz, Glock nigdy się nie zacina – mówi dziewczyna.
Nie odzywam się. Kieruję wzrok na opuszczaną broń.
Magda bierze ode mnie pistolet, szybkim, zdecydowanym ruchem ręki przeładowuje go.
Na podłogę upada nabój. Podnosi go, z powrotem wkładając do magazynka. Na koniec przeładowuje broń, ponownie mi ją wręczając.
Nie piszę się na to drugi raz. Wtedy to było wtedy, teraz to jest teraz.
Zabezpieczam pistolet przed samoczynnym wystrzałem i wkładam za pasek spodni.
Chce stąd wyjść. I to jak najszybciej. W ślad za mną wychodzi Magda.
W korytarzu czekają na nas Marzena z Damianem.
Nie zadają żadnych pytań. Jestem pewny, iż o tym, czego byliśmy przed chwilą świadkami, wszyscy chcemy jak najszybciej zapomnieć.
Świat jest bezwzględny, bezduszny.
Prawda jest jednak taka, że to my stworzyliśmy ten świat, wraz z wszystkimi okropnymi jego następstwami.
Jeden z moich wujków, powiedział mi kiedyś pewne mądre słowa.
Pamiętam, iż oglądaliśmy wtedy jeden z programów przyrodniczych.
Dorosły samiec lwa, ku wściekłości, a zarazem bezradności matki lwicy, zaczął pożerać jej młode. Czuł, że w przyszłości będą one jego konkurencją, do tego są nosicielami innego, nienależącego do niego materiału genetycznego.
- „Jakie to okropne i niesprawiedliwe” – powiedziałem.
- „Zapamiętaj! Przyroda nie jest ani dobra, ani zła. Jest tylko niesamowicie konsekwentna w swoich wyborach” – wyjaśnił mi wuj.
Teraz rozumiem każde z tych słów.
Właśnie byłem świadkiem nieubłaganej konsekwencji, będącej następstwem ludzkich działań.
Masywna, metalowa klapa zamyka się, wydając nieco stłumiony odgłos uderzenia stali o stal. Sekundę później o wiele głośniejszy dźwięk wbijających się w futrynę bolców zamka, przebiega echem po kolejnych kondygnacjach budynku, ginąc ostatecznie na którejś z nich.
Z zewnątrz dochodzą wyraźne odgłosy tłoczących się na podwórku odmieńców, lecz sama klatka schodowa wydaje się być pusta. Mijając drzwi wyjściowe, wyglądam przez długą, wąską szybkę, biegnącą przez niemalże połowę ich długości.
Przejście podwórkiem w obecnej chwili nie wchodzi w grę. Jest ich zbyt wielu. Nieźle się na nas przyczaili.
Ostrożnie pokonuję poszczególne piętra. W przeciwieństwie do klatki schodowej obok, ta musiała być niedawno remontowana.
Kremowa, malowana olejną farbą lamperia, sięga połowy wysokości każdej ze ścian.
Pozostała część jest tak jak sufit, śnieżnobiała.
Na każdym z pięter znajdują się cztery mieszkania, lecz tylko dwa z nich stoją przede mną otworem.
Nie zamierzam jednak do któregokolwiek z nich wchodzić, przynajmniej teraz. Być może jak będę wracał, na wszelki wypadek tam zajrzę. Nie chciałbym, aby jakiś zainfekowany wyczuł Damiana, a następnie zupełnie niespodziewanie w najmniej odpowiednim momencie, wyskoczył na nas zza uchylonych drzwi.
Dochodzę do ostatniego z poziomów.
Aby dostać się do miejsca umożliwiającego wejście na dach, najpierw trzeba minąć metalową, dwuskrzydłową, zamykaną na kłódkę kratę, a następnie pokonać kilka biegnących w górę schodków.
Na szczęście po kłódce nie ma śladu. Po chwili wyglądam przez duże okno, będące jedyną barierą oddzielającą od interesującego nas miejsca.
Rozciąga się z niego widok na najbliższych kilkadziesiąt metrów dachu, oraz najbliższą okolicę.
Los zdaje się powoli przechylać jedną ze swych szal w naszą stronę.
Kilka kolejnych, stojących obok siebie kamienic, umożliwia przejście kilkuset metrów, nad głowami zainfekowanych. Dachy niektórych z nich znajdują się, względem siebie, nieco niżej lub wyżej, nie będzie to jednak stanowiło jakiejś większej przeszkody.
Stojąc na wyłożonym papą dachu, czuję podmuchy porywistego wiatru.
Deszcz przestał padać, a wszystkie ciemne chmury zostały przegonione w zachodnią część nieboskłonu.
Konary wysokich, rozłożystych drzew, przychylają się to w prawo to znów w lewo. Dokładnie słychać tak znienawidzone przeze mnie jęki i zawodzenia zainfekowanych.
Dachy są naszą jedyną drogą.
Wracając zaglądam do otwartych mieszkań.
Pierwsze z nich wita mnie złowrogą ciszą.
Jak ja mam dość tego ciągłego napięcia. Gdyby nie ten zakitowana katarem nos, byłoby mi dużo łatwiej. A tak, muszę uważać dosłownie na każdą wnękę, każdy pokój, każde mijane drzwi, czy jakiekolwiek miejsce gdzie może czaić się czekające na mój błąd i chwilę nieuwagi, śmiertelne niebezpieczeństwo.
Wyczuwam przeciąg. Sekundę później z trzaskiem zamykają się drzwi wejściowe.
Wzdrygam się, przez ułamek sekundy czuję niepewność. Zamieram w bezruchu, nasłuchując jakiegokolwiek dźwięku, mogącego być pomocnym w zorientowaniu się w położeniu, a tym samym zwiastującego być może jakąkolwiek formę niebezpieczeństwa.
Nic się jednak nie dzieje.
Zaglądam do poszczególnych pomieszczeń. Na wszelki wypadek, chowam za pasek spodni maczetę, zastępując ją trzymanym oburącz pistoletem.
Gospodarz dbał o porządek, gdyż wszystko jest idealnie poustawiane na swoim miejscu. Nie ma tu tak charakterystycznego dla niemalże każdego z odwiedzanych przeze mnie mieszkań, wywołanego szybką ewakuacją, bałaganu.
Akurat ten lokal mógłby być skansenem, idealnie odzwierciedlającym wzór mieszkania sprzed zagłady.
Szybkim ruchem otwieram drzwi ostatniego z pomieszczeń, mianowicie łazienki.
Widząc stojącą naprzeciwko mnie sylwetkę, odruchowo naciskam spust celując w głowę.
Rozlega się hałaśliwy brzęk tłuczonego szkła. Poszczególnie spadające różnej wielkości szklane odłamki, wypełniają dno wanny, układając się w przypadkowo powstałą mozaikę.
Opuszczam ściskaną trzęsącymi się dłońmi broń.
- „Niech to szlag”- myślę, spoglądając na roztrzaskane przez pocisk lustro. To było moje odbicie.
Nieźle, a gdyby to był człowiek?
Nie ma co gdybać. Przecież nie jestem zawodowym żołnierzem, szkolonym na okoliczność kontrolowania swoich zachowań w najbardziej ekstremalnych sytuacjach. Szkoda tylko zmarnowanego naboju.
Muszę trochę ochłonąć. Doskonale nadającym się do tego miejscem będzie balkon. W największym z pokoi, widziałem uchylone drzwi prowadzące właśnie w tamto miejsce.
Ledwo przekraczam próg balkonowej framugi, kiedy mój wzrok zostaje przyciągnięty przez siedzącego, opartego o ścianę, martwego zainfekowanego i znajdujące się w takiej samej pozycji z tym, że na bujanym fotelu, zwłoki od dłuższego czasu nieżyjącej kobiety.
Końcówka długiej, sięgającej kostek spódnicy, stanowiącej tego nieszczęsnego dla niej dnia ubiór, delikatnie unoszona jest przez coraz bardziej wzmagające na sile powiewy wiatru.
Odmieniec został zabity strzałem w głowę. Bębenkowy kolt leży na kolanach wpatrującej się gnijącymi oczami w dal, niewiasty.
Nie wiem, co mogło być przyczyną jej śmierci. Widoczny jest jednak bardzo zaawansowany rozkład ciała.
Wróciłem do mieszkania, czym prędzej opuszczając je.
Drugi z lokali znajduje się piętro niżej.
Standardowo zachowując wszelkie środki bezpieczeństwa, wchodzę do środka.
Rozkład pomieszczeń jest nieco inny niż piętro wyżej. Od razu jednak słyszę cicho grający w pokoju magnetofon. Doskonale znam odtwarzaną melodię. Jest to piosenka Amy Winehouse, zatytułowana „Fuck Me Pumps”.
Zawsze podziwiałem wokalne umiejętności Amy. Gdyby nie obecne okoliczności, cieszyłbym się każdym brzmieniem tego cudownego głosu.
Przechodzę przez przedpokój, ostrożnie zaglądając do kuchni, następnie zaś pokoju. W jego końcu, przy samym oknie stoi jeden z odmieńców. W zasadzie jest to kobieta.
Wszyscy mają strasznie zniekształcone, upiorne twarze, dlatego wizualnie trudno jest rozpoznać dawną płeć nieszczęśnika. Sugerują to jednak ubrania. Krótka spódniczka i bluzka odsłaniająca znaczną część brzucha, są bardzo wymowne.
Stoi niczym zahipnotyzowana wpatrując się w brzęczące, zasilane bateriami, małe radyjko.
Piosenka kończy się. Chwila ciszy i znów głośnik rozbrzmiał dźwiękami tym razem piosenki „All drive to you” w wykonaniu Celine Dion.
Zainfekowana unosi jedną z dłoni i zaczyna delikatnie pukać w radyjko. To nagle milknie. Wtedy zaczyna charczeć, po chwili szybkim krokiem ruszając w moją stronę. Nim się orientuję, stoi niemalże obok mnie.
Cofam się, opierając o ścianę. Cały czas ściskam w prawej dłoni gotową do strzału broń. Tym razem, zachowuję jednak zimną krew.
Zainfekowana przechodzi obok, zatrzymując się przy stojącej trzy metry obok szafie. Następnie zaczyna obiema pięściami z całej siły w nią tłuc. Ze środka zaczynają odpowiadać jej podobne uderzenia. Nagle radyjko znów ożyło, odtwarzając piosenkę „Rehab”, autorstwa Amy Winehouse.
Zainfekowana, równie szybkim krokiem zaczyna iść do pokoju, oczywiście zupełnie nie zwracając na mnie uwagi.
Znów stanęła przy radyjku, tępo się w nie wpatrując.
Parę sekund później, ustały także uderzenia dochodzące z wnętrza szafy.
W dolnym zamku antywłamaniowych drzwi, znajdują się klucze. Przyczepione są do małego breloczka z plastikową, zwisającą na cienkim kilku oczkowym łańcuszku, figurką Barta Simpsona.
Wychodząc zabieram je, tylko po to, by uniemożliwić ewentualne wydostanie się truposzy na klatkę.
Klucze zostawiam w zamku, czym prędzej wracając do swoich przyjaciół.
- Co tak długo? Już myślałam, że coś się stało – mówi Marzena.
- Wszystko w porządku. Musiałem tylko sprawdzić dwa mieszkania.
- Jak wygląda sprawa z dachem? – pyta wyraźnie zdenerwowana Magda.
W skrócie opisuję więc, opcję pokonania kilkuset metrów, przechodząc nad głowami otaczających nasze podwórko zewsząd zainfekowanych. Magda uważnie słucha, na koniec odchodząc.
Pytam Marzenę o przyczynę nerwowości, zazwyczaj umiejącej zachować nerwy na wodzy, Magdy.
- Chyba coś się dzieje z Damianem. Źle się czuję. Dziwne, bo przynajmniej ja nie dostrzegam jakiś fizycznych objawów przemiany, ale…
- Może tak się tego boi, zarazem tak przejmując, że coś tam sobie wkręca?
- Też tak uważam.
Chwilę później przychodzi Magda z Damianem.
Nie widzę postępujących efektów poszczególnych przemian, ale chłopak wygląda mi bardziej na przerażonego niż ulegającego tej piekielnej metamorfozie. Powiedzieć, że jest blady to mało. Jego twarz jest kredowo biała.
Tym razem to ja idę przodem. Za mną podąża Marzena, Damian, na końcu zaś idzie Magda.
Bez kłopotów kilka minut później dochodzimy do okna prowadzącego na dach. Świeże powietrze dobrze robi Damianowi. Bladość jego twarzy zostaje zastąpiona, czerwonymi wypiekami towarzyszącymi wcale nie takim łatwym, jak się okazuje, przeprawom między różnymi poziomami sąsiadujących ze sobą dachów.
W końcu dochodzimy do ostatniej krawędzi zadaszenia.
Mając dwie możliwości zejścia, wybieramy tą może i trudniejszą, ale gwarantującą dotarcie na dół bez możliwości ewentualnej konfrontacji.
Oczywiście mogliśmy próbować dotrzeć na dół najbliższą klatką schodową. Nijak jednak nie można było otworzyć broniącego do niej dostępu, okna. Szyba jak na złość należała do tych zbrojonych. Wewnątrz pomiędzy poszczególnymi warstwami szkła, przebiegała wzmacniające każdą z nich, dodatkowo metalowa siatka.
Nie obyłoby się więc bez niemałego zamieszania, przy usilnych próbach sforsowania jej.
Do tego, wielkim znakiem zapytania jest sytuacja na samej klatce.
Magda przywiązuje jeden koniec długiej liny do najbliższego z kominów, natomiast resztę sznura zrzuca na dół. Jest on na tyle długi, iż koniec lądując na ziemi, układa się w falisty kształt litery „V”.
Ze strachem spoglądam na chodnik. Jakoś jednak będę musiał dotrzeć do niego w jednym kawałku.
To zabawne, ale w normalnych okolicznościach, jedno zaledwie zerknięcie na wiszący sznur, przyczyniłoby się do popukania się w głowę.
Schodzenie po linie bez jakiegokolwiek zabezpieczenia, wzdłuż liczącej pięć pięter ściany? Wariactwo?
Nie! Skądże. W obecnych okolicznościach jedyne sensowne, najbezpieczniejsze wyjście z beznadziejnej sytuacji.
Jako ostatni ma zejść Damian. Jego zadanie będzie jednak znacznie trudniejsze. Nie możemy pozwolić sobie na pozostawienie liny. Dlatego najpierw odwiąże ją od komina, następnie nam zrzuci, sam natomiast zejdzie po piorunochronie.
Pierwotnie, to Magda miała zejść jako ostatnia. Jednak dochodzimy do wniosku, że Damian nie może zbyt długo stać na dole w jednym miejscu. Nie wiemy czy za którymś z narożników pobliskich bloków lub w podwórkach, nie czyha znaczna liczba zainfekowanych, tylko czekających na wyłapanie zmysłem węchu jakiejś ofiary.
Dlatego chłopak zejdzie jako ostatni, a gdy będzie już na dole, od razu ruszamy w dalszą podróż.
Schodzę pierwszy, obciążony dwoma plecakami, swoim i Magdy. Do drugiego piętra idzie mi dobrze, później zaczynają się problemy, polegające głównie na piekielnie przeszywającym obydwa przedramiona bólu. Co chwilę muszę się zatrzymywać. Ostatnie metry są wprost nie do opisania męczarnią.
Następna schodzi Marzena. Okazuje się, że nie tylko ona, bo i Magda, są ode mnie dużo bardziej wysportowane. Obie pokonują wysokość w dużo szybszym czasie niż ja. Druga z dziewczyn ma na plecach plecak Damiana. Koniecznym jest by schodząca po piorunochronie osoba, była jak najlżejsza.
Piorunochron z pozoru wyglądający na solidny, nie do końca taki jest. Kilka razy wstrzymujemy oddech, widząc niemalże odpadające od ścian budynku elementy mające go do niej przytwierdzać.
Ostatecznie, w pełnym składzie udaje nam się ruszyć w dalszą drogę powrotną.
Prowadzi Magda, potem idzie Marzena Damian i ja.
Znów zaczyna padać. Delikatna mżawka w niedługim czasie przeistacza się w ulewę.
Całe szczęście, że zgubiliśmy pościg. Mijane grupki odmieńców wykazują, co prawda objawy zainteresowania głównie Damianem, ale bez większych kłopotów udaje nam się ich zmylić, a w konsekwencji mijać.
Dzisiejszy opad atmosferyczny, podobnie jak wczorajszy, zupełnie na nich nie działa.
Szkoda, znacznie ułatwiłoby to nam zadanie.
Martwię się o Asa. W całym tym zamieszaniu gdzieś zniknął. Wierze w to, iż da sobie radę.
Idąc poszczególnymi ulicami rozglądam się w nadziei ujrzenia jego charakterystycznego pyszczka lub usłyszenia równie rozpoznawalnego szczeku. Niestety, mych uszu dochodzą tylko rytmiczne uderzenia małych kropel deszczu nie tylko o asfalt, bo i każdy przedmiot będący w ich zasięgu.
Większość zainfekowanych znów zaczyna zbierać się przy wrakach samochodów. Szorując chudymi, zakończonymi paznokciami dłońmi po metalowych karoseriach, przyczyniają się do rozbrzmiewającego, nieprzyjemnego odgłosu skrobania.
Dwa razy musimy nieco przyspieszyć kroku, ratując się kostkami toaletowymi. Nasiąknięty wodą zlepek chemicznych zapachów rozpuszcza się, roztaczając przykuwająca uwagę odmieńców woń.
Natychmiast zaczynają się przy każdej z nich przepychać, a nawet walczyć, zapominając o nas. Przedmiot ich uwielbienia w tym czasie rozpuszcza się spływając powoli do jednej ze studzienek kanalizacyjnych.
Wszystko wskazuje na to, że jeszcze dziś dojdziemy do schronu.
Nie wiem jak innych, ale mnie bardzo ta myśl krzepi.
Już się widziałem odpoczywającego po zażyciu zimnego prysznica, gdy nagle naszych uszu dobiegły coraz głośniejsze i wyraźniejsze jęki zainfekowanych.
Wychodzimy na jedną z głównych ulic, w nadziei na bliższe zorientowanie się w sytuacji.
Przed nami stoją ich setki. Nie wiem, czym spowodowane jest ich nagłe nagromadzenie w tak dużej liczbie. Zapewne musiały kogoś dopaść.
Pewnym jest jednak, że zarówno główna ulica, jak i kilka najbliższych jest w tej chwili nie do przejścia.
Trudno powiedzieć ile drogi będziemy musieli nadłożyć. Prawdopodobieństwo dotarcia do bunkra dzisiaj, zaczyna niestety coraz bardziej się oddalać.
Czym prędzej odchodzimy jak najdalej od tego spędu. Gdyby jakimś nieszczęśliwym trafem wyniuchali nas, mielibyśmy straszną lipę.
Mimo kluczenia najbliższymi, w miarę bezpiecznymi uliczkami i tak nie udaję się nam nijak przybliżyć do celu.
Nazlatywali się tutaj niczym muchy do gówna, odcinając nam każdą z możliwych dróg przejścia.
Sam, ewentualnie z dziewczynami dałbym radę przejść przynajmniej jedną z ulic. Ale z Damianem, nie ma takiej opcji.
Tak docieramy nad rzekę z łączącym oba brzegi niedużym, obecnie zniszczonym mostem.
Chcesz być na bieżąco z Czasem Z? Polub fanpage:
http://on.fb.me/1b3zWgx
Ciąg dalszy: http://straszne-historie.pl/story/10825-Czas-Z-Czesc-11
Komentarze