Historia
Czas Z Część 19
Spis wszystkich części w profilu autora: http://straszne-historie.pl/profil/5577
Cztery kolejne dni upływają mi na pełnej regeneracji i odpoczynku.
Bliżej poznaję każdą z nowo poznanych osób. I tak Andrzej trudnił się fachem dorabiającego do emerytury ochroniarza.
- Cały dzień siedziałem przy drzwiach wejściowych rozwiązując krzyżówki – mówi najwyraźniej nie wspominając wykonywanego zawodu z przyjemnością – dostawałem pięć złotych na godzinę. Nie miałem jednak wyjścia. Niecałe tysiąc dwieście złotych emerytury starczało mi na opłaty. Niestety nie szło za to przeżyć miesiąca. Do tego jestem rozwodnikiem, więc mieszkałem sam. Dzieciaki sami ledwo wiązali koniec z końcem – mówi, przecierając oczy coraz bardziej wypełniające się łzami.
Rysiek jest natomiast psychologiem rodzinnym. Dwa dni przed upadkiem cywilizacji źle się poczuł. Ponieważ miało to miejsce w pracy, natychmiast wezwano karetkę. Okazało się, że pan psycholog właśnie miał drugi z zawałów serca. Odwieziono go więc do szpitala, z którego do tej pory nie wyszedł.
- Nie wiem? Dosłownie nie wiem dlaczego tak kurczowo trzymałem się tego życia. Już widziałem światełko na końcu tunelu, już zamierzałem iść w jego stronę, ale nie! Zachciało mi się wracać. No i jestem, a dookoła prócz nas same trupy – mówi z uśmiechem.
Pan Rysio jest typem człowieka, którego nie da się nie lubić. Mimo specjalizacji „psycholog rodzinny”, nie potrafił rozwiązać problemów w swych dwóch zakończonych rozwodami związkach.
- Na szczęście nie mieliśmy dzieci, więc nikt na tym nie ucierpiał. To po prostu złe kobiety były – stwierdza z uśmiechem od ucha do ucha.
Marlena była jedną z pracujących na kilka etatów pielęgniarek. Podobnie Sylwia. Dziewczyny źle znoszą izolację, choć według zapewnień i tak teraz jakoś się ogarnęły.
- Mam męża, dom, rodzinę. Jak mogę zachować spokój? – odzywa się Sylwia – prawda jest jednak taka, że gdyby nie Marlena, już bym nie żyła. Niemalże na siłę mnie tu zaciągnęła. Chciałam biec do domu, podczas gdy…
- Nie ma co rozdrapywać ran – przerywam dziewczynie, widząc źle wpływającą na nią falę przykrych wspomnień.
Druga z kobiet należy raczej do cichych i spokojnych. Zbyt często się nie odzywa, koncentrując się raczej na słuchaniu.
Maciek natomiast z wykształcenia jest lekarzem epidemiologiem i w takim też zawodzie pracował.
Dobrze się składało, ponieważ mam do niego kilka pytań.
Niestety, jego wiedza na temat epidemii, tak samo jak wiedza większości wszelkiej maści specjalistów tego feralnego dnia była żadna, więc kończy się na tym, że to ja udzielałem odpowiedzi na zadawane nie tylko przez niego, bo i całą resztę pytania.
Wtedy właśnie słyszę coś, co trafia w mój mózg niczym piorun w strzechę najwyższego w okolicy domu.
Otóż Maciek twierdzi, że w oddalonej o trzysta kilometrów stolicy, powstała bezpieczna strefa, w którą skierowano niemalże całe siły zbrojne. Do tego znajduje się tam kilka doskonale znanych mu miejsc gdzie ci, którym udało się przeżyć mogli znaleźć bezpieczne schronienie.
- Pomijam tutaj temat tajnych placówek medycznych. Raz miałem nawet przyjemność w jednej z nich być – dodaje na koniec.
Znów świta mi w głowie plan. Nowe miejsce niczym jawiąca się spragnionemu podróżnikowi fatamorgana, zaczyna przejmować kontrolę nad moim rozumem i logiką, stając się kolejnym upragnionym celem.
Moment zadumy zostaje natychmiast dostrzeżony. Na zadane przez Maćka pytanie – O czym myślisz?
Odpowiadam – Nic istotnego. Coś sobie po prostu przypomniałem.
W chwilach wolnych od rozmowy, zapoznaję się z nowo odkrytym miejscem.
Najniższe ze szpitalnych pięter jest wprost wymarzonym miejscem do ukrywania się. Kilka przestronnych sal gwarantuje wystarczająco miejsca nawet znacznej grupie ocalałych. Obecnie, gdy przy życiu pozostało zaledwie pięć osób, każdy ma tu jeden z pokoi na wyłączność.
Ponieważ był to szpital, panuje tutaj ład i porządek, o który zresztą każda z ocalałych osób dba.
Mimo wszystko jestem zdania, że lepszym pomysłem byłaby wspólna przeprowadzka do willi byłego milionera. Jeżeli uporalibyśmy się z okupującymi jej wnętrze jak również przyległy teren posesji zainfekowanymi, śmiało można by tam żyć, koncentrując się tylko i wyłącznie na zaopatrzeniu. Tutaj, oczywiście w porównaniu z bunkrem panują warunki iście luksusowe, jednak nie muszę mówić, iż możliwość wyjścia na dwór, zrobienia kilku kroków na świeżym powietrzu jak i sposobność położenia się na trawie są bezcenne. Różnica między mieszkaniem w willi a szpitalem jest podobna do tej jaka jest miedzy schronem a szpitalem. Czyli kolosalna.
Dwa pomieszczenia dalej znajdują się trzy małe okienka będące jedynym kontaktem ze światem zewnętrznym. Przez jedno z nich wypuszczam Asa do jeszcze parę tygodni temu przyszpitalnego, zadbanego ogrodu.
Psiak po odbyciu kilkudziesięciu minutowego spaceru wraca, szczeknięciem sygnalizując powrót.
Cały czas nie daje mi spokoju informacja o być może istniejącej bezpiecznej strefie. Skoro zostały tam skierowane znaczne siły wojskowe, dużym prawdopodobieństwem jest, że opanowali sytuację na tyle by przełamać atak żywych trupów.
Myśl wyprawy do stolicy już została zasiana. Znając moją osobowość, tylko patrzeć jak zacznie kiełkować.
Jak się jednak tam dostać? No i trzysta kilometrów drogi do pokonania.
Nie ma co na razie zaprzątać sobie tym głowy.
Przy każdej sprzyjającej okazji kładę się na wygodnym łóżku, zamykając oczy. Cisza, spokój, niemal za każdym razem wprowadzają mnie w błogi stan półsnu.
Jutro pogadam na temat ewentualnego przyprowadzenia Magdy, Marzeny, Damiana i reszty, potem… a zresztą zobaczymy co będzie potem. Zasypiam na dobre.
Najpierw słyszę odgłosy rozmowy. Ton wypowiadanych słów należy jednak do nerwowych.
Natychmiast otwieram oczy. Spoglądam na zegarek.
Jest ósma piętnaście, czyli w miarę wcześnie. Przeciągam się, następnie zakładam nowo otrzymane dwa dni temu spodnie i wychodzę z przestronnego miejsca, w którym przyszło mi spędzić noc.
Wyraz nerwowości jest wymalowany na twarzach obydwóch dziewczyn. Natomiast miny Andrzeja i Ryśka wyrażają wręcz panikę. Jedynie Maćkowi z całego towarzystwa udaje się zachować resztki zdrowego rozsądku.
- Co jest? – pytam chcąc nieco zorientować się w sytuacji.
Andrzej wskazuje mi pęknięcie w ścianie znajdującej się za moimi plecami.
Odwracam się.
- Nie wygląda to dobrze – oceniam.
Jeszcze wczoraj faktycznie można to było nazwać pęknięciem. Dzisiaj jest to biegnąca przez całą długość sufitu i część ściany dziura, w którą śmiało można by wsunąć pięść.
- Najgorsze jest to, że cały czas się powiększa. Rano była jeszcze znacznie mniejsza – teraz już ze łzami w oczach odzywa się Sylwia.
- Koniecznie trzeba rozważyć opcje opuszczenia szpitala – dodaje zrezygnowanym głosem Andrzej – Tylko patrzeć aż budynek runie.
- Zginiemy, już po nas – dodaje Marlena.
- Spokojnie, sytuacja jest trudna, ale nie beznadziejna – zabieram głos. Wszyscy tak jakby na umówiony sygnał kierują wzrok w moją stronę – Mam pewien plan, o którym nie zdążyłem wam powiedzieć.
W skrócie omawiam swoją koncepcję przeniesienia do Zalesia. Zaznaczając przy tym, że zamierzam także przyprowadzić tam przyjaciół z bunkra.
- To było niepotrzebne – przerywa mi Marlena – przecież to oczywiste. Skoro są twoimi przyjaciółmi, naszym wręcz obowiązkiem jest im pomóc.
- Chciałem tylko, abyście mieli tego świadomość. Uwierzcie mi. Są ludzie, których najlepiej omijać jak najszerszym łukiem. Opowiem wam o nich, ale to może innym razem.
Nie małym problemem jest brak jakiegokolwiek doświadczenia w poruszaniu się poznanej piątki po nowym świecie. Trudno też powiedzieć, w jakim stopniu każde z nich będzie zwabiało truposzy.
Ostatnia przygoda z farbą pozwoliła mi wcielić się w rolę człowieka lokalizowanego przez te bestie niemalże natychmiast.
Jasnym jest, że nie uda się takiemu nieszczęśnikowi przejść nawet kilku ulic, a co dopiero połowy miasta.
Wtedy wpada mi do głowy genialna myśl.
Przecież w garażu willi stało BMW i Mercedes. Śmiało mogę więc sam tam pójść, a następnie przyjechać po całą resztę, zabierając przy okazji tyle jedzenia ile się da. Jakoś trzeba będzie uporać się z zainfekowanymi na posesji, po czym zabezpieczyć teren, Na tę chwilę wydaje się to być jedyny możliwy do realizacji, a zarazem sensowny plan. Doskonale pamiętam, co na temat ewentualnego transportu samochodowego mówiła Magda. Nie mając jednak jakiejkolwiek innej możliwości, musimy zaryzykować. W przeciwnym razie oni zginą. Krótko mówiąc wóz, albo przewóz. Nie ma czasu na układanie planów. Jeśli pójdziemy pieszo, każdy z nich pożegna się z życiem w przeciągu dziesięciu, góra piętnastu minut.
W sposób rozsądny staram się więc przekonać słuchaczy do swojego pomysłu, przedstawiając go w samych superlatywach.
Ostatecznie zyskuję aprobatę słuchających. Następnie ustalamy kolejność mających być podjętymi działań, szczególnie koncentrując się na ostatnim punkcie.
- Posłuchaj! Przecież najpierw możesz pójść do bunkrowiczów. Wszystko im wyjaśnić. Razem możecie iść do willi, ty weźmiesz samochód, oni natomiast zabezpieczą posesję. Potem tak jak będzie ci bardziej pasowało, przyjedziesz po nas, albo przewieziesz najpierw ich wszystkich. Zaryzykuję i pójdę z tobą… - mówi Andrzej.
- Ja też chcę iść – przerywa swemu koledze Marlena.
- Ja też – dodaje Maciek, sygnalizując gotowość uniesioną dłonią.
- Nie, nie. Najprawdopodobniej tylko ściągalibyście nam na głowę truposzy, lepiej zostańcie. Samemu będę się dużo szybciej i sprawniej poruszał.
- Weź przynajmniej jeden z naszych pistoletów.
- Nie, wam broń przyda się bardziej – odpowiadam.
Wyjmuję z plecaka dwie znalezione w recepcji krótkofalówki. Po wymianie baterii, okazują się jak najbardziej w pełni sprawnymi.
Ustalamy więc, że jeżeli będzie taka możliwość, podjadę pod jedno z okienek prowadzących na zewnątrz. To właśnie przy ich pomocy przeprowadzimy jak najszybszą ewakuację. Jakakolwiek inna droga może być dla nich niestety zgubna.
Kiedy będę w pobliżu, przez krótkofalówkę powiem im wszystko co i jak. Samochody powinny bez większych problemów poradzić sobie ze staranowaniem ogrodzenia.
Przy okazji wyjmuję zabrany z recepcji kluczyk z breloczkiem „Mag.Leków017”.
Dziewczyny wyjaśniają mi, że magazyn znajduje się w zniszczonej, obecnie niedostępnej części szpitala.
Szkoda, bo wszelkie leki są w tej chwili na wagę złota.
Mimo, iż mniej więcej orientuję się w najkrótszej drodze mogącej doprowadzić mnie, najpierw do schronu, następnie do willi, na koniec zaś szpitala. Pan Andrzej wszystko dokładnie rozrysowuje mi na kartce.
Zabieram wszystkie niezbędne rzeczy, w skład których wchodzi latarka, maczeta, pistolet i pięć niezwykle cennych kostek toaletowych.
Przez jedno z małych okienek, wychodzę na zewnątrz. Moim jedynym towarzyszem jest As.
Nie spodziewałem się, że wdrażanie w życie mojego planu nastąpi tak szybko.
Gdyby nie groźba zawalenia, kryjący się w szpitalu ocalali na pewno za żadne skarby nie wyszli by z niego
Byłoby to jak najbardziej uzasadnione postępowanie, akurat oni są zupełnie nieprzystosowani do realiów obecnego świata.
Planuję jeszcze dzisiaj dojść do bunkra. Jestem wypoczęty, poruszam się bez plecaka, więc mogę pozwolić sobie na bieg truchtem.
Na dworze jest ciepło, tylko raz na jakiś czas słońce kryje się za którąś z białych chmurek. Delikatny wietrzyk wpadając w korony drzew powoduje przyjemny szelest nowo co zakwitłych liści.
Aby dojść do ulicy przed gmachem, muszę obejść cały przyszpitalny teren.
Piętnaście minut później spokojnie przemierzam poszczególne, w większości puste ulice.
Jeżeli nawet gdzieś po drodze spotykam zainfekowanego, to mijam go bez większych problemów.
Trzy skrzyżowania dalej natrafiam po raz pierwszy na zwłoki zainfekowanych. Kilkadziesiąt ciał, leży jedno obok drugiego, w kałuży czarno – żółtej substancji.
Deszcz nie uporał się do końca z opadłą na miasto kilka dni temu chemiczną bielą.
Duże zacieki, a w niektórych miejscach smugi, zdobią ściany, jak i nieliczne pozostające jeszcze w całości szyby niemalże każdego z mijanych budynków. Układając się w dziwaczne wzory mogłyby być natchnieniem dla niejednego artysty abstrakcjonisty.
Inaczej jest z roślinnością. Obecnie można podziwiać wszelkie możliwe jej kolory, odcienie i barwy.
Miasto jest ciche, spokojne. Wiadomym jest, jakiego rodzaju jest to spokój.
Jeden nieprzemyślany ruch może przyczynić się do rozpętania piekła walki.
As nieprzerwanie raz znika za rogiem któregoś z bloków, to znów dwa skrzyżowania dalej pojawia się. Aby się porozumieć wystarczy nam krótki kontakt wzrokowy. Ze ślepi mojego przyjaciela potrafię wyczytać zarówno ostrzeżenie dotyczące czającego się gdzieś w pobliżu niebezpieczeństwa, jak również jego brak.
Mijam pierwszą większą napotkaną dzisiejszego dnia grupę odmieńców. Tłoczą się przy witrynie sklepu z artykułami dziecięcymi. Nie słyszę nic poza cichymi pojękiwaniami.
Przechodzę niezauważony, niepostrzeżony, niczym duch. Te parę dni odpoczynku wyszło mi na dobre.
Przechodząc obok kamienicy, z której dachu oglądałem pamiętną bitwę zainfekowanych z ptactwem, w oczy rzuca mi się po raz drugi dzisiejszego dnia kilku leżących definitywnie pozbawionych funkcji ruchowych odmieńców. Ich ciała, powykrzywiane w strasznie nienaturalnych pozach, znajdują się na ulicy, trawniku, chodniku, a nawet przednich maskach samochodów. Jednym łączącym ich szczegółem, są lekko otwarte usta oraz wystający długi, siny język. Szyszki będące jego zwieńczeniem, musiały ulec pęknięciu, ponieważ nie ma po nich śladu, za to najbliższa przestrzeń wokół zwłok, zabryzgana jest zaschniętą czarną substancją z przebijającymi się przez nią żółtymi odcieniami.
Wygląda to trochę dziwnie. Nie wydaje mi się by trupy padły ofiarą ocalałych ludzi lub jakichkolwiek dzikich zwierząt. Może to poniekąd tłumaczyć ich małą liczbę w mieście. Podczas dwóch morderczych ucieczek, las był ich pełen. Czyżby w większości wynieśli się z miasta?
Godzinę później w zasięgu wzroku pojawia się charakterystyczny betonowy grzyb, będący wejściem do schronu. Spoglądam na zegarek. Jest trzynasta dwadzieścia. Szybko się uwinąłem.
As puszcza się przodem znikając w podziemnym wejściu. Minutę później podążam w ślad za nim.
Trzykrotnie pukam w metalowy właz. Nie uzyskując jakiegokolwiek odzewu, ponawiam próbę.
Znów nic.
Z całej siły popycham metal. Ten ku ogromnemu zaskoczeniu odchyla się, ukazując ciemne wnętrze schronu.
Od razu chwytam za broń. As natychmiast przekracza próg jako pierwszy, ginąc w ciemnicy.
Przechodzą mnie ciarki, serce o mało nie rozrywając klatki piersiowej, tłucze jak oszalałe.
Pełen najgorszych obaw wchodzę do środka. Gdyby gdzieś, w którymś zakamarku kryło się jakiekolwiek niebezpieczeństwo pies natychmiast dałby mi znak. Zapalam latarkę.
Miejsce wygląda na opuszczone. Wszystkie mogące być przydatnymi rzeczy, tak jak i ich właściciele zniknęły. Zapewne gdyby rozegrał się tutaj jakiś dramat, dostrzegłbym jakiekolwiek choćby ślady walki. Tym bardziej, że musiałby mieć on miejsce w przeciągu pięciu ostatnich dni.
Niewielki stolik stoi wciśnięty w kąt, tak samo jak cztery krzesła.
Zaglądam w poszczególne zakamarki schronu.
- „Może wychodząc, pozostawili mi jakiś znak, jakąś informację” – myślę w duchu.
Nie dostrzegam jednak niczego, co mogłoby wskazywać na podjęte przez nich działania.
Opuszczam schron w nadziei, że jego niedawni mieszkańcy żyją.
Idę tą samą drogą co poprzednio. Rozglądam się, w nadziei dostrzeżenia jakiegokolwiek znaku sugerującego dalsze losy moich przyjaciół.
Może znaleźli lepsze schronienie? Albo udało im się dołączyć do jakiejś innej grupy ocalałych? Oby tak było.
Teraz dopiero dociera do mnie jak bardzo przez te kilka dni zżyłem się z nimi.
Ich zniknięcie jest dla mnie, może nie ciosem, tym byłaby ich śmierć, ale… liczyłem, że do nich wrócę. Za każdym razem przy snuciu jakiegokolwiek planu uwzględniałem obecność Magdy, Marzeny Damiana i całej reszty. Tymczasem… oby tylko byli cali i zdrowi. Nie rozumiem tylko dlaczego nie pozostawili mi żadnej wskazówki.
Nagle czuję ogromny ból przeszywający obie ze skroni. Obraz przed oczami zaczyna się dwoić i troić.
Szum, poruszanych przez wiatr liści, staje się strasznie dźwięczny. Zdaje się osaczać z każdej strony, w końcu zaczyna przypominać wycie jakiś nieznanych mi stworów. Dźwięk sunącej po asfalcie gazety brzmi jakby po ulicy przetaczał się kilkusetkilogramowy głaz. Siedzące na gzymsach budynków nieliczne ptactwo, koncentruje na mnie całą swą uwagę obdarzając serią przenikliwych spojrzeń.
Promienie słońca stają się strasznie ciepłe, wręcz parzące.
Padam na kolana. Natychmiast podbiega do mnie As. Liżąc po twarzy, robi wszystko abym nie stracił przytomności.
Jego język jest jednak nieprzyjemny, wilgotny i oślizgły. Staram się go odepchnąć. Psiak jest nachalny, jego kły ociekają jakąś gęstą wydzieliną, język zamienia się w wijącego węża. Przymykam powieki, starając się wyostrzyć wzrok. Zamiast tego tracę przytomność.
Otwieram oczy. W drugim końcu ulicy As gania się z kilkoma zainfekowanymi.
Według zegarka, leżałem nieprzytomny dobre czterdzieści minut. Szybko wstaję.
Jest to dokładnie to samo miejsce, w którym miałem halucynacje zakończone utratą przytomności poprzednim razem.
Doskonale pamiętam zabytkowe rogatki miasta i wiszący nieopodal ogromny billboard reklamujący najnowszą Hondę Accord.
Obok widnieje takich samych gabarytów reklama jednej z sieci telefonii komórkowej. Kurz zmieszany z białym osadem i wodą, zmieniły twarz pięknej aktorki nie do poznania. Obecnie przypomina potwora.
W oczy rzuca mi się duża plama krwi. W dość znacznym stopniu kontrastując z nieco poszarzałą elewacją bloku świadczy o incydencie, którego nikt nie chciałby być naocznym świadkiem.
- „Co to było?” – zadaję sobie w myślach pytanie. To na pewno nie jest przypadek. Dwa razy z rzędu akurat w tym miejscu dopadają mnie halucynacje, zakończone utrata przytomności.
Dokładnie zapamiętuję to miejsce. W przyszłości muszę się od niego trzymać z daleka.
Dalsza droga na szczęście nie nastręcza żadnych kłopotów. Poruszam się szybko, sprawnie.
Tylko na jednej z ulic stoi dość liczna grupa zainfekowanych, jednak dwie kostki toaletowe w pełni załatwiają sprawę. Mijając rozbitego Bentleya i Astona przez chwilę koncentruję na nich wzrok.
Oba auta są niesamowite. Szkoda, że dostępne były tylko nielicznym.
Niespełna czterysta metrów przed celem wyprawy, mimo delikatnego kataru, czuję zapach spalenizny.
Dostrzegam także, unoszący się nad koronami drzew czarny dym.
Przyspieszam.
Kłęby dymu unoszą się mniej więcej z miejsca luksusowej posiadłości.
- Kurwa! Tylko nie to! – przeklinam na głos.
Dwie minuty później dociera do mnie, że mój plan tak jak ma to miejsce w przypadku luksusowej willi, obraca się właśnie w popiół.
Nie mam pojęcia co było przyczyną wybuchu pożaru, trawiącego obecnie najwyższe z pięter, pewnym jest jednak, że całą przeprowadzkę diabli wzięli.
Jedynym plusem jest brak w zasięgu wzroku choćby jednego z zainfekowanych. Marne to jednak pocieszenie.
Odwracam się wściekły.
Nie wiem! Dosłownie nie mam pojęcia co dalej.
Ostatnia, należąca raczej do tych z gatunku desperackich, myśl podpowiada mi, bym spróbował dotrzeć do garażu.
Tak czy siak jesteśmy wszyscy w ciemnej dupie. Z Andrzejem, Maćkiem i całą resztą daleko nie zajdę. A zresztą, gdzie my teraz mamy iść?!
Pozostaje tylko jeden kierunek ewentualnej ucieczki od zainfekowanych. Mianowicie stolica. Innego wyjścia po prostu nie ma.
Muszę się śpieszyć. Jeżeli płomienie dotrą do podziemnego zbiornika z paliwem, nie będzie już po co tam iść.
Wbiegam na posesję. Przez pozostawioną szczelinę, dostaję się do garażu.
Ogień jeszcze tu nie dotarł. Nie można tego jednak powiedzieć o gryzącym, utrudniającym oddychanie jak również doprowadzającym do łez, wszechobecnym dymie.
Najpierw przy pomocy korby wprawiam w ruch mechanizm bramy, otwierając ją.
Mając do wyboru najmocniejszą wersję BMW X-6, oznaczoną literą „M” i Mercedesa klasa „G” AMG. Po chwili namysłu wybieram matowo czarne pierwsze z aut.
Kluczyki są w stacyjce, więc po wciśnięciu przycisku „Strat/Stop” wnętrze garażu rozbrzmiewa basowym dźwiękiem ponad pięciuset konnego silnika.
Kontrolka paliwa wskazuje maksymalnie wypełniony zbiornik. Przesuwam drążek automatycznej skrzyni biegów na przełożenie „D”, delikatnie wciskając pedał gazu. Samochód powoli rusza do przodu.
W połowie drogi, między wyjazdem z posesji a garażem, dochodzę do wniosku, aby wyprowadzić na zewnątrz także Mercedesa. Takie auto to prawdziwy skarb. Niewykluczone, że może w przyszłości do czegoś się przydać. Niegłupim pomysłem byłoby wrócić po niego i wyruszyć na dwa samochody.
Na wszelki wypadek zostawię go przy samej bramie. Szkoda jakby miało spłonąć.
Zatrzymuję się, gaszę silnik i wracam do garażu.
Wiśniowa tapicerka idealnie komponuje się ze srebrnym nadwoziem auta ze Stuttgartu.
Już mam przekręcać kluczyk, kiedy na wjazd spada dość duży fragment najprawdopodobniej dachu.
Wysiadam. Zupełnie zapominając, że przecież oba samochody są robionymi na zamówienie specjalnie wzmacnianymi wersjami.
Wracam więc do mini czołgu. Cacko nawet pewnie nie poczuje staranowania dymiącego blokującego przejazd elementu poszycia dachowego.
Przekręcam kluczyk w stacyjce, jednocześnie lewą ręką chwytając za skórzany uchwyt otwartych drzwi kierowcy.
Nim moje uszy wypełni ogromny huk, następstwem którego będzie rozsadzający, dezorientujący mózg dźwięk dzwonienia. Zmysłem wzroku rejestruję błysk.
Mrużę oczy. Po chwili otrzymuję dwa ogromnie mocne uderzenia. Pierwsze w plecy, drugie w prawy bark.
Zapada ciemność. Słyszę oddalające się, ostatecznie milknące dzwonienie.
Śmierć jest ciemnością, pustką. Nie ma niczego.
Chyba… chyba, że jeszcze nie umarłem.
CDN.
Serdeczne podziękowania dla Jakuba Wolnika.
Jeżeli podobał Ci się tekst polub fanpejdż:
https://www.facebook.com/pages/Czas-Z/1430189543949970
Jeżeli Chcesz aby książka "Czas Z" ujrzała światło dziennie, zapoznaj się ze szczegółami projektu "Czas Z"
https://wspieram.to/czasz
Komentarze