Historia
Tworzę nieśmiertelność.
Witam!
Z tej strony znowu ja. Będzie to krótki wstęp, po którym przeniesiecie się w poplątany świat mojej wyobraźni, moich wizji i tego, co chociażby mnie przeraża - czym chcę się podzielić.
Po tym jak moje ostatnie opowiadanie "Przytul się do ściany..." osiągnęło jak dla mnie sukces, po roku, wracam z wachlarzem doświadczeń. Jeżeli mam to określić w gatunku, to jest to pomieszanie psychologii z fantastyką, o przynajmniej dla mnie strasznych elementach. Oceńcie sami - Zapraszam do lektury.
PS: byłbym zapomniał, dla czytelników - zostawiam swojego aska:
@ojciectwojejmatki
PS: pamiętajcie o fikcji :-)
---------------------
Czasami wydaje mi się że mijam wraz z latami. Poniekąd, jak już mamy przejść do niezrozumiałego bełkotu - to zdanie jest jak najbardziej sensowne. Dalibyście wiarę, że mimo iż powinienem przepełniać się sensem życia, wartościami i natchnieniem, to stale umyka gdzieś cząstka mnie, zatracam się, jakbym spadał gdzieś w dół, w przepaść?
Mogę się sklasyfikować jako bardzo niestabilny obiekt, balansujący gdzieś pomiędzy wizją piekła i nieba, życia i śmierci, dobra i zła... Mógłbym tak wymieniać w nieskończoność, ale po co.
Od przeszło trzech lat trwam w postępującym wciąż do przodu stanie psychicznym, który powoduje że moje życie z pozoru normalne, ustatkowane i spokojne zmienia się nie do poznania, albo i już się zmieniło. Gorzkie łzy z mojego wnętrza, przeżerają każdą, najdrobniejszą tkankę mojego ciała chcąc wydostać się na zewnątrz, i wykrzyczeć wszystko to, czego ja nie potrafię. Chcę opowiadać, chcę mówić, chcą by to co napiszę - było moją osobistą litanią.
Jeżeli miałbym prowadzić to wszystko w formie dziennika, byłoby o wiele łatwiej - ale nie jestem w stanie określić, jak to odbierzecie. Ale bez przedłużania.
Z pewnością każdy z Was, szanowni czytelnicy, ma takie momenty kiedy potrafi się zawiesić. Wiecie, najdoskonalszym przykładem będzie chyba ten okres dnia, kiedy przyjmijmy - musicie się czegoś nauczyć, ale zamiast tego siadacie na łóżku, krześle, podłodze, a następnie wpatrujecie się tępo w przestrzeń. Zasypiacie, zasypiacie, zasypiacie. Podróż trwa, ale macie otwarte oczy i wydaje się Wam że jesteście całkowicie świadomi. Pierwsza z trzech części mnie, chce Wam powiedzieć iż popełniacie błędy, o których nawet nie macie pojęcia.
Wyobraźcie sobie, że ktoś zawsze z Wami jest. Ktoś, to tylko pojęcie względne, bowiem nie można tak naprawdę określić "tego". Nie można określić "tego", który od początku istnienia świata obserwuje każdego z nas i kreuje każdy nasz ruch, by następnie rozmaite odłamy kulturowe śmiały twierdzić że to fatum, mrok dziejów bądź co bądź po prostu przypadki.
Usiądźcie razem ze mną, najlepiej na swoim łóżku - o ile je macie, bo nie mogę nakreślać sytuacji materialnej każdego z Was, i wpatrujcie się w przestrzeń przed Wami.
Widzicie pewnie ścianę, szafkę, biurko czy okno, cokolwiek co jest na wprost od miejsca w którym SIEDZICIE.
Poczujcie tylko jak języki chłodu smagają Wasze barki, domagając się zwrócenia uwagi na to, jak niepokój narasta za Wami, ale jesteście nieświadomi - nieświadomi, bowiem boicie się nań spojrzeć.
Przejdźmy do konkretów.
Dzień jak każdy inny, pobudka wcześnie rano, poranne i rutynowe czynności, dzień w szkole, powrót do domu. Sposób w jaki patrzę na drzewa, słońce, mijających mnie ludzi. Wzbudzają we mnie wstręt i nienawiść, chciałbym ich... Pozabijać. Ale nie będę zgrywał buntownika. Nie o to tutaj chodzi.
Stawiam każdy krok coraz szybciej, i potrafię się przyznać - że robię to ze strachu przed codziennością, przed tym, co być może zechce zawitać do bram mojej psychiki jeszcze przed zmrokiem.
Niczym babie lato, perliste dusze przemykają przed moimi oczyma, a soczewka oka stara się wychwycić jak najmniej z nich, byleby tylko nie skazywać mnie na kolejny dzień cierpienia i współpracuje ze mną.
Kiedy wracam do domu, jestem przy drzwiach wejściowych, moje ręce trzęsą się wręcz, a wzrok nerwowo szuka dziurki do której wsadzę klucz, przekręcę go dwa razy w lewo, po czym wejdę jak najszybciej się da do środka.
Przecież był dzień. Ale dla mnie zgasło światło.
Ekspresja uczuć przez łzy, to najprostsza i najbardziej dołująca droga, do wyrażenia siebie, więc będę pisał dalej, chociaż moje palce i tak krwawią. Ten sam, standardowy rzut plecakiem na granitowe schody, prowadzące do mojej sypialni, miejsca w którym całość zaczyna się i kończy, zaczyna i kończy, na przemian. Jestem niewolnikiem snu, ale tworzę nieśmiertelność.
Jeszcze raz patrzę na wyblakłe zdjęcie wiszące na ścianie, i obrazy przedstawiające dzieciątko Jezus, i jeszcze raz zaczynam wątpić w człowieczeństwo, miłość i ludzkie uczucia. Wchodzę do swojego pokoju, do mojej sypialni, do opoki i sali tortur na raz. Spoglądam przez okno na zasypiający świat, i już czuję stan, który najpierw przejmuje kontrolę nad moimi kończynami, po czym uspokaja pracę serca, i zajmuje się umysłem. Narkotyk - tlen.
Widzę chmury na tle pomarańczowego nieba, a przez grubą szybę czuję chłód szczypiący mnie w twarz, domagający się otworzenia wrót do mojego schronienia, wpuszczenia go tam, by mógł zapanować nade mną, jak robi to w okresie czasu między porankiem i późnym popołudniem.
Zamykam się na świat i na ludzi, a mój oddech zwalnia do tempa kilku głębokich na minutę. Drżę, i wpatruję się przed siebie.
I wtedy rozlega się pukanie do drzwi.
Jak to bywa każdego dnia, bez wahanie podnoszę się z mojego łóżka, schodzę na dół, i stając przy drzwiach wewnętrznych, krzyczę jedno ale donośne:
- Proszę!
I nikt nie odpowiada. Wtedy zaglądam przez małe okno, które prowadzi mój wzrok do przedsionka, i na drzwi wejściowe.
- Proszę!
Powtarzam próbę.
---
Nikt nie odpowiada.
---
Jak naiwne zwierzę, głupie i bezmyślne, otwieram drzwi numer jeden, i udaję się w kierunku tych drugich. Wejściowych. Przez szybkę, która miesza promienie światła i zamienia je w milion i jedną tęczę, patrzę na zewnątrz. Zero ruchu, zero zmian, ten sam fikcyjny obraz rzeczywistości. Tyle że ciut piękniejszy.
- Proszę.
Teraz brzmi to jak błaganie, rozkaz, prośba i pytanie w jednym. Zaczynam się gubić. Chwytam za klamkę, a opuszki moich palców w prawej dłoni czują z wolna narastający chłód, który parzy moją skórę i powoduje że krew w błękitnych żyłach zaczyna wrzeć. Z wolna przestaje, a ja odczuwam ulgę którą wieńczę kolejnym, głębokim oddechem.
Oddech ma pomóc mi nabrać odwagi, bo tworzę nieśmiertelność.
Otwieram drzwi, i czuję jak tłum czarnych, szarych i błękitnych ludzi łapie mnie za rękę która wyszła poza granice bezpiecznego świata, i wciąga do najmroczniejszego z lasów, do najczarniejszej z jaskiń, do najniebezpieczniejszej z dolin...
Krzyczę, ale nikt nie słyszy mojego krzyku. Obróć się za siebie, w tej chwili, przecież nikogo tam nie ma.
Wystarczy mrugnięcie okiem, a już jestem w swoim pokoju, i patrzę jak świat za oknem ciemnieje, i władzę nad nim przejmuje cisza. Cisza nakrywa świat całunem, którego to unoszą podmuchy wiatru, faluje on łagodnie na naszych uczuciach, unosimy go.
Ktoś zapukał w okno. Może to wieczorny zefir, może to mary panoszące się o zmroku, a może tylko przypadek?
Podchodzę do niego, po drodze sunąc nogami po puchowym dywanie, dwa metry do okna, tak wiele wbrew pozorom dzieli mnie od jedynego wyjścia na świat stąd, z środka mnie.
Złote, pofalowane firany kryją mnie przed wszystkimi podejrzliwymi spojrzeniami z zewnątrz, i w sumie mi to pasuje. Mimo tego jestem naiwny i pewny siebie, bo tworzę nieśmiertelność.
Niczym ręką artysty, wiodę prawą dłonią po tkaninie tak, jakbym gładził złote dla mnie włosy kochanej której oddałbym swoje serce i płuca. Odgarniam ją z pola widzenia, a blada twarz globalnej znieczulicy pojawia się przed moimi oczyma.
Z czarnych oczu, wydłubanych i osmalonych, z resztkami żarzących się węgielków, pożerają moją duszę bez najmniejszych skrupułów. Świszczący oddech atakuje moje uszy, wydobywając się z uciętego nosa, który wygląda teraz jedynie jak dwie, małe szpary.
Trupi oddech uderza moją twarz, uciekając, ulatniając się z nieskończonej jamy która pożarła już prawie wszystkie światy, oprócz mojego. Drżąc ze strachu, uciekam.
Docieram do punktu, w którym zacząłem tworzyć nieśmiertelność.
Znajduję się teraz tak samo jak i Wy, zaledwie metr od wyimaginowanych drzwi, które są zamknięte, jak zamknięte są dla mnie bramy światów, wszystkich szesnastu rzeczywistości.
Słyszę drapanie, skowyt który staje się głośniejszy w każdą minutą, a wyobraźcie sobie że w stanie w którym przebywam, minęło ich już siedemnaście.
Siedemnastego gdy siedemnaście, bardzo niezrozumiałe zdanie, nawet dla mnie, dla jego autora. Jak cały ten tekst.
Otwierają się, rozwarł je podmuch wiatru który włamał się do mojego domu, jest bowiem przebiegły. Z wolna coraz szerszy kąt.
Syczenie zbliża się do progu drzwi do mojej sypialni, i stara się wykurzyć moją duszę, tak by osłabione ciało zostało na pastwę losu, i było podatne na wszelkie przejawy opętania.
Moje nogi wyrywają się, ciałem przechodzi impuls, który na celu ma obronienie mnie, pomoc, w uratowaniu się i ucieczce.
Naturalne zwierzęce instynkty, a chciałem tworzyć nieśmiertelność.
Niczego nie chciałbym teraz bardziej jak przytulenia się do ściany, podjęcia nóg ramionami, podkulenia ich, i trwaniu w stanie tchórzostwa do końca moich i tak marnych dni.
Jestem tak głęboko w nicości, że strach i śmierć nie mają już dla mnie znaczenia.
Tworzę nieśmiertelność, ale na bieżąco umieram.
Do usłyszenia.
Komentarze