Historia

Łowcy Szmacianych Lalek

gabriel grula 11 8 lat temu 8 191 odsłon Czas czytania: ~13 minut

Od samego rana wiedziałem, że ten dzień będzie, użyje najdelikatniejszego słowa, lipny.

Wstałem o godzinie siódmej trzydzieści. Czyli dobre trzydzieści minut za późno by w spokoju i na czas dotrzeć do pracy.

Nie zjadłem śniadania, nie wypiłem herbaty, za to ubierając się w międzyczasie zdążyłem jedynie umyć zęby.

Co dzień do pracy jeżdżę tramwajem. Mam samochód, ale kto przy zdrowych zmysłach jeśli nie musi pchałby się w Warszawskie korki samochodem. Na szczęście ja nie muszę, więc stawiam na komunikację miejską.

Dzisiejszego dnia nawet ona nie była jednak w stanie sprawić bym za pięć ósma przekroczył próg strzelistego w dużym stopniu przeszklonego biurowca mego korporacyjnego pracodawcy.

Ostatecznie spóźniłem się dobre dwadzieścia minut.

Mimo to biegiem pognałem przez wyłożony marmurem duży hol główny w stronę wind, tam wsiadłem do jednego z czterech dźwigów, wciskając guziczek gwarantujący dotarcie na dziesiąte piętro.

Po upływie niespełna minuty wybiegłem na korytarz, kierując się wprost do dużej sali ze stojącym w jego rogu jednym z kilkunastu znajdujących się tam, jak to nazywam boksów.

Pracuję w firmie oferującej wszelkie usługi bankowe. Rozmowy z klientami odbywam nękając ich telefonicznie.

Użyłem słowa nękając, gdyż sam nie przepadam jak w trakcie powrotu do domu po ośmiu godzinach gadania w kółko tych samych formułek, odbieram telefon, a tu pani reprezentująca punkt obsługi klienta sieci telefonii komórkowej, dzwoni proponując mi jakiś nowy niesamowicie atrakcyjny pakiet.

Co tu dużo gadać, grzecznie ją zbywam doskonale wiedząc jakiego rodzaju słów mam użyć, ponieważ sam jestem przy ich pomocy kilkadziesiąt razy w ciągu dnia odprawiany.

No cóż, taka praca.

Wracając jednak do tematu, jakież było moje zdziwienie, gdy ujrzałem siedzącą na moim stanowisku pracy osobę.

Od razu skierowałem więc kroki do gabinetu bezpośredniego przełożonego.

Pił poranną kawkę, podziwiając panoramę zakorkowanego miasta.

- No! No! Witam naszego księcia. Widzę, że sam wybierasz sobie godziny pracy - przywitał mnie słowami wypowiadanymi w strasznie drażniący, bo arogancki sposób.

Ledwo łapałem oddech, nic nie jadłem wiec kręciło mi się w głowie, do tego poczułem cieknące po plecach kropelki potu. Perspektywa przesiedzenia ośmiu, a niewykluczone, że dziewięciu godzin w przepoconych ciuchach, zaczęła doprowadzać mnie do jeszcze w tej chwili rozpaczy.

- Dzień dobry – odpowiedziałem najuprzejmiej jak tylko potrafiłem, puszczając koło uszu usłyszane pod swoim adresem słowa złośliwej uwagi od razu kontynuując – przepraszam za spóźnienie, ale…

- Spoko – przerwał mi Wieczysław Borucki, czyli dyrektor naszego działu – Nie musisz się śpieszyć. Jak już zauważyłeś twoje miejsce jest zajęte. Znakiem tego, że jesteś zwolniony. Dwa tygodnie temu, na zebraniu jasno mówiliśmy o zbliżających się cięciach budżetowych i redukcjach etatów. Ty Marianie szansy pozostania w firmie nie wykorzystałeś. Więc…

Szefuncio cały czas produkował się, ja już jednak kompletnie go nie słuchałem.

Być może gdyby nie zawroty głowy i przepocone ciuchy, przejąłbym się jego słowami.

Okej nie będę kozaczył. To byłby dla mnie cios.

Znów hurtowe ilości wysyłanych „CV” , znów wojaże z okresami próbnymi, umowami zlecenie, wynagrodzeniami prowizyjnymi i całym tym polskim wydaniem gównianego kapitalizmu, przyprawiającym mnie o chęć zrzygania się na to wszystko.

Mało tego gdyby „ Wieczek”, tak go nazywaliśmy, zakomunikował mi zwolnienie w sposób normalny. To znaczy nie arogancki i zarozumiały. Byłoby mi naprawdę ciężko.

Ale widząc tego pajaca rozwalanego na fotelu, wypowiadającego każde ze słów w sposób jakby był prezesem kuli ziemskiej. Po prostu go nie przepaliłem.

- Zamknij już tą mordę pajacu! – krzyknąłem, utkwiwszy wściekły wzrok w jego małych, świńskich oczkach.

Mapet zupełnie się tego nie spodziewał, bo nagle fantastyczny nastrój i kolorowe wypieki na ryjku, ustąpiły miejsca kredowej bladości jego lica.

Zapadła cisza. Tak jak się można było spodziewać, Wieczek wytrzymał moje spojrzenie przez góra pięć sekund. Potem uciekł wzrokiem w podłogę, ewidentnie nie wiedząc co począć dalej.

- No i co parowozie? – zapytałem – Tatuś mógł ci załatwić pracę, ale honoru nie jest ci w tej chwili w stanie obronić.

- Uważaj! Licz się ze słowami! – wyskrzeczał lalusiowaty dyrektorzyna.

- Posłuchaj pajacu. Pierdol się z tą swoją pracą. Wiesz co?! – coraz bardziej podnosiłem ton swej wypowiedzi. Wieczek spojrzał na mnie, ewidentnie siląc się na zachowanie pozorów odwagi.

- Ale ty jesteś rura. Tak, tak, dobrze usłyszałeś gruba, tchórzliwa rura – dokładnie przeliterowałem mu ostatni z wypowiadanych wyrazów, następnie z uśmiechem na twarzy wychodząc z pokoju.

Mijając poszczególne boksy, w których siedzieli moi do niedawni koledzy, uśmiechałem się. Autentycznie nie przypominam sobie, kiedy po raz ostatni tak dobrze się czułem.

Doskonale wiedziałem, że Wieczek jest szują. Widziałem jak swoje zakompleksienie próbuje rekompensować wywieraniem presji na ludziach, którzy z pokorą muszą go słuchać. Mają rodziny na utrzymaniu, kredyty do spłacania, więc taki pajacyk ma ich teoretycznie w szachu.

Niestety dla niego, tylko teoretycznie.

Wychodząc ze znienawidzonego budynku, pierwsza myśl podpowiedziała mi by zjeść śniadanie. Ogólnie zawsze ten pierwszy posiłek jem w domu. Składają się na niego płatki owsiane. Dziś jednak nie było na to czasu.

Mimo, iż raczej nie stołuje się w Fast - foodach, tym razem postanowiłem zrobić wyjątek. Wybór padł na Mc. Donaldsa. Zamówiłem dwa hamburgery, cheeseburgera, frytki i obowiązkowo waniliowego szejka.

Jeżeli w całym menu Mc. Donaldsa jest coś, co może mnie uzależnić, to jest to właśnie waniliowy szejk.

Po śniadaniu, sącząc lodowy napój, spokojnym krokiem zmierzałem w stronę przystanku tramwajowego.

Po drodze powoli zacząłem zdawać sobie sprawę ze swego błędu. Teraz polecę z pracy z naganą.

Ten maminsynek na pewno będzie chciał załatwić mnie na cacy. Już sobie wyobrażałem, co na to wszystko powie moja dziewczyna Jolanta.

Z Jolą spotykamy się od trzech lat. Moja luba wielokrotnie mówiła mi, że wcześniej czy później poniosę konsekwencję swojego, jak to nazywała „narwanego charakteru” o niewyparzonym języku nie wspominając.

Najbardziej podoba mi się u niej, prócz oczywiście zgrabnych długich nóg, ładnego uśmiechu, hipnotyzujących oczu i kilku innych bardzo kształtnych części ciała, jej zmysł idealnego obserwatora.

Nigdy nie studiowała żadnej psychologii, a skubana potrafi ludzi czytać dosłownie jak poranną prasę. Pół godzinna rozmowa wystarcza jej by postawić diagnozę. Zazwyczaj na dziewięćdziesiąt dziewięć procent słuszną.

Ona to nazywa kobiecą intuicją. Ja nosem do ludzi.

Zastanawiam się tylko, co ją mogło urzec w takim typie jak ja.

Wracając jednak do tematu, co mogłem poradzić na to, iż najnormalniej w świecie zostałem sprowokowany?

Najlepiej będzie jak nic jej nie powiem.

Wtedy właśnie wpadła mi do głowy myśl – „Przecież możesz zabić tego parowoza” – Nie, nie – wyszeptałem przerażony – „Marian o czym ty myślisz?” – zadałem sam sobie pytanie.

Skąd w ogóle coś takiego mogło przyjść mi do głowy?

Może to przez tą cholerna przepoconą koszulę, brak porannego prysznica, połączone z zadufanym tonem każdego wypowiadanego przez Wieczka słowa?

Zabawne, naprawdę bardzo zabawne uzasadnienie pomysłu popełnienia zbrodni.

Dziesięć minut później, stojąc przed wystawą sklepu myśliwskiego, wybierałem najlepsze do pozbawienia życia człowieka stalowe ostrze.

Wiem jak to brzmi. Zdaje sobie sprawę, że zachowywałem się jak jakiś pojeb.

Ale to było silniejsze ode mnie.

Nagle stają mi przed oczyma sylwetki Marcina, Sylwii, Ani, błagających tego imbecyla aby dał im jeszcze jedną szansę. Spojrzał wtedy tylko na nich i spod tego zadartego nosa zakwiczał – „Już tu nie pracujecie, bez dyskusji. Macie dziesięć minut na zabranie swoich rzeczy”.

A propos, gdzie moje dziesięć minut na spakowanie swoich gadżetów. Świnia chyba zapowietrzyła się i nie była w stanie wydusić nawet tego.

Tymczasem konsultowałem ze sprzedawcą skuteczność poszczególnych ostrzy.

Ekspedient pytał się mnie do jakich celów nóż jest mi potrzebny, wymieniając przy okazji atuty kilku z nich.

Prawdziwego celu zakupu z oczywistych względów nie mogłem powiedzieć.

Wymyśliłem więc na poczekaniu historyjkę o wujku myśliwym, któremu chcę zrobić urodzinowy prezent.

- A na co wujek poluje?

- Na dziki, sarny – odpowiedziałem wymieniając największe z zwierząt. Przez chwilę chciałem dodać jeszcze niedźwiedzia, ale chyba bym przesadził.

Ostatecznie wszedłem w posiadanie zabójczo ostrego dużego noża.

Do tej pory nie mam pojęcia, co pchało mnie z powrotem do tego przeklętego biurowca.

A konkretnie do jego garażu. To znaczy niby wiem, ale… mniejsza z tym.

Tam ostrożnie skrywając się za poszczególnymi filarami zbliżyłem się do wyjścia z windy.

Doskonale znałem rozstawienie kamer monitoringu. Wielokrotnie wychodząc zerkałem na pulpit ochroniarza. Jedna z kamer skierowana była na wyjście z windy, ale miejsca, w którym obecnie stałem nie pokazywała.

Spojrzałem na zegarek. Za jakieś pięć minut prosiaczek będzie wychodził na śniadanie.

Wsadzi swą tłusta dupę do nowego Range Rovera i pojedzie na standardowe śniadanko do którejś z ekskluzywnych restauracji w Warszawie.

Osioł nawet nie patrzył co je, najadając się wydawanymi pięćdziesięciu złotowymi banknotami

Choć tak naprawdę gdyby tak było, to być może nie ważyłby dobre ponad sto kilo i nie miał na brzuchu wałka tłuszczu.

Wiem, jestem piekielnie złośliwy.

Lecz bez kitu moja wściekłość, a zarazem frustracja osiągnęły maksimum.

Stojąc za filarem, czułem chłód pierwszego z dwóch pięter podziemnego garażu. Po plecach dwukrotnie przebiegł mi dreszcz. O dziwo, nawet w najmniejszym stopniu nie denerwowałem się.

Ciszę nieznacznie zaburzał, dochodzący z każdej strony uliczny gwar.

Rozpoznałem przejeżdżający autobus lub ciężarówkę, pędzącego motocyklistę, klakson jakiejś osobówki i jadącą na sygnale najprawdopodobniej karetkę pogotowia, jak również łączące się dźwięki innych uczestników ruchu ulicznego.

Kilka metrów obok przeleciała osa albo pszczoła.

Mimo usilnych prób tłumaczącej mi to kilkukrotnie Babci, nigdy nie wiedziałem na czym polega miedzy nimi różnica. I z osą i z pszczołą nigdy nie chciałem mieć bliższej przyjemności.

Spokój zakłócony został przez najpierw uderzenie, a następnie chrobot dochodzące od strony czterech zaparkowanych nieopodal aut. Ostrożnie wychyliłem się zza betonowego słupa, dostrzegając majstrującego przy zamku Range Rovera ubranego na czarno mężczyznę.

- Kurwa, co jest? – zapytałem sam siebie. Chwilę zadumy przerwał uruchamiany silnik auta.

Na pewno nie był to ten buc. Więc najprawdopodobniej byłem świadkiem kradzieży niespełna miesięcznego nowiutkiego auta.

W tej chwili drzwi windy otworzyły się i kaczym chodem, wyszedł z nich Wieczysław.

Widząc jadące wprost na siebie swoje auto, zaczął krzyczeć, machać rękami, w końcu stanął na środku drogi tarasując przejazd.

Prowadzący wcisnął jednak gaz do dechy. Dwustu czterdziestu konne auto wyrwało do przodu.

Usłyszałem tylko głuche uderzenie. Natychmiast przylgnąłem plecami do betonu. Auto przemknęło tuż obok, nie zwalniając nawet przy wchodzeniu w zakręt. Przez chwilę cały garaż wypełniony został piskiem opon.

Teraz wszystko jest jasne. Szefunciowi buchnęli auto.

Wyjrzałem, teraz dopiero doznając szoku.

Tuż obok drzwi windy leżało zakrwawione ciało Wieczysława.

Czas stanął w miejscu. Jedyne co słyszałem to bicie swego serca. Głowa leżącego rozłupana była na pół, część mózgu konsystencją przypominająca budyń, rozmazała się w promieniu kilku metrów wokół zwłok. Ciało zaś spoczywało w jakiejś nienaturalnej pozycji. Jedna z bosych nóg, podobnie jak obie ręce, obrócona była niemalże o sto osiemdziesiąt stopni.

Na trzęsących się nogach, nieco zbliżyłem się w stronę leżącego. Niechcący mój wzrok natrafił na wpatrzone we mnie w połowie przymknięte oko trupa. Drugi z oczodołów ział krwawą pustką.

Przeraziłem się, autentycznie przeraziłem się. Z nadmiaru emocji urwał mi się film. Ocknąłem się dopiero idąc szybkim krokiem jedną z pobliskich ulic.

Ledwo oddychałem. Serce cały czas tłukło jak oszalałe.

Nie mogłem uwierzyć, że to dzieje się naprawdę.

Ledwo poruszałem się w natłoku najrozmaitszych myśli, cały czas mając przed oczami zwłoki Wieczysława.

Kiedy nieco doszedłem do siebie, uczepiło się mojej świadomości pytanie brzmiące - Co ja sobie myślałem? Chcąc tak od niechcenia pozbawić życia innego człowieka?

Przecież nie ma opcji abym poradził sobie z czymś takim. Widząc krew, ciało, wpatrzone we mnie do połowy zasłonięte opadłą powieką oko. Przecież prędzej bym zwariował niż dał sobie z tym radę.

To był szok. Widziałem kilka drastycznych wypadków, ale stan świętej pamięci już dyrektora, był makabryczny.

Musiał odbić się niczym piłeczka pingpongowa od dobrze ponad dwu tonowego auta, na swoje nieszczęście uderzając o jedną z betonowych ścian.

Kolejną myśl doprowadzająca moje zwoje mózgowe do wrzenia krzyczała:

- Co z kamerą!? Czy przypadkiem nie wlazłem w pole jej zasięgu!? Kurwa! Będę wzywany na przesłuchania, a do tego chuj wie czy nie będą chcieli przybić mi współudziału. Jeszcze mi tego potrzeba!

Zacząłem dokładnie analizować, a nawet liczyć wszystkie zrobione po wyjściu zza filara kroki. Rekonstrukcja zdarzeń była o tyle trudna, iż zbyt dobrze tego nie pamiętałem.

Wstępnie wydawało mi się, że uniknąłem wejścia w zasięg obiektywu kamery.

Ostatecznie raz oddychałem z ulgą, tylko po to by za chwilę znów główkować:

- A może pomyliłem się przy liczeniu?

Z tego wszystkiego nawet nie zauważyłem kiedy doszedłem niemalże do domu. Spojrzałem na zegarek, ze zdziwieniem stwierdzając, że upłynęła nieco ponad godzina.

Nie mam pojęcia jak to się stało, jak mogłem aż tak odlecieć myślami, ale właśnie szedłem tak dobrze mi znanym podwórkiem.

Miałem wrażenie jakbym został teleportowany. Najprawdopodobniej cały czas byłem po prostu w szoku.

Jedno jest pewne – Szczęście w nieszczęściu uchroniło mnie przed popełnieniem życiowego błędu.

Polegającego na, nie wiem czy zabiciu, ale próbie zabicia człowieka.

Wszedłem na klatkę schodową. Nogi miałem niczym z betonu. Ledwo nimi powłócząc, pokonałem pierwsze parę stopni, stając przy drzwiach windy. Ta jednak znajdowała się na szóstym piętrze, dopiero zjeżdżając na parter.

Odruchowo wcisnąłem przycisk windy.

Patrząc się na świecący jaskrawą odmianą czerwieni guziczek, usłyszałem charakterystyczny, niesiony echem odgłos kapania wraz z towarzyszącym mu dźwiękiem bzyczenia kilku latających much.

Rytmiczny odgłos uderzającej o posadzkę cieczy na tyle przykuł mą uwagę, że postanowiłem zainteresować się tym.

- Pewnie sąsiadka przeholowała z podlewaniem stojących na parapecie półpiętra kwiatów. Pomyślałem w pierwszej chwili.

Niecałe pięć sekund później moja teoria została w pełni zweryfikowana.

Z górnych pięter, kropla za kroplą kapała czerwona substancja.

Nieco uważniej się jej przyjrzawszy stwierdziłem, że to… krew.

Stałem, wpatrując się w coraz bardziej powiększającą się kałużę.

- Ale skąd? Ale jak? – nasuwały mi się kolejne pytania.

Z zadumy wyrwał mnie najpierw niesiony echem, dochodzący z piątego lub nawet szóstego piętra, poprzedzony kobiecym krzykiem trzask drzwi i niemalże równoczesny z nim sygnał znamionujący dotarcie na parter windy.

Ostatni z odgłosów miał charakter cichego piknięcia.

Zaczęły niesamowicie trząść mi się ręce, szybkim krokiem podszedłem do właśnie zamykających się przesuwnych drzwi dźwigu. Wsunąłem rękę tak aby fotokomórka wychwyciła przeszkodę, a tym samym uniemożliwiła zatrzaśnięcie ich.

Po chwili ze zdumienia aż przetarłem oczy. Na podłodze windy siedziały oparte o jej tylną ścianę bezgłowe zwłoki.

Krew! Całe wnętrze windy zalane było krwią. Wyglądało to tak jakby ktoś wziął dwie dwulitrowe butelki krwi i niczym się nie przejmując, a przy okazji dobrze się bawiąc, rozlał je po całej windzie gdzie i jak popadnie, nie pomijając przy tym ścian, sufitu i dużego lustra znajdującego się wi za wi wejścia do windy. Na koniec w powstałej na ziemi kałuży krwi, sadzając czyjeś zwłoki.

Między nogami ciała, leżała na swym prawym boku głowa.

Z wrażenia w niekontrolowany sposób opadła mi dolna szczęka.

W odciętej głowie rozpoznałem twarz mieszkającego naprzeciwko mnie sąsiada.

Zwymiotowałem. Skurcz żołądka powtórzył się kilkukrotnie po czym przed oczami pojawiła mi się cała masa błyskających punkcików.

Znów usłyszałem niesiony echem krzyk.

Dusza. Doskonale pamiętam jak nazywał się fachowo przerwa miedzy dwoma znajdującymi się naprzeciw siebie biegami schodowymi.

Akurat w na naszej klatce była ona na tyle duża by rodzice za każdym razem, kiedy będąc dzieckiem wychylałem się przez poręcz, odciągali mnie od niej tłumacząc, że jak ich nie posłucham to spadnę na dół lądując na długie miesiące w szpitalu.

Nie mówili, że się zabiję. Nic by to nie dało. Nie rozumiałem pojęcia śmierci. Natomiast od momentu operacji wyrostka robaczkowego, doskonale zdawałem sobie sprawę z uciążliwości pobytu w szpitalu.

Tuż po usłyszanym krzyku, o posadzkę parteru uderzyło spadające z wyższej kondygnacji ciało kolejnego z sąsiadów.

Uderzyło z dźwiękiem jaki wielokrotnie słyszałem podczas pobytu na wsi. Dźwięk ten kojarzył mi się z tym jaki towarzyszył rozładowywaniu kilkudziesięciu kilogramowych worków z ziemniakami. A dokładnie uderzeniu worka o ziemię.

Pan Wojciech, zupełnie tak jak worek uderzył o beton schodów.

Rozpoznałem go po charakterystycznym, często noszonym swetrze.

Poczułem na twarzy jakąś mokrą substancję. Nawet nie kontrolowałem ściekających po policzkach łez. Nogi ugięły mi się w kolanach, a świat kilkukrotnie zawirował dookoła.

Otarłem twarz, przerażony stwierdzając, iż mam na twarzy poszczególne części zawartości jego czaszki.

Słysząc otwierające się drzwi wejściowe klatki schodowej, natychmiast spojrzałem w ich stronę.

Mogę sobie tylko wyobrazić, co czuła pani Lucyna widząc leżące ciało, zbryzganą krwią klatkę schodową, oraz mnie z krwawą maską na twarzy.

Trzaśnięciu drzwi towarzyszył, przeraźliwy krzyk sześćdziesięcio cztero letniej rencistki.

Stałem zupełnie nie ogarniając całej sytuacji. Każdy rozsądny człowiek pewnie tak jak zrobiła to pani Lucyna, uciekłby z budynku. Ja jednak nie potrafiłem ruszyć się z miejsca. Tkwiąc w miejscu niczym słup soli, gapiłem się to na zwłoki, to na ściekającą po schodach krew.

Do tej pory nie mam pojęcia czego chciałem się w tym wszystkim dopatrzyć.

Szok spowodował chyba totalną niemożność racjonalnej oceny sytuacji, a przy okazji odłączenie układu nerwowego.

Doskonale za to słyszałem świdrujące zmysł słuchu dźwięki pojazdów uprzywilejowanych.

Kilka z nich zatrzymało się tuż pod blokiem.

Byłem otępiały, nie miałem więc pojęcia czy należą one do karetek pogotowia, czy może radiowozów. Było ich kilka, więc najprawdopodobniej i do jednych i do drugich.

Znów za pośrednictwem echa usłyszałem dochodzący z którejś wyższej kondygnacji najpierw krzyk, po chwili ryk, na koniec zaś stawiane w niesamowitym pośpiechu kroki, kogoś ewidentnie zbiegającego po schodach w dół.

Spis wszystkich części w profilu autora: http://straszne-historie.pl/profil/5577

Jeżeli podobał Ci się tekst polub fanpejdż:

https://www.facebook.com/pages/Czas-Z/1430189543949970

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Witam. Powiem ci Gabriel masz chłopie talent pisz więcej jeśli to lubisz. I z wielką chęcią kupię Czas Z :-)
Odpowiedz
Gabriel... Taka mała uwaga - Sk(Ó)rcz? Musi być skurcz przez U
Odpowiedz
B. Dobre
Odpowiedz
Minusy: - Powtórzenia, - dość ciężki język, - dużo zdań ,w których występują niepotrzebne słowa, przez co traci ono sens, np. "Rozmowy z klientami odbywam WIĘC nękając ich telefonicznie" - interpunkcja.. tutaj trzeba popracować Plusy: - szybko się czyta, wciąga, - zwroty akcji :) - bogate słownictwo - ogólnie ciekawie napisane Fajnie napisane, tylko nadmiar niepotrzebnych słów i interpunkcja psują ostateczna tekst. Warto przeczytać raz czy dwa całość albo podzielić się ze znajomymi przed opublikowaniem. Pozdrawiam i życzę sukcesów! :)
Odpowiedz
Dziękuję za wypunktowanie minusów. To dla mnie bardzo cenne uwagi. Pozdrawiam.
Odpowiedz
Oooooo ja... Stary, wiesz co? Zazdroszczę Ci tego talentu! Bardzo dobrze napisane opowiadanie!
Odpowiedz
Dzięki :)
Odpowiedz
Jak zwykle niesamowite. Będzie następna częśc? :)
Odpowiedz
Będzie :)
Odpowiedz
A czy to opowiadanie, swoje zakończenie będzie miało w książce? Tak jak Czas Z?
Odpowiedz
Barbara Gibas Jeżeli chodzi o "Łowcy Szmacianych Lalek" całość będzie dostępna na Straszne Historie.
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje