Historia
Śpiewaj, śpiewaj dla mnie
Wyobraźcie sobie minę mojej matki, kiedy zobaczyła, że jej dwudziestoletni synek wchodzi do domu z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi. Z początku myślała, że to jakiś żart, ale nie – hajs był prawdziwy. Trzysta trzydzieści trzy tysiące polskich złotych. Niecodzienny widok, szczególnie u bezrobotnego, który skończył liceum i na tym poprzestał, zaprzepaszczając swoją karierę. Olałem studia oraz pracę w fast foodach, takie rzeczy są dobre dla ludzi bez ambicji. Zawsze wiedziałem, że jestem stworzony do czegoś więcej. Tym „czymś więcej” była muzyka. Najprawdziwsza muzyka.
– Skąd to masz!? – zapytała, równie przerażona co zachwycona.
– Sprzedaliśmy nasz kawałek – odrzekłem triumfalnie, wyjmując na stół zwitki banknotów.
Zaniemówiła i opadła na krzesło.
– Jak...? – wymamrotała wreszcie. – Który...?
Uśmiechnąłem się i usiadłem naprzeciwko niej. Nabrałem powietrza w płuca, przygotowując się do długiej opowieści.
Była nas trójka. Trzech mężczyzn gotowych, by na zawsze zmienić oblicze muzyki. Ja byłem basistą, czyli tym, którego prawie nie słychać. Na gitarce elektrycznej grał Albert. Dobry chłopak, starszy o jakieś dziesięć lat ode mnie. Wzięty z ogłoszenia, ale do zespołu pasował. W bębny natomiast tłukł mój kumpel z liceum, Andrzej. Jak pewnie nie trudno się domyślić, brakło wokalisty. O takiego, który potrafiłby poprawnie drzeć mordę, to jest dość ciężko.
Czas mijał, a my nadal bez wokalu byliśmy. Aż wreszcie Albert wpadł na genialny pomysł. Przyniósł pewnego razu na próbę ulotkę jakiegoś konkursu. Trzeba było nagrać kawałek, który oddawałby w czysty i nieskrępowany sposób emocje. Ale oczywiście brak wokalisty stanowił dość sporą przeszkodę. Bo przecież komu się chce w dzisiejszym świecie słuchać instrumentalnych utworów? Nikomu. Albo prawie nikomu. Albert miał jednak pomysł.
Okazało się, że pracuje jako pielęgniarz w zakładzie psychiatrycznym – wcześniej się tym nie chwalił. Przedstawił mi i Andrzejowi swój plan. Gdy skończył go omawiać, spojrzeliśmy po sobie, a na naszych twarzach malowało się to samo stwierdzenie: „O kurwa, to może się udać”.
Od razu wzięliśmy się za komponowanie nowego kawałka. Dzikie, nieokrzesane walenie w bębny i talerze, któremu towarzyszył ryk gitary elektrycznej wraz z potężnym, rytmicznym dudnieniem basu w tle. Tak to mniej więcej wyglądało. Po tygodniu z dumą uznaliśmy część instrumentalną za ukończoną.
Nastał czas na przystąpienie do realizacji planu Alberta – na zdobycie najprawdziwszego i najlepszego wokalu na świecie. Już od początku zakładaliśmy, że będzie to cholernie trudne.
Poszło jednak dość łatwo. Weszliśmy z Andrzejem do budynku, gdzie pracował nasz gitarzysta. Kobiecie przy recepcji powiedzieliśmy, że chcemy się zobaczyć z Albertem. Była uprzedzona o tym, więc nie robiła problemów. Poszliśmy za jedną z pielęgniarek, która zaprowadziła nas na oddział dla największych popaprańców. Tam ujrzeliśmy naszego uśmiechającego się przyjaciela w stroju służbowym.
– Zaczynamy? – zapytałem, gdy tylko zostaliśmy sami na korytarzu.
– Pacjenci są w swoich pokojach – oznajmił, a jakby na potwierdzenie tych słów rozległ się gdzieś przytłumiony krzyk. – Za mną!
Obrócił się na pięcie i pomaszerował naprzód. Dotrzymaliśmy mu kroku.
– Nie będzie żadnych problemów z... nie wiem, personelem? Monitoring albo coś? – martwił się Andrzej.
– Specjalnie wybrałem dzisiejszy dzień, bo są odpowiedni ludzie na dyżurach. Wszystko jest ugadane. – Posłał nam przez ramię uśmiech.
„Musi mieć dar przekonywania”, pomyślałem.
Nagle skręcił i chwycił za klamkę jednego z pokoi. Przekręcił klucz w zamku, a następnie pchnął drzwi.
Ujrzeliśmy pokój wypełniony bielą. Gdy weszliśmy do środka, wszystko wydawało się miękkie, nieszkodliwe. Prawie wszystko. Skulony w kącie mężczyzna wyglądał groźnie. Szczególnie jego przepełnione nienawiścią oczy. Całe szczęście, że miał na sobie kaftan bezpieczeństwa.
Albert zamknął za nami drzwi. Ze swojej teczki, którą wcześniej trzymał pod pachą, wyciągnął kartę z historią choroby pacjenta.
– Czym nagrywamy? – zapytał, nie odrywając wzroku od swojej lektury.
Spojrzałem na Andrzeja. Rozłożył ręce i pokręcił głową.
– Wychodzi na to, że mamy tylko dyktafon w telefonie – odparłem.
– Chujowa jakość doda klimatu – rzekł Albert i przeniósł wzrok z karty na przerażonego mężczyznę w kącie.
– W jaki sposób wydobędziemy z niego... talent? – zapytał niepewnie Andrzej.
– Ten dziwak boi się demonów. Wierzy, że jest rycerzem światłości i walczy ze wszystkim w imię dobra – oznajmił gitarzysta. – Mati, przygotuj się do nagrywania – zwrócił się do mnie.
Wyjąłem z kieszeni telefon. Zauważyłem, że trzęsą mi się ręce. Andrzej wyglądał na jeszcze bardziej wystraszonego. „W imię muzyki”, pomyślałem, po czym włączyłem dyktafon.
Tamtego dnia wróciłem do domu późno w nocy. Ojciec już spał, ale matka czekała na mnie i od razu, kiedy wszedłem, dojrzała, że coś jest nie tak.
– Gdzie ty byłeś? – zapytała.
– Nagrywaliśmy z chłopakami... – odrzekłem drżącym głosem.
Pomimo największych starań, nie mogłem ukryć swojego poddenerwowania. Bałem się jej spojrzeć w oczy, a co dopiero z nią rozmawiać, więc prześliznąłem się szybko do swojego pokoju, pozostawiając sypiące się za moimi plecami pytania bez odpowiedzi.
Nie mogłem spać. Matka pewnie też. Ona się zamartwiała moim dziwnym zachowaniem, a ja... ja byłem zbyt przejęty wszystkim tym, co się wydarzyło. W głowie wciąż słyszałem echa krzyków niosące się po korytarzach psychiatryka. Czasem nie wytrzymywałem i dawałem dyktafon Andrzejowi, żeby nagrywał. Wychodziłem wtedy z pokoju tylko po to, żeby na chwilę odetchnąć. Tylko Albert wydawał się niewzruszony. Nie dziwię się mu, w końcu podobne sceny były dla niego codziennością w pracy.
Obudziłem się wcześnie rano. Nie byłem pewny, czy w ogóle spałem. Miałem wątpliwości nawet co do tego, czy żyję.
W podobnym stanie prowadziłem swoją egzystencję przez następnych parę dni. Andrzej się nie odzywał. Wyobrażałem sobie, że przechodzi przez to samo, co ja. Albert chyba chciał dać nam trochę czasu, byśmy ochłonęli, zanim przejdziemy do ostatniego etapu planu, czyli złożenia wszystkiego w całość.
Okazało się jednak, że sam się tym zajął w czasie kiedy z Andrzejem dochodziliśmy do siebie. Bez jakiegokolwiek uzgodnienia z zespołem, wysłał kawałek na konkurs. Gdy się wreszcie spotkaliśmy w trójkę i dowiedziałem się o tym, miałem ochotę go zabić. Andrzej również. Nawet nie odsłuchaliśmy piosenki, bo jedyna kopia poszła pocztą.
– Tak będzie lepiej, uwierzcie mi – zarzekał się Albert. – Nie chcę, żebyście przechodzili znowu przez to załamanie...
– O czym ty pierdolisz? – krzyknąłem. – To był nasz wspólny projekt, wszyscy się do niego przykładaliśmy, a teraz co!?
– Wyszło lepiej niż się spodziewaliśmy, panowie, spokojnie. Wygramy ten konkurs, zaufajcie mi. Wyszło aż za dobrze!
– Co masz na myśli? – odezwał się Andrzej.
– Przekonacie się. Poczekajcie tylko trochę – rzekł niemal błagalnie.
Rozchodząc się, czuliśmy, że to koniec zespołu. Ten projekt nas wykończył, a ta ostatnia akcja z Albertem dobiła.
Konkursu nie wygraliśmy. Nie było nawet nas na liście wyróżnionych. Wszyscy mieliśmy dość. Przestaliśmy grać razem. Wycofałem się z życia społecznego do tego stopnia, że nie wychodziłem z domu. To było gorsze od tamtej nocy po powrocie z psychiatryka. Najgorszy czas w moim życiu. Pustka. Brak jakiejkolwiek nadziei. Chciałem się zabić.
Rodzice delikatnie sugerowali mi wizytę u psychologa. Miałem jednak przed oczami twarze tych, których widziałem w psychiatryku. Pomyślałem, że oni też zaczynali od psychologa, od drobnych wizyt, a ostatecznie skończyli zamknięci. Ja tak nie chciałem. Wolałem popełnić samobójstwo z godnością niż żyć jak zwierzę w klatce.
Powiadają, że noc jest najciemniejsza przed świtem. Świtem, wydobywającym mnie z dołka, okazał się telefon od Alberta. Prosił o pilne spotkanie w restauracji, co było dziwne. Powiedział, że Andrzej też będzie. Nie mając nic do stracenia, zgodziłem się.
– Siadajcie, siadajcie – zaczął od razu, kiedy nas ujrzał. – Nie mamy wiele czasu. Zaraz tu będą.
Zająłem miejsce po lewej od Alberta, a Andrzej po prawej. Oboje z jakichś niewyjaśnionych przyczyn baliśmy się o cokolwiek zapytać, więc grzecznie czekaliśmy ze wzrokiem wbitym w podłogę.
Po paru minutach do lokalu weszli trzej kolesie ubrani w garnitury. Podeszli od razu do naszego stolika i dostawili sobie krzesła. Ich twarze nie zdradzały żadnych emocji, można było z nich wyczytać jedynie skupienie.
– Milion – odezwał się najstarszy.
Alberta wmurowało. Rozdziawił usta i wytrzeszczył oczy, próbując coś powiedzieć. Udało mu się dopiero po paru próbach.
– Za ten jeden...? – zapytał niemal szeptem.
– Tak – odrzekł mężczyzna w garniturze. – O ile zgodzicie się na dalszą współpracę.
– Dobra, umowa stoi – powiedział Albert, wyraźnie podniecony. – Do kiedy mamy czas?
– Dokładnie za miesiąc widzimy się tutaj ponownie. – Położył na stole walizkę, po czym wstał i wyszedł. Pozostała dwójka poszła w ślad za nim.
– Co jest w środku? – zapytał Andrzej po dłuższej chwili wpatrywania się w zamkniętą walizkę.
– Chyba pieniądze... – odpowiedział Albert, a następnie, jakby się nagle przebudził ze snu, chwycił ją i otworzył.
Oczom naszej trójki ukazał się milion złotych. Miałem wrażenie, że wszystko zniknęło. Że cały świat przestał istnieć. Tylko ja, walenie mojego serca i banknoty. Mnóstwo banknotów. Tylko to się ostało.
– Mati...? – dobiegł mnie odległy głos Alberta.
Skupiłem się i potrząsnąłem głową, próbując się ocucić. Znów byłem w restauracji. Zauważyłem, że Andrzej też wyglądał na oszołomionego.
– Za co one są? – wycedziłem.
– Wygraliśmy coś więcej niż konkurs – odrzekł Albert.
– Nie wysłałem tej płytki tam, gdzie to ustalaliśmy... – zaczął nam tłumaczyć. – Z początku chciałem, ale kiedy przesłuchałem to, co nam wyszło, to naprawdę, ten kawałek zasługiwał na o wiele więcej niż jakiś ciulowy konkurs. Poszukałem w internecie i znalazłem... ich. – Wypowiadając ostatnie słowo, skinął w kierunku drzwi restauracji, przez które chwilę wcześniej przechodziła trójka nieznajomych w garniturach.
– Gdzie, na miłość boską, żeś ich znalazł!? – zapytał przerażony Andrzej. – To wygląda jak jakaś pierdolona mafia!
– W Deep Webie. Wiecie, ta mroczniejsza strona internetu.
– O kurwa... – westchnął ciężko Andrzej i odchylił głowę ku sufitowi. – W co ty nas wplątałeś...?
– Jesteśmy bogaci! Co z wami!? – podniósł głos Albert.
– Czekaj, czekaj – przerwałem swoje milczenie. – O jakiej oni dalszej współpracy mówili?
– Chcą, byśmy nagrali cały album.
Spojrzałem na Andrzeja. Był wystraszony, ciężko dyszał. Albert również mu się przyglądał z niepokojem.
– To bezpieczne, zaufaj mi – powiedział łagodnie. – Potrzebujemy cię.
– Po prostu... dajcie mi trochę czasu... – odrzekł perkusista. W jego głosie dało się słyszeć jedynie zmęczenie.
– Dobrze. W takim razie zajmijmy się przyjemniejszymi sprawami. Na pracę przyjdzie jeszcze czas. Podzielmy kasę – zaproponował Albert.
Każdy z nas wrócił tamtego wieczoru do domu z kieszeniami pełnymi pieniędzy. Jak już wcześniej wspominałem, moja matka się trochę zdziwiła. Opowiedzenie jej wszystkiego jeszcze bardziej ją zaniepokoiło.
– Co robiliście tamtej nocy, w psychiatryku? – zapytała o jedyny szczegół, który pominąłem.
– Coś, co w najbliższym czasie będziemy musieli zrobić jeszcze wiele razy... – Mówiąc to, przeszył mnie dreszcz. Ją też.
– Martwię się... To nie jest... normalne.
– Nie zamierzam zmarnować takiej szansy, mamo. Przepraszam – rzekłem niemal ze łzami w oczach.
Zaczęliśmy tak jak wtedy, czyli od nagrywania warstwy instrumentalnej. Andrzej, choć nadal miał obawy, to jednak na perkusji grał tak jak jeszcze nigdy. Ja i Albertem wiedzieliśmy, że w głębi serca chce nagrać ten album. Każdy w zespole chciał. Wynajęliśmy salkę prób na miesiąc – stać nas było. Tworzyliśmy od rana do wieczora, byliśmy całkowicie pochłonięci przez muzykę. Dodatkową motywację stanowił zbliżający się termin ponownego spotkania, bo przecież mieliśmy tylko miesiąc, a nagranie instrumentów to najprostsze ze wszystkich zadań, jakie nas czekały.
Wyrobiliśmy się w parę dni. Odsłuchując materiał, wiedzieliśmy, że to zapowiedź dzieła naszego życia.
– Wokal... – wymamrotał Andrzej.
– Wokal – rzekł już bardziej zdecydowanie Albert. – Musimy go w jakiś sposób zdobyć.
– W jakiś? – zapytałem. – Myślałem, że znany sposób...
– Drugi raz to nie przejdzie. Ludzie w psychiatryku stali się bardziej czujni, nabrali podejrzeń, a pacjenci też zaczęli się jakoś dziwnie zachowywać. Trzeba wymyślić coś innego.
– Co niby innego!? – krzyknął Andrzej. – Skąd!? Człowieku, czy ciebie pojebało!? Zgodziłem się, bo...
– Spokojnie, tylko spokojnie – próbowałem uspokoić swojego przyjaciela. – Damy radę. Musimy dać.
– Gówno prawda! To nie wypali! Co wy niby chcecie zrobić!?
– Musimy pomyśleć, to... – zacząłem, ale nie dokończyłem.
Zamilkłem, kiedy mój wzrok napotkał spojrzenie Alberta. Nie musieliśmy już myśleć. W jego oczach wyczytałem, że ma plan. Kiedy fala dreszczy przelała się po moim ciele, zrozumiałem, jaki to był plan.
– Co jest z wami...? – zapytał niepewnie Andrzej.
Kiedy się na niego spojrzeliśmy, również zrozumiał. Było to jednak o parę sekund za późno, by mógł cokolwiek zmienić. Albert nie był jakimś wątłym frajerem. Chodził na siłownię, musiał się też użerać z popaprańcami, więc wyrobił sobie mięśnie. Gdy doskoczył do Andrzeja, ten zdążył tylko zamknąć oczy, nim dosięgnął go potężny cios, pod wpływem którego runął na podłogę.
– Nieprzytomny – skonstatował Albert.
– Tym razem musimy się bardziej wysilić – rzekł mój towarzysz. – Nie mamy karty pacjenta ani on nie jest w ogóle chory. Będzie ciężej.
– Mam pomysł – rzekłem spokojnie, wpatrując się w nieprzytomnego perkusistę.
– Znasz go lepiej, będzie ci łatwiej. Teraz to ja nagrywam – odpowiedział Albert.
Skinąłem głową. W głowie obmyślałem plan, dopracowywałem szczegóły. Wiedziałem, że jeśli popełnię błąd, jeśli coś przeoczę, to będzie to koniec i wszystko przepadnie.
– Musimy przygotować pokój. Wynieść sprzęt. Potrzebujemy też paru rzeczy – oświadczyłem.
– Dobra. Mów, zajmę się tym – odparł zdeterminowany Albert.
Na początku zaczął się wiercić. Potem nerwowo poruszał głową, a następnie ostrożnie rozwarł powieki. Doznał szoku, kiedy snop światła wdarł się prosto w jego źrenice. Szarpnął ręką i dokonał przerażającego odkrycia. Był przywiązany do krzesła. Wpadł w panikę – zaczął się wierzgać, nawet próbował coś powiedzieć, ale zza zaklejonych ust wydobył się tylko niezrozumiały bulgot. Poczekałem, aż się uspokoi. Wtedy zrobiłem krok naprzód i zgrabnym ruchem oderwałem taśmę. Zawył z bólu, po czym wyjęczał:
– Co jest, kurwa!?
Wiedziałem, że mnie nie widzi. Był oślepiony przez reflektor. Jedyne, co mógł zobaczyć, to kontur postaci z kapturem na głowie.
– Halo!? Na miłość boską, Mati? Albert!? – mamrotał, błądząc oczami.
Nie mogłem się odezwać ani słowem. „Trzymaj się planu”, powtarzałem w myślach. Nacisnąłem spust wiertarki. Silnik zaryczał, a Andrzej zamarł w bezruchu.
– Co to... kurwa...? – szepnął, kiedy po chwili nastała całkowita cisza.
Pozwoliłem, by wiertło znów zakręciło się w powietrzu, tym razem dłużej, jakby w odpowiedzi na jego pytanie.
– Nie, wy chyba nie chcecie... nie, co wy... – bełkotał przerażony.
Wstrzymałem oddech. Świat na moment się zatrzymał. Miałem wrażenie, że wszystko i wszyscy przyglądają się akurat temu, co właśnie planowałem uczynić. „Nie ma miejsca na błędy”, przeleciała mi w głowie myśl.
– Kurwaaaa – wrzasnął Andrzej.
Nie poprzestał na tym jednym słowie, ale pozostałych nie dało się zrozumieć. Zmieszały się z warkotem silnika wiertarki, przez co powstała jedna ogromna symfonia bólu. Nacisnąłem spust jeszcze mocniej i wepchnąłem wiertło głębiej. Zaryło o kość udową.
Nagle drzwi do pokoju się otworzyły.
– Potrzebujemy więcej! – wydarł się Albert.
„No i plan poszedł w pizdu, teraz wie, że to my”, pomyślałem i wyszarpnąłem wiertło z ciała Andrzeja. Zajęczał, jednocześnie spazmatycznie łapiąc oddech. Uchwyt wiertarki lepił się od krwi, podobnie jak podłoga.
– Jak? – rzuciłem pytanie.
– Odsuń się – wydał rozkaz Albert.
Tak też zrobiłem. Wziął ode mnie wiertarkę i przez moment, bardzo krótki, spoglądał na wijącego się bezradnie w fotelu Andrzeja, po czym zabrał się do roboty.
Rozwarł mu usta, choć musiał się przy tym trochę namęczyć. Wiertło znów zaczęło się obracać, a towarzyszącemu temu odgłosowi zawtórował lekko zdławiony krzyk Andrzeja. Stałem, jakbym był z kamienia, wpatrując się w to, co czynił Albert bezbronnemu perkusiście. Jednocześnie nasłuchiwałem, czy nagrywany materiał będzie się nadawał na album. Nadawał się – ale, jak już wcześniej krzyczał Albert, było go za mało, a w takim tempie to Andrzej się szybciej wykrwawi niż zbierzemy go więcej.
„Trzeba działać”, stwierdziłem i odwróciłem wzrok od makabrycznych scen. Wciąż jednak zgrzyt wiertła o zęby Andrzeja powodował fale dreszczy rozlewających się po moim ciele. Potem następowały chwilowe przerwy, kiedy to wiertło się ześlizgiwało i wgryzało w dziąsła – to było jeszcze gorsze. Ale się skupiłem. Musiałem uratować sytuację. Znaleźć wyjście.
Albert rzucił mi przez ramię pytające spojrzenie. Tak przynajmniej pomyślałem wtedy – dopiero później stwierdziłem, że to spojrzenie wcale nie było pytające. To nie pytanie się w nim malowało, ale pierwsze oznaki strachu. W podobny sposób człowiek spogląda na ciemniejące chmury, które są zwiastunami nadciągającej burzy.
Chwyciłem leżący na podłodze nóż. „Co robić, co robić, co robić”, mamrotałem pod nosem, mając nadzieję, że przyniesie mi to olśnienie. Wtedy nagle Andrzej ucichł. Szybko się odwróciłem w jego stronę.
– Co jest!? – wrzasnąłem przerażony.
– Chyba zemdlał z bólu – odrzekł Albert, odsuwając się od zakrwawionego mężczyzny.
– Potrzebujemy więcej materiału! – panikowałem. – Co teraz!?
– Wiem, kurwa mać, wiem, że potrzebujemy!
„Udaje”. To jedno stwierdzenie wstrząsnęło moim umysłem. Nie wiedziałem skąd, na podstawie czego, ale miałem pewność, że Albert udaje. Być może jakiś drobny szczegół, nuta niepewności, albo zbytniej pewności, zadźwięczała w jego głosie, a moja podświadomość to wyłapała i wysnuła taki wniosek. Poczułem się, jakbym grzązł w lawinie myśli, pytań, przyczyn oraz skutków, które wypełniały moją głowę. „Dlaczego udaje?”, „Jaki ma plan?”, „Czegoś się boi”, a z tego wszystkiego, ta najgorsza myśl – „Wiedział, że materiału będzie za mało”.
– Musimy... – zaczął, jednocześnie robiąc krok w moją stronę.
Nie popełniłem tego samego błędu, jaki popełnił Andrzej. Zareagowałem w porę, czyniąc to, czego się obawiał, kiedy posyłał mi tamto jedno spojrzenie. Że wpadnę na identyczny pomysł, co on.
Ostrze zagłębiło się w jego bebechach. Rozdziawił usta, z zesztywniałych palców wyśliznęła mu się wiertarka. Poczułem lepką ciecz na rączce noża – krew.
– Chciałeś mnie zabić – syknąłem do Alberta i wepchnąłem nóż jeszcze głębiej.
Mężczyzna wytrzeszczył oczy i cofnął się o krok. Próbował coś powiedzieć, ale mu nie wyszło.
Wszystko nagle zamarło, kiedy do mojej świadomości przebiła się pewna bardzo ważna myśl – „Nie możesz go zamordować, kretynie! Potrzebujesz materiału”. Albert musiał wyczytać mi ją z twarzy, gdyż uśmiechnął się triumfalnie i osunął na podłogę.
– Kurwa... – wymamrotałem.
Wszystko, co się działo potem, pamiętam jak przez mgłę. Chaos w umyśle, przeciążone, drżące z bólu mięśnie, twarze ludzi – tylko takie wspomnienia pozostały w moim umyśle. Dopiero kiedy przekroczyłem próg restauracji, zdołałem się uśmiechnąć i odetchnąć. Zająłem to samo miejsce. To samo, które wybrał miesiąc temu Albert. I czekałem aż przybędzie trójka mężczyzn w garniturach. Weszli dokładnie o tej samej godzinie, co ostatnim razem. Usiedli naprzeciwko mnie. Miałem wrażenie, że przez moment na ich twarzach pojawiło się zdziwienie, ale zbyt szybko zmyli ten wyraz, bym mógł mieć pewność. Bez słowa wyciągnąłem z kieszeni płytkę z nagranym album i położyłem ją na stole. Jeden z mężczyzn wziął ją, po czym odezwał się jako pierwszy z całej naszej czwórki:
– Nie jesteś tym, któremu składaliśmy ofertę, więc nie wiesz, jaką nagrodę obiecywaliśmy za dopełnienie umowy. Nie znaczy to jednak, że jej nie otrzymasz. Domyślamy się nawet, że jest ci teraz bardzo potrzebna.
Faktycznie nie mówili nic wcześniej o tym, co dadzą w zamian za cały album. Musieli to powiedzieć tylko Albertowi. A on nie zakładał, że dożyję tego momentu.
– Pojedziesz z nami – oświadczył tonem, który sugerował, że to jest ta właśnie nagroda.
Wyszliśmy z restauracji, po czym wsiedliśmy do czarnego vana. Nie zadawałem pytań. Nie byłem wystraszony. Nie martwiłem się tym, gdzie mnie wiozą ani tym, co zamierzają.
Jechaliśmy dość długo. Co godzinę, kiedy w radiu zaczynały lecieć wiadomości, czułem, że to może być ten moment. Z drugiej jednak strony wiedziałem, iż było za wcześnie. Jeszcze trochę czasu musiało minąć, nim nastąpi efekt domina.
Ostatecznie nastąpił on dwa dni po moim wyjeździe – to wtedy odnaleziono pierwsze ciało. Należało ono do Alberta, jeśli dobrze pamiętam. Kolejne było Andrzeja. Reszty nie pamiętam, ofiary były przypadkowe, brane z ulicy. Nie jestem w stanie określić nawet, ile ich było. Wszystko działo się tak szybko. Ale to nie jest ważne, policja policzy je za mnie. Teraz, kiedy to piszę, wiedzą, że to moje dzieło. Szukają mnie. Na próżno. Może kiedy świat okaże się gotowy, by ujrzeć prawdziwe i najpiękniejsze oblicze muzyki, może wtedy się ujawnię, lecz na pewno nie teraz. Teraz jestem zajęty szukaniem nowych talentów.
Komentarze