Historia

Cmentarz na Rossie

ryhmus 10 8 lat temu 4 955 odsłon Czas czytania: ~11 minut

„Jeśli myśl Ci przyjdzie mylna

Zwątpić w przyszłość i w swobodę,

Wówczas, bracie, jedź do Wilna

Poznać z hartem dusze młode.”

Pociąg ruszył. Spojrzałem raz jeszcze na zdjęcie upamiętniające mojego pradziadka, po czym schowałem do kieszeni płaszcza. Na peronie ludzie witali się, inni żegnali. Cóż, ludzkie życie jest wędrówką, prawda? Nie wiemy jedynie, kiedy nasza podróż dobiegnie do końca. Kiedy statek dryfujący przez lata na wezbranych wodach dobije do portu. Szczerze mówiąc czuję, że moja podróż dopiero się zaczyna. Zwłaszcza od momentu uświadomienia sobie, jak niewiele wiem o sobie, rodzinie, Ojczyźnie.

Pociąg wyjechał ze stacji i z pustym dudnieniem przemierzał kolejne kilometry. Celem mojego wyjazdu było Wilno. W zasadzie nie samo miasto, ale cała otoczka, powstała na przestrzeni lat, która okrywała go niczym puch. Można przyjąć, że właśnie spełniam swoje marzenia. Przed wyjazdem dużo czytałem o Wilnie, o burzliwej historii tego miasta jak i samej Litwy. Wielu znajomych nie rozumiało mojej fascynacji. Inni klepali się po czołach mówiąc „od kiedy to jesteś takim patriotą, co?”. Cóż, jestem. Nie na pozór, nie pod publiczkę czy dlatego, że to teraz „modne”. Nie. Chciałem się dowiedzieć czegoś o sobie. Kim jestem? Co znaczy dla mnie słowo „Polska”? Kim byli moi dziadkowie? Czy rzeczywiście mogę o sobie powiedzieć, że jestem Polakiem? Miałem nadzieję, że właśnie ten wyjazd mi uświadomi wiele. Tym bardziej, że właśnie na Litwie, dokładniej na Cmentarzu na Rossie, pochowani są moi pradziadkowie, Ludmiła oraz Zenon Prochowiec. Jedyne, co o nich wiem to to, że Zenon walczył o Wilno jeszcze w 1920 roku. W roku, który był jego ostatnim. Oddał życie za miasto, które o nim teraz nie pamięta. Wyciągnąłem zdjęcie z kieszeni i raz jeszcze na nie spojrzałem. Stare, w niektórych miejscach porwane, czarno-białe zdjęcie przedstawiające cmentarny nagrobek. Skąd wiem, że miasto zapomniało o swych bohaterach? Ten nagrobek mówił sam za siebie. Stary, zniszczony i zapomniany stał pośród innych, które przypomniały raczej nieistotne zabytki aniżeli miejsca pośmiertnego spoczynku. W każdym razie nie miało to dla mnie większego znaczenia. Chciałem chociaż raz w swoim życiu oddać hołd swemu pradziadkowi.

Podróż minęła dość szybko zważywszy na fakt, iż nie miałem nawet z kim porozmawiać. Początkowo w przedziale na trasie Warszawa- Suwałki było dość sporo ludzi, jednak po przesiadce do następnego pociągu zostałem praktycznie sam. Nie przeszkadzało mi to, wręcz przeciwnie, mogłem się w spokoju zdrzemnąć kilka dłuższych chwil. Moją uwagę zwróciła jedynie kobieta. I nie, nie było w niej nic, co mogłoby wydawać się dziwne. Staruszka, ubrana niemal w całości na czarno, przez większą część trasy wpatrywała się w okno ściskając coś w ręku. Wydawało się, iż był to kawałek papieru, jednak nie obchodziło mnie to. Pogrążony w myślach zamknąłem się w swym świecie. Dopiero sygnał spikera dworcowego ocucił mnie zupełnie. Zaspany rozejrzałem się po przedziale, jednak nie zauważyłem nikogo. Po staruszce nie było śladu. Ociężale podniosłem swe ciało, chwyciłem podróżną torbę i wyszedłem na dworzec. Nie będę okłamywał- atmosfera miasta zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie. Nie wiedziałem dlaczego jednak czułem, że łączy mnie z tym miejscem więcej niż powinno. Z uśmiechem na twarzy i sercem pełnym nadziei udałem się na postój taksówek. Wsiadłem do jednej z nich i łamanym rosyjskim przekazałem kierowcy cel najbliższej podróży- Motel Pоза. Auto ruszyło a ja z zachwytem przyglądałem się miastu zza szyby. Heh, czułem się jak dziecko. Pełen entuzjazmu i zachwytu nie zauważyłem nawet końca tej „wycieczki”.

- Pоза, 20 Euro.

Oniemiałem. 20 Euro za tak krótki kurs? Cóż, nie miałem wyboru. Sięgnąłem po portfel i wyjąłem banknot. Wręczyłem go taksówkarzowi, podziękowałem i trzasnąłem drzwiami. Auto odjechało z cichym piskiem opon a ja stanąłem przed frontem motelu. Na pierwszy rzut oka nie robił zbyt pozytywnego wrażenia. Osobiście uznałbym go za zabytek sam w sobie, jednak wyblaknięty szyld z nazwą hotelu jednoznacznie wskazywał przeznaczenie budynku. Był już późny wieczór, zimny wiatr przebiegł mi po plecach łechcąc swym chłodem moje receptory czuciowe. Wsunąłem dłoń do kieszeni płaszcza. Palcami namacałem zdjęcie, które przyjechało tu wraz ze mną. Poczułem jednak coś jeszcze. W kieszeni nie było jednej fotografii, lecz dwie. Wiedziałem to już przed wyjęciem ich, gdyż faktura w dotyku była jednakowa w obu przypadkach. Zdziwiony wyciągnąłem zawartość kieszeni i przyjrzałem im się w świetle latarni. Jedno przedstawiało nagrobek pradziadka, drugie zaś… Cóż, sam nie wiem jak to opisać. Sam fakt znalezienia czegoś w swej kieszeni, co nie należało do mnie sprawił, że po karku przebiegł mi zimny dreszcz. Na owym zdjęciu znajdowała się para młodych ludzi obejmujących się czule na tle jakiejś wiejskiej chaty. Co przykuło moją uwagę to czarny kontur znajdujący się za chatą. Miał on kształt człowieka, jednak ramię, o ile to był człowiek, było znacznie wydłużone i zwężone. Obróciłem w palcach fotografię i na jej tyle dostrzegłem napis „Wilno, 1919”.

- Skąd ja to mam do cholery?, pomyślałem na głos.

Zdezorientowany wszedłem do motelu i po chwilowych trudnościach językowych porozumiałem się z recepcjonistą, po czym udałem się do swego pokoju. Byłem zmęczony jak diabli, mimo wszystko taka podróż kosztuje wiele wysiłku. Nie rozebrawszy się padłem na miękkim materacu łóżka z zamiarem długiego, zdrowego snu.

To było nie do wytrzymania. Spojrzałem na zegarek, 2:53 w nocy. Wiatr za oknem grał swoją symfonię, a ja obudziłem się nie przez niego, a przez wrzaski. Ciężko było mi je zrozumieć, jednak w pokoju pode mną rozgrywały się iście dantejskie sceny. Przynajmniej mogłem tak to określić na podstawie krzyków, huków i Bóg wie czego jeszcze. Leżąc na łóżku wsłuchiwałem się w tę scenerię wyobrażając sobie, co tam się może dziać. Po odgłosach doszedłem do wniosku, że sprawa była nielicha. Głosy płaczu i krzyku mieszały się ze sobą tworząc niezrozumiałą mieszankę. W pewnym momencie coś gruchnęło. Zupełnie, jakby metal uderzył o betonową posadzkę. Zerwałem się z łóżka i przystawiłem ucho do podłogi. Zdawałem sobie sprawę, że w tym momencie wyglądałem jak dziwak nasłuchujący ploteczek z życia codziennego sąsiadów, jednak nie mogłem oprzeć się pokusie. Po charakterystycznym gruchnięciu nastała chwilowa cisza momentalnie przerwana przez wrzask kobiety. „Kurde, gdybym tylko znał lepiej tej język!”, skarciłem sam siebie w myślach i chwyciłem za słuchawkę telefonu. Chciałem zgłosić to do recepcji, jednak odpowiedział mi charakterystyczny dźwięk braku połączenia. Mógłbym zejść osobiście na dół i solidnie ich wszystkich opieprzyć, jednak tego nie zrobiłem. Nazwiecie mnie tchórzem? Trudno. Strach paraliżował moje ciało, a kończyny odmawiały posłuszeństwa. Jedyne co byłem w stanie w tej chwili zrobić to nasłuchiwać. Co zaskakujące, głosy ucichły. Lament kobiety przepadł niczym roztopiony śnieg zaraz po tym, jak kilkanaście par, najprawdopodobniej obitych jakimś żelastwem butów opuściło lokum z głośnym trzaśnięciem drzwi. Zdezorientowany przysiadłem na łóżku. „Co się tam do cholery działo?”, pomyślałem i raz jeszcze chwyciłem za telefon. Nic… Połączenie nadal nie mogło zostać zrealizowane. Przestraszony i zesztywniały położyłem się. Jednak tej nocy jeszcze przez długi czas nie mogłem zasnąć.

Poranne promienie Słońca obudziły mnie z koszmaru. Śniło mi się coś, o czym chciałbym zapomnieć jak najszybciej. Para ze zdjęcia znalezionego w kieszeni była maltretowana przez żołnierzy. Mężczyzna klęczał przed grupką mundurowych błagając ich o litość. Kobieta, prawdopodobnie jego żona, była brutalnie gwałcona przez dwóch innych żołdaków. Płacz i krzyki nie ustępowały przez cały ten koszmar. Przywódca żołnierzy, najprawdopodobniej posiadacz najobrzydliwszej mordy skażonej blizną przecinającą jego policzek, stał nad klęczącym mężczyzną z długim łańcuchem w ręce. Krzyczał, a każde wyplute słowo było coraz głośniejsze. W pewnym momencie zamachnął się i uderzył solidnym łańcuchem klęczącego mężczyznę. Na ten widok jego kamraci zarechotali ochrypłym śmiechem, a gwałcący kobietę mężczyźni nawet nie odwrócili wzroku w ich kierunku. Uderzony mężczyzna upadł na ziemię z rozbitą czaszką. Krew z jego głowy wypływała niczym woda z fontanny. Przywódca żołnierzy rzucił krótkim, niezrozumiałym dla mnie hasłem, po czym wszyscy wyszli z chaty. Gwałciciele pokornie niczym owieczki zaprzestali swoich lubieżnych czynów, podciągnęli spodnie i dołączyli do kompanów. W chacie zaległa cisza przerywana jedynie ciężkim szlochem i łapaniem powietrza przez kobietę. Ostatkiem sił, ledwo stojąc na nogach podeszła do martwego mężczyzny. Zanosząc się histerycznym płaczem padła na kolana i objęła jego głowę. Scena ta trwała przez dłuższą chwilę, po czym kobieta spojrzała mi jakby prosto w oczy. Takie miałem odczucie. Z jej oczodołów wypływała krew zamiast łez. Ostatnim, co pamiętam, był medal przypięty do piersi zamordowanego. Widniał na nim symbol białego orła z rozpostartymi skrzydłami.

Długo nie mogłem się otrząsnąć z tego koszmaru. Nawet zimny prysznic nic mi nie pomógł. Obudziłem się głodny jak wilk, jednak na samą myśl o śnie odechciewało mi się czegokolwiek. Czułem, że i tak bym zwrócił zawartość żołądka. Po około pięciu godzinach od pobudki postanowiłem wybrać się na cmentarz. Cel podróży był mi w tej chwili tak bliski, że mimo tego koszmaru musiałem tam się udać. Po prostu musiałem. Wziąłem oba zdjęcia ze sobą, zamówiłem taksówkę i pojechałem na cmentarz na Rossie. Podróż tym razem trwała nieco dłużej niż ze stacji do motelu. Zapłaciłem kierowcy i wysiadłem z taksówki. Moim oczom ukazała się okazała, jednak nieco zaniedbana brama wejściowa. Solidny, cementowy monument już od wejścia dawał znać, że po jego przekroczeniu przeniesiemy się w odmęty dalekiej przeszłości. Przechadzając się alejkami między grobami czułem się, jakbym cofnął się w czasie. Daty na płytach były dla mnie tak odległe, że aż niewyobrażalne. Wiem, 80 lat to dla niektórych niewiele, jednak dla mnie to była przepaść. Zmurszałe, niejednokrotnie zdezelowane nagrobki jasno dawały do zrozumienia, że miasto zapomniało o swoich dawnych mieszkańcach. Sięgnąłem po zdjęcie grobu moich pradziadków i momentalnie zrozumiałem, że są oni po prostu jednymi z tysiąca spoczywających tu dusz niewyróżniających się od innych. Ale dla mnie byli bohaterami, zwłaszcza były żołnierz, Zenon Prochowiec. Chodziłem zatem ścieżkami przeszłości gdy wtem ujrzałem kobietę. Klęczała nad grobem poprawiając kwiaty płacząc nieznacznie. Podszedłem do niej bliżej i przyjrzałem jej się. Z daleka przypominała nieco tę kobietę z pociągu, nie miałem jednak pewności. Na dźwięk moich kroków kobieta spojrzała na mnie, a ja doznałem szoku. Kończyny ponownie odmówiły współpracy a po ciele przebiegł mi dreszcz. Tym razem nie spowodowany chłodem, a strachem. Z jej oczodołów płynęła krew. Przerażony cofnąłem się kilka kroków i rozejrzałem w poszukiwaniu pomocy. Cmentarz świecił jedynie pustkami oraz dopalającym się blaskiem zniczy. Z trudem spojrzałem raz jeszcze w miejsce, gdzie klęczała kobieta, jednak jej tam już nie było. Wszystko, co po niej zostało, to te świeże kwiaty które poprawiała jeszcze kilka chwil temu. W całej tej sytuacji nie było nic szczególnego gdyby nie ta krew z oczu. Przeraziło mnie to jak cholera. Mimo chaosu, który panował w mojej głowie postanowiłem podejść do nagrobka. Z każdym krokiem uświadomiłem sobie, że to cel mojej podróży. Drżącą ręką sięgnąłem raz jeszcze po zdjęcie i przyjrzałem się mu. Tak, nie było wątpliwości. Fotografia ukazywała dokładnie grób, nad którym teraz stałem. Na płycie wygrawerowany był ledwie rozczytywany napis: „Zenon i Ludmiła Prochowiec. Świeć Panie nad Ich duszą” oraz daty śmierci- 16.07.1920. „Umarli zatem w tym samym dniu”, rzekłem do siebie w myślach, a z moich oczu poleciały łzy. Zupełnie zapomniałem o tej kobiecie, przez którą jeszcze przed chwilą dosłownie straciłem kontakt z rzeczywistością. Czułem się… Dziwnie. Było mi tak strasznie przykro, w końcu stałem nad grobem pradziadków, którzy swoje życie oddali za Polskę, chociaż tak naprawdę nic więcej o nich nie wiedziałem. Cisza wokół mnie zdawała się być nieznośna. Przypominało to klatkę, w której byłem jedynie ja i moje myśli, dookoła nic. Nic w tej chwili nie miało znaczenia poza mną i grobem. Szlochając postawiłem wcześniej kupiony znicz i zapaliłem go. Odsuwając się od nagrobka z zamiarem opuszczenia cmentarza dostrzegłem coś pod kwiatami. Był to kawałek papieru… Nie. Zdjęcie. Kolejne. Sięgnąłem po nie i rzuciłem okiem. Doszedłem do wniosku, że musiała je zostawić ta kobieta, która zostawiła kwiaty. Fotografia była identyczna jak ta, którą znalazłem w pociągu. Ta sama obejmująca się para, ten sam czarny kontur za chatą. Odwróciłem je i dostrzegłem napis: „A. Sołowjow, 1920”. „Co to do cholery ma znaczyć?”, pomyślałem i wziąłem to zdjęcie ze sobą. Czułem, że właśnie tak muszę postąpić. Odmówiłem modlitwę po czym opuściłem cmentarz na Rossie.

Tym razem podróż trwała znacznie dłużej. Pociąg, jakby specjalnie, wlókł się niemiłosiernie. W mojej głowie pojawiło się setki myśli… „Kim jest para ze zdjęcia?”, „kim była ta kobieta?”, „co tak właściwie stało się w tym motelu?”. Nie znałem odpowiedzi. Doszedłem do wniosku, że nie chcę znać. Chcę zapomnieć o tym wszystkim. Nawet o tym przeklętym cmentarzu. Zdradziłem swoje ideały patriotyzmu? Nie. Patriotyzm rodzinny to dość szerokie dla mnie pojęcie, jednak wszelkie przeżycia związane z Wilnem zsumowały się tworząc koszmarną całość. Po kilku godzinach męczarni w tym kolejowym leniwcu wróciłem do Warszawy. Nie zdajecie sobie sprawy jak byłem zmęczony a jednocześnie zadowolony, że dotarłem do domu. Stara kamienica na Pradze a jednak wydawała mi się w tejże chwili jak pałac. Pałac, który jest tylko mój, w którym zapomnę o wszelkich koszmarach z wyjazdu. Rozpakowałem swoje rzeczy i rzuciłem torbę w kąt. Znużenie dało się we znaki zatem postanowiłem się przespać. Długi sen był remedium na wszelkie zło, jakie mnie dotknęło przez ostatnie dwa dni. W chwili, gdy odpływałem powoli w objęciach Morfeusza, ktoś zapukał do drzwi. Podirytowany spojrzałem na nie i zignorowałem. „Pieprzyć to, to pewnie i tak nic ważnego”. Pukanie jednak nie ustało. Wręcz przeciwnie, z każdą chwilą zdawało się być coraz nachalniejsze i nieznośne. Podniosłem się więc z łóżka i ze wściekłością otworzyłem drzwi. Moim oczom ukazał się mężczyzna, na oko 60-70 lat. Ujrzawszy moje zdenerwowanie na twarzy uśmiechnął się złowieszczo i łamaną polszczyzną przemówił:

- Witam. Jestem nowy tutaj, sąsiad. Nazywam się Sołowjow Andriej. Miło Pana poznać.

- Wzajemnie… Jestem Łukasz. Witamy na Pradze.

Mężczyzna uścisnął mi dłoń i odszedł schodami w górę kamienicy. Zamykając drzwi naszła mnie myśl. Sołowjow? Dziwny zbieg okoliczności, prawda? Domknąłem drzwi i zamknąłem je na klucz. Przysiadłem na łóżku pogrążony w myślach. Czułem, że moja podróż nie dobiegła końca. Kładąc się miałem przed oczami charakterystyczną bliznę przecinającą policzek mojego nowego sąsiada.

C.D.N

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

mamy 2016 a nadal nie ma kolejnej części :(
Odpowiedz
kiedy druga część??
Odpowiedz
A ten sołowjow to kolejny fan popka?
Odpowiedz
Tak przeczuwam, że oprawcą będzie pradziadek :)
Odpowiedz
w niektórych miejscach trochę niepotrzebnie wydłużane i zbyt opisywane, ale czekam na część dalszą ;)
Odpowiedz
co ty tu robisz XDDDDD
Odpowiedz
Mam nadzieję, że będzie dobra. Ta część to tylko wstęp ;) zobaczymy jak to się wszystko rozwinie
Odpowiedz
A to gratuluję dobrej histori :)
Odpowiedz
Moje, chociaż przypuszczam, że niektóre pomysły czy wątki mogą się pokrywać z czymś innym. Niestety, ciężko teraz o temat, który nie byłby wykorzystany gdzieś indziej. Pozdrawiam :)
Odpowiedz
Nie było straszne, ale mi się podobało. Twoje, czy z internetu?
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje