Historia
Nie zdążyłem
Pewnie często słyszycie w życiu zwrot, że ktoś gdzieś nie zdążył, na autobus, spóźnił się do szkoły, do pracy i tak dalej. Chcecie poznać siłę prawdziwego "nie zdążyć"? Proszę bardzo, zapraszam.
Nigdy nie miałem z dziadkiem specjalnie dobrych kontaktów i tego nie ukrywam. Nie chodzi o to, że ze sobą nie rozmawialiśmy, kłóciliśmy się bez przerwy albo nie pryznawaliśmy do więzów krwi. Co to, to nie. Mam wrażenie że nawet mnie kochał. Ale dziadek miał ciężki charakter, zawsze musiał postawić na swoim. A ja tą samą cechę odzedziczyłem po nim. Rozmowa zawsze szła dobrze do pewnego momentu, później atmosfera zaczynała się napinać jak guma, coraz mocniej i mocniej, aż w końcu - bum - pękała. I milczenia przerywanego pojedyńczymi bąknięciami pod nosem nie można już było nazwać rozmową. Co nie znaczy oczywiście że się nie lubiliśmy.
Pod koniec swojego życia dziadek coraz częściej chorował (tak naprawdę był to jeden ciąg choroby przerywany "lepszymi dnimi"), dużo więcej czasu spędzał w szpitalach niż w domu. Odwiedzaliśmy go bardzo często i wtedy rozmowy układały się bardzo dobrze. Guma pozostawała w spoczynku.
Pamiętam ten dzień jak dzisiaj i jeżeli tylko Bóg nie uzna za zabawne zabrać mi pamięci, będę pamiętał zawsze.
Pojechaliśmy razem z kuzynem do szpitala, on dotarł chwilę wcześniej więc już czekał na mnie w sali. Dziadek wyglądał zadziwiająco dobrze (oczywiście jak na osobę, którra ostatnie kilkanaście miesięcy spędziła głównie w szpitalach), żartował, śmiał się, wypytywał o wszystko. Opowiedziałem mu o samochodzie, który kupiłem miesiąc wcześniej, a którego jeszcze widział. I którego miał już nigdy nie zobaczyć.
Nie zdążył.
Rozmawialiśmy z nim kilka godzin i gdy widzieliśmy, że staje się coraz bardziej wyczerpany postanowiliśmy się zmywać do domu. Pożegnaliśmy się, dziadek dalej się uśmiechał mimo zmęcznia. Po wyjściu z sali w ciszy przeszliśmy pół korytrza i dopiero któryś z nas się odezwał. Spojrzeliśmy na siebie i obaj mieliśmy mokre oczy. Podświadomie przeczuwaliśmy co się stanie, czy może był to efekt bezradności? Do tej pory nie wiem.
Następnego dnia dostałem smsa od kuzyna. Niestety zajęty swoimi sprawami nie miałem telefonu po ręką i przeczytałem go dopiero kilka godzin później. Za późno.
Ale treść pamiętam jak dzisiaj - Z dziadkiem jest źle. Od rana nie mogą go wybudzić.
Ubrałem się najszybciej jak tylko potrafiłem, zabrałem kluczyki i dopiero będąc w drodze zadzwoniłem.
Byli u niego wszyscy. Moi rodzice, rodzice kuzyna, on sam i babcia. Oczywiście nie była to cała najbliższa rodzina, nie była to nawet połowa, ale tak ich wtedy nazywałem - wszyscy. Wszysy tylko nie ja.
Próbowali przekonać babcię, żeby dała się zabrać do domu. Sama wyglądała jeszcze gorzej od dziadka (poza oczywiście tym drobnym szczegółem, że była przytomna), nie jadła i ledwo trzymała się na nogach. Jeżeli by mnie zobaczyła, na pewno nie chciała by wrócić do domu, a naprawdę tego potrzebowała. Więc posłuchałem i zawóciłem.
Poczekałem na nich przed drzwiami i przegadaliśmy razem cały wieczór. W sumie nie było tak źle, chyba nikt nie traktował tych odwiedzin jako pożegnania. Ale mam wrażenie, że każdy je tak traktował, tylko bał się przyznać przed resztą i przede wszystkim - przed samym sobą.
Wróciłem do siebie i położyłem się spać.
Obudziłem się nad ranem. Nad wyraz przytomny, co raczej nie zdarza się często o tej porze. Obudziłem się i czekałem. Czekałem bo wiedziałem co ma zaraz nastąpić. Po góra trzech minutach, które dłużyły mi się w nieskończoność gdy ptrzyłem w sufit trzeźwym wzrokiem i nie mogłem poskładać myśli zadzwonił telefon. Normalnie bym podskoczył, drygnął, w końcu nikt nie spodziewa się telefonu parę minut po w pół do piątej. Ale ja na niego czekałem.
Odebrałem w trakcie pierwszego sygnału i na pewno wiecie co usłyszałem w słuchawce.
- Dziadek nie żyje.
Podziękowałem za telefon i odłożyłem go na szafkę obok łóżka.
Nie zdążyłem.
***
Byłem wtedy wściekły na wszystkich. Na "wszystkich", że nie pozwolili mi pojechać kiedy sami u niego byli, że nie pożegnałem się wtedy z dziadkiem. Oni tak, ale nie ja. Możecie sobie wyobrazić tę wściekłość.
Ale wiecie co? Dziś traktuję to jak łaskę. Bo dzięki temu ostatni raz żyjącego dziadka zobaczyłem jako jego - radosnego, uśmiechniętego, a nie jako przykute do łóżka ciało w którym dogasa ledwo tlące się życie.
A ostatecznie jednak się z nim pożegnałem. Przyszedł do mnie.
Komentarze