Historia

Czas Z, część 12
Spis wszystkich części w profilu autora: http://straszne-historie.pl/profil/5577
To niesamowite, ale jadący, dobrze znany mi konwój właśnie wpadł w zasadzkę. Trudno powiedzieć, w jaki sposób zainfekowanym udało się przewrócić masywną, ciężką amfibię na jej prawy bok. Można się tego jedynie domyślać.
Cała trasa przejazdu wozu pancernego naznaczona jest dziesiątkami leżących, zmiażdżonych, zainfekowanych ciał. Wygląda to tak, jakby każdy z nich celowo rzucał się pod koła jednej osi pojazdu, doprowadzając tym samym do jego uniesienia, a gdy złapał odpowiedni przechył, rzesza wygłodniałych truposzy natarła na niego z jednej strony, przewracając maszynę na jeden z boków.
Obym się mylił, lecz jeżeli tak było, to skurwiele stają się coraz bardziej przebiegłe. Na całej długości i szerokości ulicy, jeden przy drugim stoi ich niepoliczalna w tej chwili ilość.
Dwa jadące z tyłu dostawczaki zatrzymują się. Kierowcy wraz z pasażerami sprawiają wrażenie wyraźnie skołowanych. Kiedy z grubsza orientują się w swym beznadziejnym położeniu, zdezorientowanie ustępuje miejsca panice.
Obie furgonetki w okamgnieniu zostają osaczone przez odmieńców. Zatrzymując się, kierowcy popełnili błąd. Teraz nie ma już opcji, by stąd odjechali.
Kilka metrów z tyłu zatrzymuje się zamykający konwój, a jednocześnie zabezpieczający tyły, autokar.
Właz przewróconej amfibii otwiera się. Wyskakuje z niego po kolei, jeden za drugim, czterech mężczyzn. Trzem z nich udaje się wejść na znajdujący się w górze bok wozu pancernego. Ostatni z załogi niestety zostaje pochwycony przez kilka wyschniętych rąk i wciągnięty w rozwścieczony tłum wygłodniałych bestii. Jego kończący życie krzyk ginie w ogólnym zgiełku.
Zdesperowani ludzie zaczynają strzelać. Co z tego, że opróżniają magazynek za magazynkiem, skoro otaczający ich tłum mało tego, że nie rzednie, to jeszcze wprost przeciwnie - gęstnieje, zasilany kolejnymi przychodzącymi w miejsce zasadzki zainfekowanymi.
Tymczasem z coraz bardziej obleganego autokaru wybiega sześciu mężczyzn. Kilkadziesiąt sekund później dociera do nich, że nijak nie są w stanie pomóc swym towarzyszom.
Wycofują się, z powrotem wbiegając do pojazdu. Ten od razu rusza, jadąc w stronę najbliższego ze skrętów. Większość zainfekowanych skoncentrowała się na załodze amfibii, jeszcze broniącej się desperacko, oraz ludziach siedzących w dostawczakach. Dlatego autobusowi po wcześniejszym przejechaniu kilkudziesięciu zainfekowanych oraz staranowaniu dwóch stojących aut, udaje się wjechać w boczną uliczkę.
Przykro jest patrzyć na tę egzekucję. Jednak nijak nie jesteśmy w stanie pomóc. Najpierw giną kierowcy i pasażerowie furgonetek. Kiedy zamki w drzwiach nie wytrzymują ciągłego szarpania za nie i ustępują, padają pierwsze strzały.
Wyciągają ich na zewnątrz, pożerając żywcem. Kiedy zainfekowani wpychają sobie do ust wnętrzności pochwyconych ofiar, nieszczęśliwcy są jeszcze przytomni, w pełni świadomie obserwując początek końca swej ziemskiej egzystencji.
W międzyczasie, załodze wozu pancernego powoli kończy się amunicja. Dwóch mężczyzn wkłada sobie do ust lufy karabinów. Rozlegają się dwa, zadane przez każdego z nich, samobójcze strzały. Ostatni z załogi klęka, zaczynając płakać. Żegna się, składa ręce i na głos zaczyna wypowiadać słowa modlitwy. Nie sposób jednak usłyszeć, w słowach której z modlitw stara się znaleźć otuchę.
Truposze, wspinając się jeden po plecach drugiego, dopadają upragnioną zdobycz. Śmierć kolejnego z ocalałych ludzi wygląda podobnie do tej zadanej nieszczęśnikom z busów. Bestie wbijają w niego bezzębne dziąsła, wsysając się niczym pijawki w swego żywiciela. Bryzga krew, a ciałem ofiary zaczynają targać ostatnie konwulsyjne wstrząsy.
Niespełna pięć minut później jest już po wszystkim.
Wracamy do hali. Szybko pakujemy wszystkie swoje rzeczy, wychodząc. Dopóty, dopóki zainfekowani będą skupieni na swych nowo upolowanych ofiarach, my będziemy mieli nieco łatwiejszą drogę. Jednak najpierw musimy szerokim łukiem ominąć miejsce rzezi. Trzy razy, musimy posiłkować się kostkami toaletowymi, dla odwrócenia uwagi.
Na jednej z uliczek została ustawiona barykada. Składają się na nią poustawiane w poprzek auta osobowe i nie tylko - zauważam także dwie furgonetki i ciężarówkę. Jedyna droga umożliwiająca ominięcie przeszkody prowadzi wąskim chodnikiem. Oczywiście stoi na nim kilku truposzy, którzy właśnie wychwycili zapach Damiana. Zatrzymujemy się.
Dziewczyny zachodzą ich z dwóch stron. Ja staję kilka metrów przed Damianem. Podchodzą do nas, coraz bliżej. Jest ich czterech. Nagle zatrzymują się, odwracając głowy w stronę dziewczyn. Chwila ich zawahania jest najlepszym momentem do ataku. Obie ruszają zdecydowanie do przodu, odcinając głowy truposzom.
Ciała przewracają się, głucho uderzając o chodnik. Wokół zwłok momentalnie zaczynają się tworzyć powiększające objętość kałuże czarnej mazi. Połączenia nerwowe w ich głowach jeszcze działają, ponieważ nozdrza każdego z nich rozszerzają się, za wszelką cenę chcąc wychwycić zapach ofiary.
Mijamy ich, idąc dalej.
W kilkudziesięciometrowym, ciągnącym się po obu stronach ulicy pasażu natrafiamy na aptekę. Znajduje się między sklepem zoologicznym, a zakładem fryzjerskim. Koniecznym jest uzupełnienie niezbędnych, przede wszystkim Darii, leków. Magda przez wybitą wystawową szybę wchodzi do środka, my natomiast mamy cały czas kierować się w stronę schronu. Zabrawszy niezbędne medykamenty, ma nas niebawem dogonić. Słysząc przewracającą się półkę w mieszczącym się naprzeciwko małym sklepie spożywczym, zatrzymujemy się.
Ostrożnie podchodzę do jednej z trzech wybitych szyb. Z miejsca, w którym stoję, nie sposób jednak dostrzec czegokolwiek. Podchodzę więc do drugiego z okien. Między dwoma rzędami poprzewracanych regałów dostrzegam czarną panterę.
- O kurwa - myślę.
Mimo, iż zwierzę patrzy prosto w moje oczy, nie przejawia chęci do ruszenia się z miejsca.
Trochę to dziwne, ale nie tracąc czasu, robię krok do tyłu. Przy okazji omiatam wzrokiem wnętrze zdewastowanego sklepu.
Słysząc miauczenie kociaków wytężam zarówno zmysł wzroku, jak i słuchu. To niesamowite, ale spod czarnego, smukłego tułowia pantery, wysuwają się trzy malutkie główki. Kocięta musiały całkiem niedawno przyjść na świat. Ich zasnute błonkami oczy świadczą o kształtowaniu się dopiero zmysłu wzroku.
Z głębi sklepu słyszę dwukrotny pomruk, wychodzącego w tej chwili zza rogu, najprawdopodobniej ojca kociąt. Powoli podchodzi do swej partnerki, siadając obok niej.
Patrząc na mnie, wydaje kolejny z pomruków.
Nie tracąc zwierząt z pola widzenia, cofam się. Spoglądam w stronę apteki. Stojąca w oknie Magda spogląda na mnie pytającym wyrazem twarzy. Podchodzę do niej, w kilku zdaniach tłumacząc czające się w sklepie naprzeciwko zagrożenie.
- Poradzę sobie - zapewnia mnie. - Powoli idźcie do przodu, za chwilę was dogonię.
Na potwierdzenie kiwam głową, szybko oddalając się w stronę stojących, czekających towarzyszy.
Pogoda nam sprzyja. Jest ciepło. Sam się zastanawiam jak to możliwe, że oswoiłem się z widokiem otaczającego mnie miasta-widma. Mijając każdy z budynków, uznaję za oczywiste, iż są one opuszczony i bez życia. Same mury, nic więcej.
Ciężko jest mi jeszcze wyobrazić sobie - dokładnie w takim samym stopniu wyludnione - Paryż, Mediolan, Tokio, Nowy York, Las Vegas, Moskwę czy Pragę.
Na pewno część ludzi przeżyła, dostosowując się do nowych warunków życia. W końcu my jesteśmy tego najlepszym przykładem. Pytanie tylko brzmi, czy zdołamy się po tym wszystkim podnieść? Zjednoczyć? Odbudować?
Nie zostaliśmy sprowadzeni do parteru, nawet nie klęczymy, cała rasa ludzka została w przeciągu kilkudziesięciu godzin rozłożona na łopatki. Kolokwialnie mówiąc, leżymy i kwiczymy. Tak to właśnie wygląda.
Piętnaście minut później dołącza do nas Magda. Apteka była wielokrotnie plądrowana, lecz akurat leki na padaczkę nie cieszyły się wśród poszukiwaczy zbytnią popularnością. Co innego przeciwbólowe.
Droga mija nam bez większych kłopotów. Przechodząc obok ostatniego z oddzielających nas od wejścia do schronu narożnych budynków, wzdycham z ulgą. W końcu jesteśmy na miejscu.
Widząc biegającego przy betonowym grzybku Asa, zaczynam biec w jego stronę. Psisko zachowuje się dokładnie tak samo. Wskakuje mi na ręce, liżąc gdzie i jak popadnie.
Mimo całego swego sceptycyzmu względem wiary i w ogóle religii, dziękuję Bogu za to, że udało nam się cało i zdrowo dotrzeć do celu.
Rany Damiana okazują się być odniesione na skutek wystających z desek gwoździ. Chłopak zdenerwował się, a siła podświadomości zaczęła działać w takim stopniu, że w pewnym momencie czuł zachodzące w jego ciele i głowie urojone zmiany. Gdyby faktycznie został zainfekowany, do tej pory byłby już kolejnym żywym trupem.
Będąc w schronie, stawiam plecak pod ścianą, następnie siadam obok niego. Droga z naszego ostatniego miejsca noclegowego do bunkra, zajęła nam nieco ponad dwie godziny, lecz mimo to ogarnia mnie niemoc. Najprawdopodobniej daje o sobie znać zmęczenie, psychiczne i to emocjonalne. Tutaj, czując się w pełni bezpiecznym, mogę spokojnie zamknąć oczy, spokojnie odetchnąć. Resztkami sił idę zażyć lodowaty prysznic, a następnie dołączam do siedzących, rozmawiających przy stoliku przyjaciół. Daria bierze ode mnie wszystkie brudne ubrania.
- Upiorę w pierwszej kolejności. Do jutra ci wyschną - zapewnia mnie.
Damian zauważa brak Rafała. Iwona tłumaczy, iż od chwili naszego wyjścia nie opuszcza drugiej z sypialni. Magda wyjmuje listek leków psychotropowych.
- Idź mu to zanieś - mówi, podając go dziewczynie.
Moim zdaniem na psychotropach długo się nie pociągnie. Niby w pewnej chwili potrafią zagłuszyć trapiące człowieka problemy, spychając je gdzieś w kąt świadomości, lecz wszystko to działa na krótką metę.
Mimo lodowatej, orzeźwiającej kąpieli, kilka minut później znów odczuwam oznaki zmęczenia. Co z tego, że siedzę przy stoliku, skoro w żaden sposób nie uczestniczę w rozmowie? Mało tego, czasami nie wiem nawet na jaki temat toczy się dyskusja. Moja świadomość wyłącza się. W głównej mierze to dziewczyny opowiadają co ciekawsze sytuacje jak i swoje spostrzeżenia z wyprawy.
Wstaję, idąc do pokoju noclegowego. Koniecznie muszę trochę poleżeć. Chciałbym jutro wyruszyć w dalszą podróż. Zobaczę jednak, jak będę się czuł. W razie naprawdę kiepskiego samopoczucia przeznaczę jeszcze jeden dzień na odpoczynek. Nijak nie zraża mnie widziana sytuacja z konwojem. Tak naprawdę, to sam nie wiem jak nazwać pchająca mnie w stronę Zalesia siłę. Każe mi ona konsekwentnie iść, tak jakbym miał tam zobaczyć arkę Noego.
Czego ja się tam spodziewam? Tutaj jestem wśród pewnych, zgranych, uzupełniających się nawzajem ludzi. Idąc tam, tak naprawdę zmierzam w nieznane. A według usłyszanych od dziewczyn informacji, wręcz pcham się w prawdziwe kłopoty.
Mimo wszystko muszę tam pójść. Nawet nie zauważam, kiedy zasypiam.
_______________________________
Autor tekstu: Gabriel Grula
Korekta: Anna Arlet
Serdeczne Podziękowania dla Ani Arlet, która dba o stronę techniczną „Czas Z”.
Dziękuję Aniu :)
Jeżeli podobał Ci się tekst polub fanpejdż:
https://www.facebook.com/pages/Czas-Z/1430189543949970
Komentarze