Historia
Czas Z Część 18
Spis wszystkich części w profilu autora: http://straszne-historie.pl/profil/5577
Odgłos rytmicznych uderzeń kopyt o miękką powierzchnię poszycia leśnego staje się coraz wyraźniejszy. Na pewno jego źródłem nie jest jedno zwierze.
Schodzę z drogi, kryjąc się za najbliżej rosnącym drzewem.
W pierwszej kolejności z leśnej mgiełki, wyłaniają się zarysy pędzących z ogromną prędkością zwierząt. Bardzo szybko zbliżają się, stając coraz bardziej widocznymi.
To jelenie! W moją stronę biegnie kilka jeleni.
Z ich nozdrzy bucha para ciepłego, nerwowo wydychanego powietrza.
Kilkanaście sekund później, przebiegają tuż obok. Za nimi gna kilka, równie spłoszonych saren.
Z powrotem wychodzę na drogę. Zwierzęta były wyraźnie wystraszone. Na pewno uciekały. Najgorsze, że chyba wiem przed czym.
Nie mija nawet minuta, gdy słyszę dochodzące z każdej strony odgłosy pojękujących zainfekowanych.
Najgorsze jest to, że ograniczona widoczność uniemożliwia ustalenie ich liczebności i dzielącej nas odległości.
- Kurwa mać! – przeklinam na głos.
Jęki docierają zewsząd. Przyczyny mogą być dwie. Albo otoczyły z każdej strony uciekające zwierzęta, a co za tym idzie całkiem przypadkiem także mnie. Albo to echo niesie ich cholerne zawodzenie w taki sposób, iż mam wrażenie, że są wszędzie.
Odpowiedź otrzymuję kilka sekund później. Widząc majaczące w oddali kontury zbliżających się truposzy, ruszam truchtem przed siebie.
As cały czas utrzymując pięciometrowy dzielący nas dystans, biegnie przed siebie.
Niestety sprawdza się pierwszy ze scenariuszy. Skurwiele otoczyły uciekającą zwierzynę z każdej strony.
Coraz wyraźniej widzę powoli wyłaniające się z mgły sylwetki żywych trupów.
Nic nie da zatrzymanie się w miejscu i czekanie aż mnie ominą. Szybkim krokiem poruszając się jeden przy drugim, zacieśniają krąg.
Nie ma opcji aby mnie ot tak minęli. Co z tego, że jestem niewyczuwalny, jak sam wprost wpadłbym im w te paskudne, śmierdzące łapska.
Biegnę licząc na… nie zastanawiam się na co. Nie mam na to czasu.
Na drogę wychodzą pierwsi z zainfekowanych. Nie chcąc w oczywisty sposób zwrócić na siebie uwagi, zwalniam.
Po chwili są ich już setki. Nie mając innego wyjścia wchodzę w las.
Ich jest zbyt wielu, do tego w pobliżu nie dostrzegam żadnego drzewa, na którym mógłbym znaleźć schronienie.
As doskakuje do jednego ze zbliżających się zainfekowanych. Od razu skacze mu na twarz. W ułamku sekundy bryzga żółta substancja, a truposz wije się w agonalnych konwulsjach.
Psiak nie tracąc czasu, obiera sobie cel numer dwa.
Skubaniec nieźle wyszkolił się podczas tych paru dni.
Skupiając na sobie uwagę, umożliwia mi przejście obok.
Wyjmuję jedną z dwóch ostatnich kostek toaletowych.
Nie mając innego wyjścia, przebiegam obok truposzy. Nie zwracam uwagi na niosące się po lesie trzaski deptanych gałęzi i szyszek.
Uwaga zainfekowanych w dość dużym stopniu zaabsorbowana jest Asem oraz spłoszoną zwierzyną.
Rzucam w krzew paproci jedną z kostek. Momentalnie w jej stronę rusza liczna grupa odmieńców. Dzięki temu mogę pokonać kilka kolejnych metrów.
Niespodziewany atak kaszlu doprowadza mnie niemalże do uklęknięcia.
Czuję nieprzyjemne uczucie jakby rozrywanych płuc. Momentalnie usta wypełniają mi się jakimś śluzem. Spluwam dwukrotnie.
Najgorszy jest jednak to, iż zostałem na dobre zlokalizowany. Z trudem daję radę powstrzymać się przed dalszym kasłaniem.
Zaczynam biec. Za mną podąża już jednak pokaźna grupa pościgowa.
Mgiełka nie ustępuje. Kolejne metry pokonuję, kolokwialnie mówiąc „na wyczucie”.
Wyłaniające się drzewa i krzewy są niczym słupki slalomu giganta.
Sytuacja robi się bliźniaczo podobna do tej z wczorajszego dnia. Znów biegnę w nieznanym kierunku byle tylko dalej od hordy wygłodniałych bestii. Na szczęście udaje mi się ominąć największe ich skupisko.
Mając nieco wolnej przestrzeni oraz kilkusekundowy czas na podjęcie odpowiednio wcześniejszej reakcji, mijam zauważanych truposzy.
Ci jednak słysząc mnie, od razu niczym zaprogramowani lezą w ślad za mną.
Pot zalewa mi czoło, spływając kropla za kropla po plecach. Nogi stają się coraz cięższe, a oddech krótszy, szarpany, nieregularny. Najbardziej uciążliwy jest jednak ból w klatce piersiowej.
Przysięgam, jeżeli wyjdę z tego cało, będę unikał wszelkich lasów jak ognia. Wejdę do niego tylko w razie ostateczności. Tak samo jak do jakiejkolwiek studzienki kanalizacyjnej.
Nawet nie zauważam kiedy, mgiełka niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ustępuje.
Intensywne promienie słońca niczym niezliczona liczba sztyletów zaczynają przeszywać korony drzew.
Powstałe w ten sposób cienkie snopy światła sięgając samej ziemi, rozświetlają okolicę intensywnymi życiodajnymi dla roślin promieniami.
Cała przestrzeń dookoła wydaje się być niesamowicie, nienaturalnie barwna oraz jasna. Jest to jednak efekt nasilającego się zmęczenia i związanego z nim niedotlenienia organizmu.
Las staje się coraz rzadszy. Odległości miedzy kolejno rosnącymi drzewami, są coraz większe.
Odwracam się za siebie. Cały czas w ślad za mną podąża przeklęty zainfekowany pościg.
Nie mam sił. Tępo mojego biegu odpowiada mniej więcej ich szybko stawianym krokom. Co z tego, że nie zbliżają się, skoro ja także nie jestem w stanie im uciec. Cały czas trzymam w ręku ostatnią szczelnie zawiniętą w folię kostkę „wc”.
Słyszę szczek Asa. Kieruję spojrzenie w stronę, z której on dochodzi.
Pies właśnie dopadł jednego z uparcie podążających w ślad za mną truposzy, raz na zawsze uśmiercając go. Kilku odłącza się od pościgu, natychmiast zmierzając w stronę wykonujących konwulsyjne drgania zwłok. Reszta zatrzymuje się, kierując głowy w ślad za odchodzącymi.
Mogę nieco odetchnąć. Stracili mój trop.
Las się kończy.
Stoję na wąskiej szutrowej dróżce biegnącej wzdłuż parkanu odgradzającego teren szpitala.
Teraz w stu procentach wiem gdzie jestem. Otóż znajduję się w drugiej części miasta. Wniosek jest jeden, zupełnie pogubiłem się w leśnej gęstwinie.
Pół godziny temu idąc leśną drogą myślałem, że dotrę w zupełnie inne miejsce.
W rzeczywistości nigdzie bym nią nie doszedł. Krążył bym tak wokół miasta, w końcu za którymś razem wpadając w zasadzkę truposzy.
Po terenie szpitala łazi ospałym krokiem kilku zainfekowanych. Ominięcie ich nie stanowiłoby jakiegoś większego problemu. Samo jednak przejście przez ogrodzenie jest w tej chwili ponad moje siły.
Szpitalny lekko półokrągły gmach, składa się z trzech, włącznie z parterem, kondygnacji. Z czterech okien drugiego piętra wystaje tylna część kadłuba samolotu transportowego.
Stalowy ptak wbił się w budynek, niszcząc całą jego wschodnia część.
Wszystkie pozostałe okienne framugi z tej części budynku zieją pustkami.
Na ziemi leży gruz, liczne odłamki szkła, jak również poszczególne części maszyny.
Znów słyszę zbliżający się tętent kopyt. Uderzenia są jednak pojedyncze.
Najszybciej jak potrafię zaczynam biec przed siebie.
Nie dalej niż dwadzieścia metrów za mną z lasu wybiega sarna.
- „No nie! Znów ściągnie mi na głowę tych skurwieli!” – myślę.
Zwierze jest samo, więc albo tylko jemu udało się jeszcze zachować przy życiu, albo zostało oddzielone od uciekającego stada.
Wcale nie zdziwiłbym się gdyby w akcie desperacji starało się odwrócić od siebie uwagę, kierując ją właśnie na mnie.
Nie zmienia to jednak faktu, że znów znalazłem się w środku zamieszania.
Tym razem jest jednak gorzej.
Zarówno z przodu jak i z tyłu żywe, żądne krwi trupy, z lewej strony las, a w nim trupy, z prawej strony dwumetrowe ogrodzenie.
As unicestwia kolejnego z zainfekowanych. Sarna tymczasem wbiega w las.
Dostrzegam przeciętą w kilku miejscach siatkę szpitalnego ogrodzenia.
Przeciskam się przez nią.
Stojąc po drugiej stronie, wołam bulteriera.
Natychmiast przybiega, próbując przedostać się przez szczelinę. Pomagam mu chwytając za dwa końce siatki i znacznym nakładem sił nieco powiększam lukę.
Kilkukrotny odgłos rozchylanego, uszkodzonego ogrodzenia, zwabia ospale do tej pory chodzących po przyszpitalnym terenie zainfekowanych. Ożywiają się, przyspieszonym krokiem idąc w naszą stronę.
Kostka toaletowa załatwia jednak sprawę.
Tłocząc się wokół niej, warczą na siebie.
Rozciągający się na tyłach szpitala park, składa się ze sporej liczby alejek tworzących kilka skrzyżowań oraz niespełna metrowej wysokości krzewów rosnących niemalże przy każdej wylanej asfaltem drużce. W centralnej części placu znajduje się trawnik z nieco ponad metrową, małą fontanną.
Wykuta w kamieniu kobieta o bardzo proporcjonalnych kształtach, trzyma w obydwu dłoniach duży kielich, z którego najprawdopodobniej musiała wypływać woda.
Życiodajny płyn znajdował ujście w dużej półokrągłej, zdobionej z zewnątrz kopule.
Co kilkadziesiąt metrów, nieco skryte wśród rozkwitającej roślinności, stoją pojedynczo poustawiane ławki. Przy kilku z nich dostrzegam charakterystyczny, kwadratowy, wykonany z metalu śmietnik.
Najwięcej zdumienia budzi jednak siedząca na jednej z ławek czarna kura. Mając rodzinę na wsi, nie raz widziałem nieloty o ciemnej barwie piór. Ta jednak jest inna. Ptak rozprostowuje czarne jak smoła skrzydła, machając nimi kilkukrotnie. Jedno oderwane pióro wykonując kilka powietrznych piruetów, ląduje na ziemi. Przypomina mi się usłyszana bardzo dawno temu historia, której bohaterką była właśnie czarna kura. Najgorszy był jednak zwieńczający opowieść morał.
Kto ją ujrzał, tego czekał marny los.
- Co może mnie spotkać gorszego niż śmierć? Chociażby zmartwychwstanie – momentalnie odpowiadam sam sobie w myślach, a po plecach przechodzi nieprzyjemny dreszcz.
Jedynym sposobem gwarantującym wydostanie się z parku, a jednocześnie zapewniającym dotarcie do ulicy przed budynkiem, jest przejście parterem szpitala do głównego wyjścia. Obok budynku przebiega co prawda dróżka, lecz już stąd widzę umieszczoną w połowie drogi wysoką bramę, zamkniętą na masywnie wyglądającą kłódkę.
Wyłamane drzwi wejściowe, trzymają się tylko na jednym z trzech zawiasów.
Nie dotykając ich, przekraczam próg. W ślad za mną podąża As.
Wnętrze wygląda tak jakby przed chwilą przeszedł tędy huragan.
Po podłodze wala się mnóstwo papierów, strzykawek, ampułek, wśród których stoi kilka krzeseł, złamane na pół biurko i zniszczone, tak charakterystyczne dla karetek pogotowia nosze.
Zarwany strop, a co za tym idzie wystające pręty zbrojenia odcinają, skutecznie tarasując, możliwość dostania się do zniszczonej części budynku. Całe wschodnie skrzydło nadaje się tylko i wyłącznie do wyburzenia.
Ściany straszą plamami, bądź pozostawiającymi na nich trwały ślad kroplami krwi. Jeden z umieszczonych w doniczce kwiatów, leży wyrwany, strasząc licznymi, cieniutkimi korzeniami. Dwie kolejne rośliny na skutek braku wody, zwiędnięte skierowały swe łodygi w stronę życiodajnego światła.
Spod dokumentacji lekarskiej, wystaje przód plastikowego samochodu zabawki, nieopodal leży zniszczony telefon komórkowy.
Mijam pęknięte okno z doskonale widocznym napisem „REJESTRACJA”.
Rysy niczym pajęczyna rozchodzą się w każdą stronę, znacznie utrudniając zajrzenie do pomieszczenia.
As stoi przy dużych drzwiach wyjściowych, bacznie mi się przyglądając.
Pchany jakąś dziwną siłą, a może po prostu ciekawością, otwieram prowizoryczne wykonane z dykty drzwi, przekraczając próg rejestracji.
Od razu widać, że miejsce było świadkiem walki na śmierć i życie.
Pokryty zaschniętą krwią chirurgiczny skalpel wraz z nieodbiegającym od niego wyglądem nożem stołowym, leżą na szerokim blacie wśród w większości zapisanych papierów, zniszczonej klawiatury komputera, rozbitego cieniutkiego monitora LCD oraz przewróconej do góry dnem popielniczki.
Większość z szuflad skrywających karty pacjentów jest w różnym stopniu uchylona. Wykonuję kilka kroków w stronę metalowej szafy. Jedno z jej skrzydeł jest na tyle uchylone by dostrzec kluczyk z przyczepionym do niego breloczkiem. Widniejący na nim duży napis „MAG.LEKÓW017”, wzbudza moje zainteresowanie.
Przy którymś z kolei kroku, niechcący potrącam dużą puszkę, zdaje się z farbą.
Zawartość pojemnika wylewa się, brudząc miedzy innymi oba moje buty i część spodni.
-„Kurwa!” – przeklinam w duchu, od razu odskakując od powiększającej się gęstej białej plamy.
Kucam baczniej przyglądając się substancji. Śmierdzi jak farba. Biorę jedną z szarych teczek, maczając ją w zawartości puszki.
- Tak, to farba – stwierdzam, odrzucając teczkę na bok.
Kilkoma kartkami papieru staram się nieco oczyścić poszczególnie poplamione części garderoby.
Szpital wygląda na pusty. Liczę więc, iż odgłos przewracającego się pojemnika nie ściągnie mi na głowę żadnego truposza.
Szybko podchodzę do szafki, otwierając drugie jej skrzydło.
Pomiędzy dezodorantami dostrzegam Brise. Od razu biorę go, wkładając do prawej kieszeni spodni.
W głębi widzę dwie krótkofalówki. Zabieram je. O tym czy są sprawne przekonam się będąc w jakimś bezpieczniejszym miejscu.
Słyszę szczek Asa. Czym prędzej wychodzę z pomieszczenia, niemalże biegnąc do głównego wyjścia.
Mój przyjaciel zdążył już unicestwić jednego z zainfekowanych, natomiast kolejni próbują zagonić go do jednej z wnęk w ścianie.
Wyjmuję maczetę. Muszę przecież pomóc przyjacielowi.
Na diabła tam właziłem? Trzeba było od razu stąd wychodzić. Z najbliżej znajdującego się okiennego parapetu, bacznie przygląda mi się widziany w parku czarny nielot.
Mimo bagatelizowania wszelkich zabobonów i przesądów, odczuwam niepokój.
Jestem w połowie drogi od zainfekowanych, kiedy ci zupełnie niespodziewanie odwracają się zgodnie w moją stronę.
Ich jęki stają się głośniejsze, powoli przechodząc w zawodzenie.
- Co jest? – szepcze pod nosem, stając w miejscu.
Psiak bezpiecznie przebiega między ich nogami, wbiegając na schody umożliwiające dotarcie na którąś z wyższych kondygnacji.
Truposze kompletnie tracą zainteresowanie czworonogiem, w całości przenosząc je na mnie.
Robię kilka kroków do tyłu. Mimo to zainfekowani coraz szybciej zbliżają się do mnie.
Z ich otworów gębowych wysuwają się rozgałęzione, zakończone szyszkami języki. Tak licznie pokrywające ich twarze czerwone bąble, zaczynają intensywnie pulsować natomiast błony w oczodołach mienią się już nie dwoma, bo chyba wszystkimi możliwymi kolorami, ostatecznie stając się śnieżno białymi. Słyszę huk uderzających o ziemię drzwi prowadzących do ogrodu. Dwie sekundy później, dochodzi stamtąd kilka przeciągłych jęków.
- Ja pierdolę! Czują mnie! Widzą! A może wszystko to naraz! Już po mnie! Straciłem to, dzięki czemu udało mi się przeżyć.
Wtedy wpada mi do głowy wyjaśnienie całej tej sytuacji.
To przez tą cholerną farbę. To ją czują. W zasadzie wygląda to tak, jakbym wysmarował się kostką toaletową.
Ale się wpieprzyłem!
Udaje mi się odciąć pierwszy z paskudnie długich, ociekających jakąś wstrętną substancją języków.
Następnie przebiegam w przeciwległą część korytarza.
Zainfekowani idą dokładnie w ślad za mną.
Ten, którego pozbawiłem tak ważnego narządu, leży teraz na posadzce, wijąc się w agonalnych wstrząsach.
Pozostali chyba wyciągnęli z tego wniosek, bo żaden z nich nie decyduje się wysunąć języka dalej niż na kilka centymetrów.
Najszybciej jak potrafię biegnę w stronę schodów.
Pokonując po dwa stopnie naraz, doganiam mojego wiernego towarzysza.
Na pierwszym z pięter, wzdłuż niemalże całej niezniszczonej części korytarza, będącego jednocześnie poczekalnią, poustawiane są rzędy połączonych ze sobą krzeseł. Biegnąc wzdłuż nich, mijam poszczególne drzwi szpitalnych sal.
Wyłożona zielonym linoleum podłoga, w kilku miejscach nosi ślady wyraźnego przetarcia. Na ścianach wiszą lekko przechylone obrazki.
Większość pomieszczeń jest jak najbardziej dostępna. Cóż jednak mogę tam zastać?
Nie chcę też tracić kilkudziesięciu sekundowej przewagi nad stale powiększającym się pościgiem.
Kilka metrów przede mną z hukiem wylatują z framugi drzwi.
Zwalniam tempo biegu.
Po chwili naprzeciw mnie stoi trzech ubranych w szpitalne koszule mutantów. W wejściu dostrzegam jeszcze co najmniej jednego zainfekowanego. Jęcząc, próbuje wyciągniętymi, wychudzonymi dłońmi pochwycić biały materiał ubrania, któregokolwiek ze swych towarzyszy niedoli.
Bez najmniejszego problemu lokalizują mnie, czym prędzej ruszając w moją stronę.
Chowam maczetę, wyjmując znacznie dłuższy miecz samurajski. Macham nim, zadając każde z cięć na oślep.
Faktycznie japońskie ostrze jest niesamowite.
Metal bez najmniejszego oporu przebija czaszkę, przecinając na pół głowę pierwszego z próbujących pochwycić materiał mojej kamizelki. Natychmiast cofam ostrze zadając kolejne ciosy.
Wydarzenia następnych chwil dzieją się jakby w zwolnionym tempie, ostatecznie przeskakując niczym klatka po klatce.
Kawałek odciętej ręki ląduje na ziemi, tuż obok rozprutego materaca. Odcięta głowa, spada na tacę ze zgniłymi resztkami ostatniego z podanych pacjentom posiłków. Fragment kolejnej głowy odchyla się od swej drugiej części, a z powstałego otworu tryska żółto czarna maź.
Jedynym dźwiękiem jest niosący się za pośrednictwem korytarzowego echa jęk truposzy. Przy którymś z kolei ciosie, otwieram szerzej oczy, dostrzegając, że przede mną nikogo nie ma. Adrenalina zmieszana ze strachem kazały mi nieprzerwanie machać mieczem w tej chwili przecinającym jedynie powietrze.
Dwa należące do zainfekowanych ciała leżą na posadzce, kolejne dwa znacznie okaleczone przewróciły się. Teraz usilnie, w sposób nieporadny próbują wstać.
Od goniących dzieli mnie nie więcej niż dziesięć metrów. As rzuca się jednemu z nich na twarz, nie zabija go jednak, a tylko przewraca, po czym odskakuje do tyłu.
Muszę uciekać, tylko gdzie?
Na razie obieram za cel drzwi na końcu korytarza.
Mijam kolejne pomieszczenia chcąc nie chcąc, zauważając w jednym z nich leżące na łóżkach zmasakrowane zwłoki. Zwisająca, zgniło zielona noga, każe mi wykrzesać z siebie resztki sił.
W następnym, na przywiązanym do dużego wiatraka w suficie prześcieradle, wiszą obgryzione do pasa zwłoki kolejnego z nieszczęśliwców. Zawartość komory brzusznej wisi, malując jakiś abstrakcyjny wzór na wyłożonej płytkami „PCV” podłodze.
Nie mam wątpliwości. W żadnej z tych sal nie chciałbym spędzić nawet sekundy.
Będąc niemalże na miejscu w oczy rzucają mi się biegnące zarówno w górę jak i w dół schody.
Muszę za wszelką cenę wyjść z budynku, dlatego najszybciej jak potrafię wbiegam na stopnie, dzięki którym dotrę na parter.
Niestety, na parterze zdążyła zebrać się duża grupka odmieńców.
Dwóch z nich pokonało już nawet pierwsze cztery stopnie schodów. Reszta najprawdopodobniej lada moment podąży za nimi.
Nawet jak bym próbował z nimi walczyć, to i tak z góry skazany jestem na porażkę.
Robię więc jedyną możliwą czynność mogącą uratować mi życie.
Chowam miecz, biorę pod pachę Asa i przechodzę przez poręcz barierki ciągu schodów.
Czując dotyk chudych rąk truposzy starających się pochwycić materiał kamizelki, skaczę w wąski prześwit miedzy dwoma biegami schodowymi.
Lądowanie kończy się pięć metrów niżej i zwieńczone jest bardzo niemiłym uderzeniem o blat stołu. Drewniane nogi pękają i wraz z poszczególnymi elementami ląduję na kamiennej posadzce podłogi. Gdyby nie stół w dużej mierze amortyzujący upadek, byłoby ciężko. Sam się sobie dziwie, że w ogóle zdecydowałem się na skok z takiej wysokości. W normalnych okolicznościach uznał bym to za niemalże samobójstwo.
Jak widać adrenalina, wola życia, zmieszane ze strachem, potrafią zdziałać cuda.
Miejsce, w którym obecnie się znajduję może nie tyle jest piwnicą, co najniższym ze szpitalnych pięter.
Prócz przenikliwego bólu w kostce lewej nogi, wszystko jest w porządku.
Odnowiła mi się stara, pamiętająca jeszcze lata wczesnej młodości kontuzja.
Zmysł słuchu rejestruje zbliżających się truposzy. Od razu biegnę truchtem w głąb najniższego z pięter. Na wszelki wypadek wyjmuję maczetę. To jednak nią potrafię posługiwać się lepiej.
Kontuzja z każdym krokiem doskwiera coraz bardziej, mimo to zaciskając zęby, staram się znaleźć jakiekolwiek nadające się do ukrycia miejsce. Posiadana przewaga, topnieje niestety w zastraszającym tempie.
Mijam zamknięte drzwi z napisem „KUCHNIA”, nic nie daje także szarpanie za aluminiową klamkę nad którą widnieją litery układające się w słowo „MAGAZYN”.
Zainfekowani przeciągłymi jękami informują mnie o cały czas zbliżającym się pościgu. Czują mnie, nie ma więc możliwości by odpuścili.
Zdesperowany, próbuję otworzyć którekolwiek z mijanych drzwi.
Jedne z nich pozwalają zajrzeć do skrywanego wnętrza.
Od razu leci w moją stronę kilka trzonków od mopów i mioteł. Przerażony macham maczetą, odtrącając je na boki.
Strasznie dziwi mnie działające w kanciapie oświetlenie. Jak to możliwe?
Pomieszczenie jest malutkim składzikiem. Na poszczególnych półkach poustawiane są najrozmaitsze detergenty, zarówno do mycia podłogi jak i prania. Bez namysłu zatapiam ostrze w kilku plastikowych pojemnikach.
Liczę, iż płynące szerokim strumieniem środki czystości, zwrócą choć na chwilę uwagę truposzy, dając mi kilka drogocennych sekund życia. Jednocześnie wycieram ostrze w wiszący tuż obok niebieski fartuch.
Podążam dalej.
Mój plan działa. Kilku z nich zaczyna wpychać się jeden przez drugiego do klitki. Pozostali orientując się, że za nic w świecie nie dostaną się do środka, ruszają w moją stronę.
Wszystkie kolejne drzwi są zamknięte. Przebiegając obok małej windy, służącej do dostarczania na poszczególne szpitalne poziomy posiłków, unoszę do góry metalową klapę.
Wewnątrz w pozycji embrionalnej, znajdują się ubrane w biały, lekarski fartuch, zwłoki któregoś z lekarzy.
Jego twarz okupowana jest przez dziesiątki białych larw.
Natychmiast cofam się.
Czuję skurcz żołądka i podchodzące do gardła nie do końca strawione resztki śniadania.
Gaśnie nieco rozświetlające korytarz światło kanciapy.
Zataczam się, rozpaczliwie licząc tylko na mogący uratować mnie dzisiejszego dnia kolejny z cudów.
Wiem, że wymagam zbyt wiele. Wszystko kiedyś musi się skończyć. Nie ważne czy to opatrzność, czy może sprzyjające zbiegi okoliczności. Wszystko jedno. Nic nie może przecież wiecznie trwać.
Nie poddając się natłokowi coraz bardziej czarnych myśli zwiastujących rychły koniec, dochodzę do końca korytarza. Nadzieja umiera ostatnia, dlatego liczę, że będą tutaj schody lub jakiekolwiek przejście, dzięki któremu dostanę się na wyższe piętro budynku.
Tak się jednak nie dzieje. Zabrnąłem w ślepą uliczkę. Jedyne co mi się udało, to odwlec ostateczny moment egzekucji o kilkadziesiąt sekund.
As wskakuje przednimi łapami na znajdujące się obok drzwi, zawzięcie przy tym szczekając.
Dochodzę do niego. Głaszczę go w duchu dziękując za kilkukrotne uratowanie tyłka.
Wyjmuję z kieszeni Brise, stawiając go pięć metrów przed sobą. Będzie on stanowił przedostatnią linię obrony.
Gdy zainfekowani znajdują się wystarczająco blisko, naciskam spust Glocka, celując w odświeżacz.
Rozlega się straszny huk, odbijany przez wszystkie ze ścian oraz sufit.
Metalowy pojemnik eksploduje, natomiast truposze zachowują się w identyczny sposób, co potraktowana gazem łzawiącym grupka demonstrantów.
Natychmiast cofają się. Przez chwilę zupełnie zdezorientowani kręcąc głowami we wszystkie strony.
Rozszalały umysł przywodzi mi na myśl czarną kurę. Jakby nie patrzeć, ptaszysko zwiastowało kolejne następujące po sobie katastrofalne w skutkach wypadki.
Brise sprawił, że stracili mój trop. Nie wiem na jak długo. Ale stracili.
Drżącymi dłońmi zastępuję pistolet trzymaną oburącz maczetą. Będę nią machał dopóki starczy mi sił. Potem szybko chwycę pistolet. Nie chcę o tym myśleć, zrobię to szybko bez zastanowienia w przeciwnym razie...
Obok mnie pojawiają się lufy dwóch pistoletów.
Pada kilka strzałów. Każdy z nich roztrzaskuje głowy najbliżej stojących zainfekowanych.
Spoglądam najpierw w lewo, następnie w prawo.
Wszystko dzieje się błyskawicznie.
Jeden z ubranych w uniform firmy ochroniarskiej mężczyzn, każe mi wbiec za otwarte drzwi.
Rozglądam się za moim czworonożnym przyjacielem. Ten jednak zza progu drzwi dwukrotnie szczeka, dając mi do zrozumienia, że już jest w środku.
Natychmiast wykonuję polecenie.
Drzwi zamykają się. Nie mija pół minuty jak słychać tłukących w nie rozwścieczonych truposzy.
Stoję w dużym przestronnym pomieszczeniu. Głównym źródłem światła są trzy niewielkie lampki elektryczne. Słyszę cichą pracę silnika. Szybko dochodzę do wniosku, iż jest to agregat prądotwórczy.
Naprzeciwko mnie stoją, wpatrzone we mnie dwie młode kobiety i mniej więcej w tym samym wieku mężczyzna.
Z boku zaś, z pistoletami w dłoniach, spoglądają to na mnie, to na Asa dwaj moi wybawiciele.
- Dzięki – odzywam się jako pierwszy – gdyby nie wy…
- Podziękuj dziewczynom – odzywa się facet w zniszczonym uniformie ochroniarza.
Zdejmuję plecak, stawiając go pod najbliższą ze ścian.
Nie mam siły, jestem wykończony. Nowo poznani od razu dostrzegają zmęczenie, dlatego proponują bym usiadł przy dużym, stojącym na środku stole.
- Nazywam się Andrzej, to jest Maciek, Rysiek, Marlena i Sylwia – mówi gość w nowiutkim uniformie wskazując dłonią po kolei przedstawiane osoby.
- Miło mi, Feliks, a to jest mój wierny przyjaciel As – skinieniem głowy wskazuję na stojącego nieopodal, machającego ogonem bulteriera.
- Jakim cudem udało ci się dotrzeć do podziemi? – pyta Maciek.
Opowiadam więc o celu, jak również finale swojej podróży do „Zalesia”.
- Dużo osób przeżyło? A może byłeś na Mokradłach?* Mam tam rodzinę – wyraźnie ożywia się jedna z dziewczyn.
- Nie, nie byłem tam. Przeżyły jedynie jednostki. Tam na górze jest… strasznie ciężko.
Okazuje się, że kolejni z nowo poznanych ocalałych w ogóle nie wychodzą z obecnie zajmowanego miejsca, gwarantującego im maksimum bezpieczeństwa. Siłą rzeczy, nie mają więc jakiegokolwiek choćby najmniejszego pojęcia o obecnych realiach życia na powierzchni.
Słuchając, od razu zastanawiam się czym się żywią.
Moja ciekawość zostaje zaspokojona dwie minuty później.
- Mamy dostęp do szpitalnych zapasów żywności. Akurat jedzenia wystarczy nam na co najmniej trzy lata. Są tutaj dwa agregaty. Ten większy włączamy zazwyczaj raz dziennie, natomiast mniejszy pracuje całą dobę. Potrzebujemy energii chociażby dla zamrażalki. Paliwa też jest spory zapas. Póki co, nie ma więc potrzeby wychylać stąd choćby nosa.
Od razu wyjaśnia się kwestia zauważenia światła w kanciapie z detergentami.
W środku panuje cisza i spokój, tylko nieznacznie mącona uderzeniami zainfekowanych w drzwi.
- Nie ma co się nimi przejmować, postoją kilka godzin i pójdą – tłumaczy Rysiek - problemem jest tylko coraz bardziej powiększające się szerokie pęknięcie na jednej ze ścian nośnych. Kilka minut po tym jak sytuacja wymknęła się spod kontroli, zbiegliśmy tutaj. Potem nastąpiło jakieś strasznie mocne uderzenie.
- W budynek uderzył samolot – wyjaśniam – jedna z jego części jest zniszczona. To było pewnie to uderzenie.
Opowiadam jeszcze o spotkanych mieszkańcach bunkra.
- Nas też było więcej. Z każdym dniem ktoś jednak wychodził, próbując zorientować się w sytuacji. Niestety, nie wracając. Tak naprawdę żyjemy z dnia na dzień licząc na…
- Cud – uzupełnia koleżankę Sylwia.
- To tak jak wszyscy – kwituję.
W międzyczasie zostaję poczęstowany zupą pomidorową, a po jej zjedzeniu Sylwia przynosi filet rybny z surówką i puree ziemniaczanym. Dawno nie jadłem normalnego obiadu. Dlatego ja go nie jem, a pochłaniam.
Ledwo zdążam dopić ostatni łyk herbaty, a zaczyna ogarniać mnie straszna fala na wskroś przenikliwego zmęczenia.
Marlena prowadzi mnie do jednego z dużych pomieszczeń, w rogu którego stoi łóżko.
Natychmiast kładę się, tracąc kontakt z całym otaczającym znienawidzonym światem.
*Mokradła – jedna z dzielnic miasta.
Jeżeli podobał Ci się tekst polub fanpejdż:
https://www.facebook.com/pages/Czas-Z/1430189543949970
Komentarze