Historia

Nietuzinkowa kostka brukowa dziadka Leona

pariah777 0 8 lat temu 992 odsłon Czas czytania: ~5 minut

– Gdzie tyle podróżujesz, dziadku? Tak często nie ma cię w domu... – dopytywał się mały Filip.

– Widzisz, wnusiu, dziadek dostał bardzo ważne zlecenie i dlatego musi jeździć po całym kraju, żeby zdobyć materiały – odparł Leon.

Szli leśną ścieżką. Nad koronami drzew rozciągało się błękitne niebo, ptaki śpiewały, cudowny dzień. W sam raz na spacer.

– A nie możesz tych materiałów dostać w naszym mieście? – drążył chłopiec.

– Tych materiałów jest pełno wszędzie. Chodzi o to, żeby tacy specyficzni panowie nie odkryli, że je zbieram. Dlatego przechytrzam ich jeżdżąc po całej Polsce.

– Ci panowie to konkurencja?

– Coś w tym rodzaju. – Uśmiechnął się starzec.

Wyszli na leśną polanę. Filip dreptał za dziadkiem, który pewnie parł przed siebie. Przystanęli dopiero przy pewnym nietypowym obiekcie. Leon czekał dumnie na reakcję wnuczka.

– To jest właśnie moje zlecenie – rzekł triumfalnie.

– To...? – zapytał niepewnie Filip.

Na środku polany tkwiło koło stworzone z karmazynowej kostki brukowej. Miało może dwa metry średnicy. W samym środku brakowało jednak ostatniego kamienia, przez co dzieło nie było skończone.

– Tak, to.

– Co to tutaj robi? – Filip ostrożnie postawił stopę na kostce.

– Tutaj nikt tego nie znajdzie.

– A po co to? – chłopiec zadał ostatnie pytanie w swoim życiu.

Szarżująca wprost na niego pięść trafiła go między oczy. Nie spodziewał się tego. Nie po swoim sześćdziesięcioletnim dziadku. Uderzenie cisnęło nim w tył. Zanim zdążył poczuć lądowanie na trawie, był już w objęciach nieświadomości.

– W końcu mi się na coś przydasz, wnusiu.

Rodzice Filipa nie mieli podstaw, by przypuszczać, że coś złego stało się ich synkowi. Spędzali urlop w Paryżu, mając pewność, że grzdyl jest pod opieką dziadziusia i świetnie się bawi. Trochę się zdziwią po powrocie.

Leon kiedyś był budowlańcem. Po odejściu z tego fachu nadal walało się w jego szopie mnóstwo sprzętu związanego z tą profesją. Zdążył zapomnieć, do czego większość służy, ale w jednym był mistrzem – odlewaniu kostki brukowej. Co więcej, odkrył świetną metodę, dzięki której jego wyroby stawały się wyjątkowe, a ich produkcja łatwa i szybka.

– Wszystko zasługa sekretnego składnika... – mruczał do siebie, wlokąc nieprzytomnego chłopca do szopy.

Ów sekretny składnik nadawał kostce brukowej czerwonego koloru. Kiedy Leon go wyjmował, składnik nadal pracował. Skurcz-rozkurcz, skurcz-rozkurcz, wyrzucając resztki krwi z przeciętych tętnic.

– Last Christmas I gave you my heart – nucił sobie Leon z uśmiechem na ustach, dorzucając pulsujące serce do mieszaniny.

Wystarczyło trochę poczekać aż masa stężeje. Starzec się zdrzemnął, a gdy wrócił do szopy, ujrzał perfekcyjną kostkę. „Gdybym sprzedał mój sposób jakimś urzędasom, byłbym pieprzonym milionerem”, pomyślał, po czym wybiegł do lasu, ściskając w dłoniach owoc swojej ciężkiej pracy. Po drodze jeszcze spojrzał na Filipa, zastanawiając się jednocześnie, co zrobić z ciałem. „Potem się będę martwił”, stwierdził.

Słońce już prawie zaszło, kiedy Leon przybył na polanę. Uroczyście podszedł do koła, po czym ustawił się na jego środku i z namaszczeniem umieścił kostkę w luce, dopełniając swoje dzieło.

– Samaelu! Ja swoje zrobiłem, teraz twoja kolej! – wykrzyknął, rozglądając się dookoła.

Na końcu polany pojawił się ciemny kontur. Leon zmrużył oczy i próbował dojrzeć coś więcej niż tylko zarys sylwetki. Wtedy usłyszał coś dziwnego. Spojrzał pod nogi, na krwistoczerwoną kostkę. Ukląkł. Ostrożnie schylił głowę, nasłuchując.

Usłyszał bicie dziesiątek serc pompujących krew. „Co jest, kurwa”, pomyślał, rzucając oskarżycielskie spojrzenie w kierunku odległej postaci. Ta szła powoli w jego kierunku.

– Leonie, przyjacielu! – pozdrowił go przybysz.

– Mieliśmy umowę! Co to za gierki!? – denerwował się starzec.

– Umowę? Jaką umowę? – rzucił żartobliwie nieznajomy, wciąż się zbliżając.

– Chciałeś mieć taki ołtarz! Zbudowałem ci go, durniu! Gdzie jest moja nagroda!? – domagał się Leon.

Postać przystanęła i wybuchnęła śmiechem.

– Z czego się, kurwa mać, śmiejesz!? – wrzeszczał Leon. – Gdzie jest Maria? Mówiłeś, że mi ją zwrócisz, bydlaku!

– Twoja żonka smaży się w piekle, tak jak i ty zaraz będziesz. Nazywam się Samael, jestem pierdolonym Aniołem Śmierci, naprawdę się łudziłeś, że zajmuję się wskrzeszaniem? – kpił z uśmiechem na ustach.

Leon cały buzował w środku. „Tyle roboty na nic”, myślał, podsycając swój gniew.

– To prawda, mieliśmy umowę. Ale wiesz co? – kontynuował Samael. – Otrzymałem lepszą.

Kiedy wypowiedział ostatnie słowo, w gąszczu drzew rozciągającym się dookoła zapłonęły czerwone punkciki. Otaczały polanę z każdej strony.

– Wszyscy, których pozbawiłeś życia, przysięgli mi posłuszeństwo w zamian za szansę zemsty na tobie. Kto by pomyślał, że w tych zamordowanych dzieciakach jest tyle... agresji. – Punkciki zaczęły przesuwać się do przodu. – Mogę cię jedynie pocieszyć, że spotkasz swoją ukochaną tam, gdzie na to zasługujecie.

Samael obrócił się na pięcie i zaczął się oddalać. Wkurwiony Leon chciał rzucić się za nim biegiem, lecz pośliznął się i upadł na plecy. Z przerażeniem spostrzegł, że to przez wyciekającą spomiędzy kostek brukowych krew. Spróbował się jak najszybciej podnieść, ale coś go trzymało. Jego ciało zaczęły oplatać czerwone niteczki imitujące żyły i tętnice. Punkciki tymczasem zdążyły się przemienić w rozpalone nienawiścią oczy usytuowane na martwych ciałach dzieci. Każde truchło miało wyciętą dziurę na wysokości serca. Każdego trupa Leon był w stanie rozpoznać, a nawet podać miejscowość, z której go porwał.

– Nie, nie, nie! – jęczał staruch.

Dzieci były coraz bliżej. Maszerowały ospale w kierunku unieruchomionego mężczyzny. Z każdym krokiem stawały się coraz bardziej pobudzone, oblizywały wargi, rozdziawiały usta, spazmatycznie łapały oddechy. Na czele wlókł się Filip.

Dopadły go. Wrzeszczał, kiedy wgryzały się w mięśnie, kiedy rozrywały skórę, kiedy wyrywały mu język. Potem już nie miał jak. Rozszarpały mu szyję. Ogołociły kości z mięśni. Miał wrażenie, że ta męka się nigdy nie skończy, że zawsze będą znajdą jakiś kawałek ciała, który będzie można wykorzystać do zadania mu bólu. Filip zatopił dłoń w bebechach Leona, by następnie wyciągnąć wciąż bijące serce. Reszta dzieci poszła w jego ślady. Raz za razem wyrywały z trzewi starucha własne serca. Odeszły dopiero, kiedy wszystkie odzyskały to, co im zabrał. Odeszły, a on mógł zamknąć oczy na zawsze.

Samael pokiwał głową z uznaniem, widząc, jak dzieciaki oddają mu pokłon. Rozumiały, że ich dusze należą teraz do niego.

– Spisaliście się... być może dam wam szansę... – rzekł przeciągle.

Wszystkie główki zwróciły się uważnie w jego stronę.

– Mogę przywrócić wam życie, ale nie za darmo.

W oczach martwych dzieci zapłonęła nadzieja.

– Każde z was ma mi przynieść dziesięć serc.

Dzieciaki pokiwały energicznie głowami i rozbiegły się we wszystkie strony.

– To mi się nigdy nie znudzi – mruknął Samael, wyobrażając sobie pożogę, jaką te małe kreatury pozbawione skrupułów rozpętają.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje