Historia

WYBAWIENIE

Użytkownik usunięty 1 8 lat temu 1 574 odsłon Czas czytania: ~15 minut

Szpitalne łóżko wydawało się wygodniejsze niż kiedykolwiek. Powolna utrata czucia w ciele miała jednak swoje plusy.

Wiedział, że umiera. Nic nie mógł nic na to poradzić. Ani on, ani nikt inny. Czy zasłużył sobie na taki koniec? W tym wieku? Wydawało mu się, że raczej nie. Ale kim był aby to ocenić?

Był zwyczajnym człowiekiem, raczej dobrym. Nie przypominał sobie aby komukolwiek celowo zrobił krzywdę. Tak go wychowano aby zawsze szanował innych ludzi. „Kultura osobista i wykształcenie” – hasła najczęściej używane w domu. Miał wspaniałych rodziców. Dawali mu poczucie bezpieczeństwa i bezgranicznej miłości. Dzięki nim wyrósł na gentelmana, poszedł na wymarzone studia, zdobył dobrą pracę. Czasami aż nie mógł uwierzyć w to jaki jest szczęśliwy. Teraz wspominając swoje życie nie mógł sobie przypomnieć aby kiedykolwiek zaznał krzywdy. Może w takim momencie mózg zapomina o wszystkim co złe? Betaendorfiny i dopamina działają tak aby przywoływać dobre wspomnienia i w ten sposób uśmierzyć ból? Ale przecież on nigdy nie czuł bólu. Nawet w trakcie choroby. Lekarze patrzyli na niego zdziwieni gdy odmawiał morfiny. Jednak ojciec uważał, że nie ma potrzeby brania leków jeśli nic go nie boli. A przecież on zawsze miał rację.

Z ojcem łączyła go więź, której nikt nie rozumiał. Nawet jako nastolatek wolał zamiast sobotniej imprezy, iść z nim do jego pracy i pomagać przy badaniach. Od kiedy pamiętał zabierał go do swojego laboratorium. Czasami nawet pozwalał mieszać zawartość probówek.

Tak było do jego dwudziestych piątych urodzin. Wtedy potrąciło go auto. Potem był szpital, badania, diagnoza, walka o wydłużenie życia.

Uważał, że i tak miał szczęście. Czas ofiarował mu możliwość pożegnania się z bliskimi.

Niemal rok udało mu się stawiać czoło chorobie aż w końcu organizm odmówił współpracy. Teraz leżąc samotnie w sali szpitalnej czuł jak z każdą minutą traci resztki świadomości. Czekał aż punt na skrzyżowaniu skroniowo-ciemieniowym zacznie wariować a w efekcie mózg wysyłać nieistniejące obrazy. Co mu podsunie podświadomość? Oślepiające światło? Piekielne czeluści?

Nie. Nic takiego się nie działo. Leżał nie mogąc się ruszyć, nie czując nic. Spod przymkniętych powiek zauważył jak do pokoju wbiegli lekarz z pielęgniarką. Wyprosili jego rodziców. Wcześniej ich nie zauważył. A może już nie pamiętał, że ich widział? Może pamięć krótkotrwała szwankowała?

Nieważne. Grunt, że przyszedł ktoś kto może da mu jeszcze jeden dzień? A może w ostatniej chwili znaleźli lek? Może go jednak uratują? Dużo „może”. A tak naprawdę musi się pogodzić z tym, że odchodzi.

Lekarz wcisnął coś w rurkę prowadzącą do wenflonu w jego dłoni. Minęło kilka sekund. Nie miał żadnych omamów. Nie było wizji nieba, piekła czy chociażby czyśćca. Po prostu ciemność. Ostatnią myślą było słowo „żegnajcie”.

Coś szarpnęło go za ręce. Siedział. Chyba niesamodzielnie, chociaż może… ale…

Ból głowy nastąpił nagle, z siłą tak okrutną jakiej nigdy nie zaznał. Ilość obrazów przesuwających się w głowie była oszałamiająca. Najpierw wspomnienia z kołyski. Rodzice nachylający się nad nim. Oboje w białych kitlach. Ojciec ze strzykawką w ręce. Potem jasne światło. Dużo, oślepiającego światła. Następnie stopy. Jego własne, dziecięce stópki. Nauka chodzenia. Rysunki. Nie, nie rysunki. Książka do biologii ze zdjęciami bakterii. Trzymał ją maleńkimi, tłuściutkimi paluszkami. Ile miał wtedy lat? Znowu światło. Kolejne obrazy. Patrzy na przeszkloną ścianę swojego pokoju. Ale jak to? Jego pokój nie miał szklanej ściany. To nie pokój. To pomieszczenie w laboratorium, z dziecięcym łóżkiem i małymi mebelkami. Igły, płyny, rurki. Badania. „Co się dzieje”! Krzyczał ale nie wydawał dźwięku. Obrazy pokazywały się coraz szybciej, ból głowy nasilał się. Wszystko zaczęło wirować a informacje układać w spójną całość.

Złość. Pierwsze co poczuł gdy wszystko wróciło do normy. Wszechogarniające poczucie nieszczęścia, bycia oszukanym i zdradzonym. Przez ludzi którym ufał, których kochał. Nie, nigdy im nie ufał. Nigdy nie kochał.

Wraz ze śmiercią przyszła prawda. Bezwzględna i okrutna. On – szczęśliwy człowiek za życia, sam nie wiedział kim jest, co się z nim dzieje. Teraz wszystko zrozumiał. Przypomniał sobie ucieczkę, pierwsze zderzenie ze światem zewnętrznym. Brak świadomości co się dzieje, gdzie jest. Szaleńczą ucieczkę. Bieg. Wypadek. Karetka. Szpital. Rodzice nie mieli go jak zabrać. Dlatego upozorowali jego śmierć. Aby z powrotem zabrać go do laboratorium. Ale coś poszło nie tak.

Teraz to nie miało znaczenia.

Jego życie było jednym wielkim oszustwem.

Pytania piętrzyły mu się w głowie. Dlaczego! Dlaczego mu to zrobili?! W pewnym sensie byli jego rodzicami. Był owocem z ich ciał a jednocześnie warzywem wyhodowanym w laboratorium. Wszystkie wspomnienia za życia były sztuczne, wytworzone. Już wiedział, które były fikcją a które prawdziwe. Wszystko stało się wyraźne. Ale dlaczego! Dlaczego to wszystko się stało? Czym sobie na to zasłużył?

Próbował się uspokoić. Powinien miarowo oddychać, nadać swemu ciału rytm. Ale przecież nie oddychał. Mimo to wiedział, że w pewnym sensie żyje. Świadomość pozostała w ciele. Nie przewidział takiego obrotu spraw. Mimo śmierci – myśli, analizuje, planuje. Z minuty na minutę czuł coraz więcej, jednocześnie nie czując nic. Wiedział, że siedzi. Jednak nie czuł tego. Był w laboratorium rodziców, mimo że go nie widział.

Podświadomość podpowiadała mu, że będzie lepiej. A może to motywacja? Motywacja zemsty na tych, którzy nie pozwolili mu żyć?

Mijały minuty, a może godziny. Czasami rejestrował dźwięk z zewnątrz, którego nie mógł zrozumieć. Chciał otworzyć oczy. Bezskutecznie. Walczył. Walczył aby ciało chciało z nim współpracować. Wiedział, że to nadejdzie. Był tego tak pewny jak nigdy w życiu niczego. Ale on chciał już! Teraz!

Głód! Był głodny!? Ssanie w żołądku? Nie. To było coś innego. Pragnienie, którego nie umiał nazwać ani określić. Musi, musi, musi…. Ale co?

Dźwięki. Przedtem przytłumione teraz zaczęły się robić coraz wyraźniejsze. Rozmowa. Tak! Głosy… Znał je. To byli matka z ojcem. Mówili do siebie, o nim.

- Frank, spójrz proszę. To naprawdę fascynujące. Stężenie pośmiertne już ustało. Trzykrotnie szybciej niż normalnie. Jego żuchwa opadła. – matka dotknęła jego brody. Nie czuł tego ale wiedział o tym, tak samo jak świadomie otworzył buzię.

- Rzeczywiście ciekawe… Szybki rozkład bilny i wiotczenie mięśni. Zastanawiające. – odpowiedział ojciec.

Nie mógł uwierzyć w to co słyszy. Nie dość, że był ich królikiem doświadczalnym za życia, nie dali mu spokoju nawet po stwierdzeniu zgonu. Kolejna fala złości zalała jego martwe ciało.

- Skoro już zwiotczały mięśnie to może przystąpimy do sekcji? Ja zajmę się klatką piersiową a ty mózgiem?

- Och, moja kochana Margaret, wiesz co lubię.

Ojciec chwycił go pod pachy a matka za nogi. Przenosili go.

Wściekłość wypalała jego wnętrze. Czuł to bardzo wyraźnie. Pieczenie w gardle, płucach. Organy wewnętrzne zadawały się płonąć żywym ogniem. Gdyby tylko mógł…

Upuścili go? Tak. Uderzył o podłogę. Przygryzł sobie język. Czuł chłód posadzki. A może wcale go nie czuł? Może wiedział, że powinien? To nie istotne - tak bardzo, że mózg przestał rejestrować odczuwanie tak błahych faktów jak temperatura.

- Frank! Też to słyszałeś?!

- Taaaak, chyba tak. Ale to niemożliwe. On zajęczał?

- Przecież więzadła i struny głosowe nie mogą więcej… może to kwestia mutacji? Albo serum które dostał… - powiedziała matka drżącym głosem.

- Wiem to samo co ty. Może w dawkowaniu popełniliśmy błąd. Spójrzmy na karty z rejestrem. Na pewno da się to jakoś wytłumaczyć. – odpowiedział rozgniewany.

Kłócili się. Przestali zwracać na niego uwagę. Pobiegli do biurka sprawdzić wyniki badań. Zostawili go na podłodze. Cieszył się. Sprawność wracała.

Tak! Otworzył oczy! Jakby jego siła woli wystarczyła do poruszania martwym ciałem. Powieki nie były ani ciężkie ani lekkie. Po prostu oczy stwierdziły, że są gotowe patrzeć a powieki odsłoniły im laboratorium. Widział swój tułów. Nagi, w nienaturalnej pozie, na ziemi między stołem a koszem. Jego rodzice zaabsorbowani niespodziewanymi efektami ubocznymi nawet go nie podnieśli. Zostawili go na podłodze jak rzecz. Ale on nie był rzeczą. Człowiekiem też już nie. Nie wiedział czym się stał. To nie było istotne. Zemsta! To było ważne!

Podniósł odrobinę głowę. Poruszył palcami rąk, dłońmi, nogami. Wszystko było sprawne. Tak jak przed śmiercią. Z ta różnicą, że jego skóra miała szarawo-zielonkawy odcień a tył nóg i stopy były upstrzone plamami opadowymi. Usiadł.

Wszystko wyglądało tak jak we wspomnieniach. Tych prawdziwych. Czterdziestometrowe pomieszczenie. Wejście w suficie, przez metalowe schody bez poręczy. Na samym środku stół operacyjny z maszynami dookoła. Pod jedną ścianą blaty z probówkami, fiolkami, mikroskopami i urządzeniami które dobrze znał. Pod kolejną stół do sekcji zwłok i biurka rodziców, którzy siedząc przy nich tyłem do niego nie widzieli, że ich obserwuje.

Odwrócił głowę. W kącie nadal była wydzielona elektrochromatyczną szybą część która kiedyś była jego pokojem. Włączona, zasłaniała wnętrze pokoiku.

Ponownie skierował twarz na rodziców. Jego spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem matki, która zamarła w szoku.

- Frank, Fraaaank... – wyjęczała, ciągnąc męża za rękaw i wskazując palcem na syna.

Ojciec odwrócił się i zaniemówił.

Chciał coś powiedzieć ale nie wiedział od czego zacząć. Nie był pewien czy umie. Rękoma podparł się i spróbował wstać. Próba skończyła się głośnym plaśnięciem o podłogę. Jeszcze był za słaby aby stać o własnych siłach. Jeszcze…

Pierwszy podszedł do niego ojciec. W ręku trzymał latarkę diagnostyczną.

- Adamie…

Kucnął przy nim i poświecił w oczy. Nie poruszył źrenicami. Światło mu nie przeszkadzało. Zamiast tego obserwował oboje rodziców. Wydawali się tacy słabi. Bezbronni i … coś jeszcze przemknęło mu przez umysł ale szybko tę myśl odrzucił.

Zbierał siły aby zaatakować. Nie chciał dłużej czekać.

- Frank, nie wiem czy to dobry pomysł abyś do niego tak blisko podchodził… On… Zobacz jego oczy. Są martwe. On przecież był… jest martwy?!

- Co ty mówisz? Źrenice nie reagują na światło ale uważam, że po prostu nie są wrażliwe. On nas widzi. Na pewno. Adamie widzisz nas, prawda? Możesz mówić? Adamie?

Nachylił się bliżej ojca twarzy, który skrzywił się czując odór z jego ust. Patrzył mu teraz prosto w oczy. Ich nosy dzieliły milimetry.

- Taaaaaak. – odpowiedział i w tym samym momencie poczuł jak w jego ciało wstępuje nieznana siła. Na początku nie rozumiał co robi. To był instynkt. Dopiero po chwili kiedy ponownie zatopił zęby w policzku ojca a do jego ust trafiła kolejna porcja krwi, skóry i mięsa zrozumiał. Ssanie w ciele powoli ustawało, ból, złość, nienawiść – powoli wszystko odchodziło. Czuł się spełniony i jak nigdy przedtem – szczęśliwy.

Gryzł bez opamiętania gdzie popadnie. Ojciec bronił się, bił, odpychał ale nic nie skutkowało. Zakleszczył się ramionami na jego szyi i nie zamierzał puścić. Matka krzyczała i płakała. Wzięła skalpel i zaczęła wbijać bez opamiętania gdzie popadnie. W plecy, twarz, ręce. Nic nie czuł. Musiał skończyć to co zaczął. Musiał się najeść. Nic innego nie było ważne prócz zaspokojenia pragnienia, które rosło z każdą chwilą.

Nie wiedział jak długo przebywał w morderczym amoku. Gdy poczuł, że ojciec nie żyje po prostu go puścił. Wstał i wyprostował się. Podnosząc głowę ku sufitowi sprawiał wrażenie jakby węszył jak pies. Jednak tak naprawdę pomagał swojemu gardłu przepchnąć jedzenie do żołądka.

Dopiero po chwili zorientował się, że matka wbiegła do pokoiku za szybą. To nie był problem. Wręcz wydało mu się to zabawne. Podszedł do biurka, zostawiając za sobą czerwone odciski stóp na kafelkach. Przed sobą miał panel pełen przełączników odpowiadający między innymi za otwieranie drzwi. Wcisnął jeden z guzików. Szyba pokoiku z mlecznobiałej zrobiła się przezroczysta ukazując wnętrze. Matka roztrzęsiona, kucała skulona w kącie. Jego uwagę jednak przyciągnęło to co znajdowało się w inkubatorze. Niemowlę.

Znowu poczuł głód. Intensywniejszy. Wciskał wszystko jak popadło. Światła zapalały się i gasły, maszyny wracały do życia szumiąc aby po chwili znowu milczeć. W końcu trafił na właściwy przycisk. Drzwi pokoiku uchyliły się. Od razu usłyszał błagania matki aby zostawił ją w spokoju. Ale miał już plan. I musiał go wykonać.

- Zapłacisz tak samo jak ojciec, za to wszystko co mi zrobiliście!

Wszedł do małego pomieszczenia. Od razu skierował się do inkubatora. Wyjął z niego maleńkie dziecko, które nawet nie zapłakało. Patrzyło na niego z zaciekawieniem machając rączkami.

- To Ewa. Jest twoją siostrą. – wyszeptała matka.

Odwrócił się do niej i spojrzał na nią z góry.

- Ja nie mam rodzeństwa. Nie mam rodziców. Nie mam nikogo.

- To nie prawda…

- Jak to nie? Czyż nie byłem dla was tylko obiektem badań? Tak jak to dziecko? – powiedział chwytając dziecko pod pachy i wyciągając do matki.

- Nie. My chcieliśmy dla Ciebie jak najlepiej. Chcieliśmy abyś był lepszy. Abyś miał szanse tam na górze. Chcieliśmy abyś przeżył i był nadzieją dla wszystkich. Chroniliśmy Cię!

Tymi słowami zyskała jego uwagę. O zewnętrznym świecie wiedział tylko tyle co widział podczas swojej ucieczki z laboratorium rodziców. Widział ich kwadratowy domek, identyczny jak wszystkie inne stojące po sąsiedzku. Drzewa, krzewy i zadbane ogródki z kwiatami. Potem został potrącony i nie widział już nic prócz sali szpitalnej, w której leżał. Jednymi ludźmi z którymi miał kontakt byli rodzice, pielęgniarka i lekarz ze szpitala. Nie zastanawiał się nad tym. Zemsta i głód były najważniejsze. Teraz będąc częściowo usatysfakcjonowanym chciał się dowiedzieć więcej.

- Przed czym mnie chroniliście?

- Adamie, celowo Cię tak wychowaliśmy. Dawaliśmy fałszywe wspomnienia abyś przynajmniej pozornie był szczęśliwy. Tu na dole byłeś bezpieczny. Leki które dostawałeś miały wzmocnić twoją odporność aby pewnego dnia gdy sam miałbyś dzieci, one mogły wyjść na powierzchnię bez lęku, bez odzieży ochronnej. Aby mogły jeździć na rowerze, spacerować po parkach i żyć na powierzchni.

- O czym ty mówisz? – zapytał przytulając dziecko do nagiej klatki piersiowej. Nie z troski ale jak fanatyk tulący skarb. Różowe ciałko Ewy pachniało i wyglądało tak apetycznie, że nie chciał wypuszczać jej z rąk.

- Adamie, ziemia jest skażona.

- Jak to skażona? Czym? Wszystko sobie przypomniałem. Wszystko! Te parę chwil kiedy, które spędziłem na górze uciekając od was. Pamiętam je! Wszystko wyglądało normalnie!

- Adamie, nie kłamię. Wszystko wygląda normalnie ale to tylko pozory.

Nie wiedział czy matka kłamie czy nie ale chciał jej wysłuchać.

- Kontynuuj.

- Wszystko się zaczęło prawie pięćdziesiąt lat temu. Ludzie zaczęli chorować. Umarły miliony. Nie wiemy skąd się wziął wirus, są pewne domysły…

- Co spowodował ten wirus?

- Powietrze na tej planecie jest dla nas zabójcze.

- Widziałem drzewa, rośliny. Wyglądały na zdrowe.

- Bo rośliny w jakiś sposób się przystosowały. Nie wiem jak to zrobiły. Część zwierząt też przetrwało... – przerwała w pół zdania patrząc za jego plecy.

Odwrócił się sprawdzić co wzbudziło w matce takie zainteresowanie.

W kałuży własnej krwi klęczał, próbując wstać ojciec. Mimo ran na twarzy i szyi wyglądał jakby nic mu nie dolegało. Po kilku sekundach udało mu się stanąć. Przyglądał się swoim zakrwawionym dłoniom aż uśmiechnął się szeroko. Dopiero po chwili spojrzał na swoją rodzinę.

- Udało się! Margaret udało się! Czuję to! Czuję w każdej cząstce mego ciała! Jest stokroć lepiej niż kiedykolwiek!

Przyglądał się ojcu ze zdziwieniem. Przed chwilą dosłownie zagryzł go na śmierć. Brakowało mu prawej połowy twarzy a niezasklepione rany odkrywały połyskujące mięśnie i kości zębów. Wykrzywiając pozostałą część ust w uśmiechu wyglądał jeszcze bardziej upiornie.

- Frank… ja nic nie rozumiem… co się… - szeptała pod nosem instynktownie cofając się.

- Tu nie ma co rozumieć! Zrobiliśmy to! Ba! Nawet więcej! Margaret! Ja umarłem i wróciłem do życia. Czy ty wiesz co to oznacza? Jestem nieśmiertelny! Wszyscy możemy być nieśmiertelni!

Stał patrząc na zmianę na każde z rodziców. Siostra, której do tej pory była cicho zaczęła głośno płakać. Głos dziecka zadziałał na ojca czerwona płachta na byka. Szybkim susem znalazł się w pokoiku razem z nimi.

- Daj mi je! – wycharczał, garbiąc się jakby szykował się do skoku.

- Nie! Jest moje! – wykrzyczał i przycisnął dziecko do siebie.

- Oddaj mi je… - nie dokończył zdania gdy padł na kolana. Za nim stała Margaret

trzymając w ręku metalowy trzonek lampki nocnej.

- Zamknijcie się oboje! To dziecko nie należy do żadnego z was. Oddaj mi córkę Adamie!

Nie zamierzał nikomu oddawać siostry. Była jego. Z nikim się nią nie podzieli. Nie myśląc wiele wybiegł z pokoiku taranując matkę, która upadła na ojca. Oboje podnosili się z ziemi ale było już za późno. Zamknął ich.

Zastanawiał się co dalej. Co jeśli matka powiedziała mu prawdę i świat nie nadaje się do zamieszkania? Co jeśli nie jest odporny? Będzie gnił całe życie w zamknięciu. Musi mieć kogoś kto wyjdzie na powierzchnię i sprawdzi czy powietrze jest skażone. Na matkę nie mógł liczyć. Wystarczyło kilka sekund po zamknięciu drzwi aby ojciec dobrał się do niej i zjadł porządny kawał jej przedramienia. Teraz leżała na ziemi w drgawkach, obficie krwawiąc. Lada moment i ona zostanie jedną z nich.

Spojrzał na zawartość swoich ramion. Dziecko nie płakało już ale było całe zasmarkane i czerwone na buzi.

Otworzył drzwi od laboratorium. Wyszedł. Na górze w mieszkaniu nie było nic ciekawego. Korytarz prowadzący do wyjścia, pokój z otwartą kuchnią i drzwi do łazienki. Okna były niewielkie, bez klamek umożliwiających otwarcie je. Zbliżył się do drzwi i wyjrzał przez maleńkie okienko. W ogródkach i na ulicy nikogo nie było.

Obserwował kilka minut czy nikt się pojawi ale nie widział nawet pojedynczego ruchu w którymś z okien z domów naprzeciwko. Jakby miasteczko było martwe.

Popatrzył z żalem na siostrę. Musiał sobie darować taką apetyczną przekąskę. Nie zwlekając dłużej otworzył drzwi, położył dziecko na ziemi i pchną dalej na chodnik między trawnikami.

Nie przejął się specjalnie kilkoma sekundami na dworze. Już raz przeżył obecność na dworze. W razie czego miał do dyspozycji całe laboratorium.

Zatrzasną drzwi i przyłożył twarz do okienka obserwując co się dzieje. Siostra płakała. Ciężko było mu ocenić czy przyczyną jej czerwonej buzi jest płacz czy podrażnienie przez toksyczne powietrze. Dopiero po kilku minutach na skórze dziecka pojawiały się pęcherze, skóra zrobiła się fioletowo-zielona. Po chwili zamarło bez ruchu.

Oznaczało to jednoznacznie, że panujące na dworze warunki są mordercze.

Po co mu nieśmiertelność, jeśli ma siedzieć do końca świata w domu? Zszedł z powrotem do laboratorium. Wypuścił rodziców. Matka była już niemal jedną z nich. Osowiała nic nie mówiła. Nieobecny wzrok skierowała na pusty inkubator.

- Mama miała rację. Co robimy? – zapytał ojca.

- Jesteśmy odporni. Zobaczysz. Czuję to. – powiedziawszy to odwrócił się do żony która ledwo stała na nogach i chwiała się z lewa na prawo. – Załóż to kochana, nic nie będzie widać, że coś się stało. – kończąc, założył jej nowy fartuch który zasłonił ranę na ramieniu.

- Czyli co, wychodzimy? – ponownie zapytał ojca.

- Oczywiście. Mama jest na pewno głodna. Musi coś przekąsić. A ty się ubierz. Chyba nie zamierzasz biegać po osiedlu na golasa?

Zapomniał o tym kompletnie. Nie – nie zapomniał. Po prostu go to nie obchodziło. Mimo to wziął jeden z fartuchów i założył.

- Chodźmy. – powiedział ojciec i wypchnął przed siebie na schody milczącą żonę.

Wyszli niemal jednocześnie na podwórko. Matka od razu rzuciła się na ciało dziecka. W pierwszej chwili myślał, że będzie opłakiwała stratę jednak ta wgryzła się w twarz Ewy. Dopiero teraz poczuł, że jeszcze żyło. Ledwo ale zawsze…

- Widzisz, a nie mówiłem? Jesteśmy nieśmiertelni. – obwieścił ojciec.

- Miałeś rację. Nic nie czuję. Nic mnie nie boli. Ale jak wybawimy pożywienie z ich domów?

- Synu, oni są jak kurczaki w klatkach. Nie mają jak i gdzie uciekać. Wystarczy wejść i wziąć co się chce. – odpowiedział idąc już w stronę drzwi sąsiadów.

Poszedł za ojcem ignorując matkę, która skończywszy z Ewą znowu stała ze spuszczonymi ramionami, chwiejąc się na boki. Ciągle miała nieobecne spojrzenie i nie wypowiedziała ani słowa. Ale to było nieważne. Nic nie było prócz zaspokojenia głodu.

Dopiero teraz zacznie żyć. Będzie szczęśliwy i najedzony.

Przecież świat stoi przed nim z rozpostartymi ramionami czekając na niego.

Wystarczy wziąć co się chce.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać
Dokonaj zmian: Edytuj

Komentarze

O Jezu, to jest genialne
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje