Historia

Mefistofelesie, wybawicielu!

pariah777 5 8 lat temu 5 086 odsłon Czas czytania: ~13 minut

Usiadłem. Wziąłem parę głębokich wdechów, chcąc się rozluźnić. Nie potrafiłem – nie w takim miejscu. Wszyscy dookoła wyglądali na... wyglądali sztucznie. Gdy to stwierdziłem, wstrząsnął mną dreszcz. Nie potrafiłem określić, co leżało u jego podstaw, ale miałem wrażenie, że to coś znajdowało się głęboko w podświadomości. Nic nowego, ostatnio często nachodziły mnie takie odczucia.

Rozbrzmiał trzeci gong. Po chwili szmery na sali ucichły, a światła przygasły. Ucieszyło mnie to – w mroku łatwiej było mi się odprężyć. Kurtyna poszybowała w górę. „Zaczyna się”, pomyślałem.

Faust wkroczył na scenę. Jego śpiew wypełnił salę. Zamknąłem oczy, pozwalając, by ogarnął mnie całkowicie, spętał zmysły i rozum. Tak się jednak nie stało. „Za wcześnie”, napomniałem siebie. To nie dla tego siwiejącego, znużonego życiem doktora przybyłem. Począłem znów obserwować sztukę w całkowitym skupieniu. Pasterze i rozweselone dziewczęta otoczyły Fausta, śpiewając chórem pieśni. „Jak długo jeszcze?”, nękało mnie pytanie. Nie interesowała mnie muzyka, nie po to tam poszedłem i zdawałem sobie z tego sprawę. Zacisnąłem zęby ze zniecierpliwienia.

„Jeszcze pięć minut i wychodzę, jeśli się nic nie zmieni” – postanowiłem stanowczo. Ta opera zaczęła mnie męczyć. Śpiewacy skakali, biegali, tańczyli, ale, na miłość boską, chodziło o coś więcej. I wtedy właśnie, kiedy prawie już porzuciłem nadzieję, pojawił się on – karmazynowe lakierki, pomalowane na czerwono paznokcie. Sardoniczny uśmiech. Ogarnęła mnie pewność, że to właśnie pojawienia się tej postaci wyczekiwałem. Oto na scenie stanął Mefistofeles ze swoim potężnym barytonem.

Nie potrafiłem oderwać od niego wzroku. Każdy jego gest, nawet ten najdrobniejszy, nie mógł ujść mojej uwadze. Patrzyłem, jak kusi Fausta, jak wyśpiewuje swoją diabelską ofertę – szczęście na ziemi pod warunkiem oddania duszy w zaświatach. Znów targnął mną dreszcz, tym razem o wiele potężniejszy. Nie miałem pojęcia, co się dzieje, ale ledwo łapałem oddech, a ciało moje drżało, jakby wiedziało o czymś, czego ja nie wiem. Jakby coś przeczuwało. Zebrałem się w sobie i, angażując w to całe swoje siły, przeniosłem wzrok z Mefistofelesa na siedzących dookoła mnie ludzi. Niektórzy byli znudzeni, inni zaciekawieni, ale nikt nie sprawiał wrażenia równie roztrzęsionego, podnieconego, co ja. Powiodłem oczami z powrotem na diabła w czerwonych lakierkach. Królował na scenie, przytłaczał innych swoim śpiewem, swoimi ruchami.

I wtedy zrozumiałem. Wstałem ze swojego miejsca i wybiegłem z sali. Zszedłem po schodach, a następnie opuściłem budynek opery. Przystanąłem na chwilę, próbując zebrać myśli. Padał deszcz, słońce już dawno zaszło. Tylko smugi światła z reflektorów samochodowych i lamp ulicznych rozcinały ciemność. Sięgnąłem do kieszeni, by sprawdzić na telefonie, która godzina. Dziewiętnasta czterdzieści pięć. Wiedziałem, że za chwilę skończy się pierwszy akt i rozpocznie się przerwa.

Za operą znajdował się parking, a jeszcze za nim Kanał Bydgoski, przez który prowadził niewielki most. To tam przystanąłem, nad ciemną taflą wody. Miasto jakby zamarło – dookoła nie było nikogo. Tylko ja i setki imion wyrytych na kłódkach przyczepionych do mostka. Zamknąłem oczy. Wziąłem głęboki oddech. Usłyszałem kroki za sobą. „To on”, pomyślałem.

– Wiesz, że nie mam za wiele czasu – powiedział.

Odwróciłem się do niego.

– Zaraz rozpocznie się drugi akt – kontynuował. – A ty, zdaje się, że znasz już moje warunki.

Nie wiem, kiedy dokładnie to pojąłem. Być może wtedy, kiedy zerwałem się z miejsca i wyszedłem. W każdym razie wiedziałem, że stojący przede mną Mefistofeles nie kierował wcale swoich słów na scenie do Fausta. Kierował je do mnie.

– Znam je. I przyjmuję – odrzekłem.

Uśmiechnął się i kiwnął głową.

– Poczekaj więc jeszcze trochę – powiedział, odchodząc. – Nadal mam drugi akt do odegrania.

Nie ruszyłem się ani o krok. Sterczałem na mostku, czekając, aż opera dobiegnie końca, a Mefistofeles powróci. Oczywiście mogłem pójść na salę i dalej oglądać występ, ale byłem zbyt podniecony tym, co wkrótce się miało wydarzyć, by móc spokojnie siedzieć na widowni. Wolałem delektować się własnym stanem, pośród mroku i chłodnego, jesiennego wiatru.

– Jestem! – Wyrwał mnie z zamyślenia znajomy głos. – Już widzę, jak krytycy zachwalają w recenzjach rolę diabła – kontynuował Mefistofeles. – Biedaczki nawet nie przypuszczają, że bili brawo dla samego pana piekła!

Zmierzyłem go badawczym spojrzeniem. Krótkie blond włosy zaczesane na bok, błękitne oczy i szyderczy uśmiech. Do tego marynarka, krwistoczerwone paznokcie oraz lakierki. „Tak właśnie wygląda diabeł w naszych czasach”, stwierdziłem.

– Zanim zaczniemy, muszę, tak dla formalności, powtórzyć umowę.

Kiwnąłem głową.

– Stanę się twoim sługą, tutaj na ziemi. Moje moce będą na każde twoje zawołanie. Dam ci wszystko, czego sobie życzysz. Sprawię, że będziesz szczęśliwy. W zamian za to, ty oddasz mi swoją duszę po śmierci. Zgadzasz się?

– Zgadzam się – odpowiedziałem.

– W takim razie musisz to przypieczętować swoją krwią – oznajmił z uśmiechem na ustach. – Wystarczy kropla uroniona do wody, nad którą teraz stoimy. Niechże ona będzie świadkiem zawarcia naszego układu!

Chwyciłem jedną z kłódek i uważnie zbadałem w poszukiwaniu ostrej krawędzi. Gdy ją znalazłem, pozwoliłem, by z drobną pomocą rozcięła mi palec. Wystawiłem go za barierkę i czekałem, aż kropla ciemnej cieczy spadnie wprost na taflę wody. Kiedy tak się stało, Mefistofeles, uśmiechając się jeszcze szerzej, powiedział:

– Więc nasza podróż się zaczęła, mój drogi.

– Chodź – rzekł, gramoląc się za barierkę. – Zaufaj mi i skacz.

Przeszedłem na drugą stronę balustrady i spojrzałem w dół. Zakręciło mi się w głowie.

– Za mną! – wykrzyknął i skoczył.

Bez zbędnego namysłu, podążyłem za nim, wprost w objęcia lodowatej wody.

I wtedy nastała ciemność. Nie zatonąłem, nie byłem nawet mokry. Przez moment czułem się, jakbym przebywał w totalnej pustce. A potem poczułem zapach siarki.

– Gdzie ja jestem!? – krzyknąłem, obudziwszy się w jakiejś zatęchłej chacie.

– Uspokój się, wszystko będzie dobrze – odpowiedział mi z sąsiedniego pomieszczenia ochrypnięty głos.

Leżałem na czymś na kształt prowizorycznego łóżka. Powoli podniosłem się do pozycji siedzącej, krzywiąc się z bólu jednocześnie. Gdy chciałem wstać, do pokoju przyczłapała się starucha w potarganych szatach. Jej twarz pokryta była strupami i bliznami po wrzodach, a w jednym oczodole, zamiast oka, miała wsadzoną czarną kulkę.

– Dokądś się wybierasz? – spytała ironicznie.

– Co ja tu robię? – wymamrotałem.

– Staruszek Mefisto poprosił, bym się tobą zajęła – odpowiedziała łagodnie. – Muszę ciebie trochę dopracować.

– Nie chcę nic od ciebie – wycedziłem. – Żądam rozmowy z Mefistofelesem.

Roześmiała się, rozdziawiając przy tym usta. Nie miała zębów. W dziurach po nich wiły się malutkie glizdy, co spowodowało u mnie falę mdłości.

– Chodź ze mną, coś ci pokażę – rzekła, gdy się już uspokoiła.

Przeszliśmy do innego pokoju. W samym centrum na podłodze nakreślony był kredą pentagram. Oświetlały go płonące w kątach pomieszczenia świece, z których powoli skapywał wosk. Nic więcej tam nie było.

– Stań na środku, kochaniutki – powiedziała pieszczotliwie.

– Po co? – odrzekłem, wzdrygając się.

– Masz osiemnaście lat, głuptasie. Nie sądziłeś chyba, że taki wiek będzie odpowiedni do czerpania rozkoszy z życia, co? Trzeba ci dorzucić tu i ówdzie, i będzie dobrze, zaufaj mi – oznajmiła.

Ostrożnie zrobiłem krok naprzód. Potem kolejny. I następny. Aż wreszcie znalazłem się w samym środku pentagramu.

– Co mam robić? – odezwałem się niepewnie do staruchy.

– Zamknij oczy! – wykrzyknęła i energicznym ruchem wyciągnęła ręce przed siebie.

Poczyniłem zgodnie z jej instrukcjami.

Zaczęła śpiewać. Potok słów wydobywający się z jej ust był dla mnie niezrozumiały – język, którego używała, nie należał do ziemskich. Po chwili poczułem ciepło otulające moje ciało. Z chwili na chwilę przybierało na sile, zupełnie jak głos staruchy. Po pewnym momencie bardziej przypominał odgłos gromu aniżeli ludzki śpiew. Wtedy moja wyobraźnia podsunęła mi obraz, który wstrząsnął mną i przeraził. Nie mogłem się zestarzeć. Nie mogłem na to pozwolić – kim bym się wtedy stał w oczach najważniejszej dla mnie osoby? Nie znaczącym nic dorosłym. Nie spojrzałaby nawet wtedy na mnie! Otworzyłem oczy.

Ujrzałem ogniste języki oplatające się wokół mojego ciała.

– Przestań! – wywrzeszczałem.

Płomienie buchnęły i zachwiały się. Starucha przewierciła mnie rozwścieczonym spojrzeniem.

– Nie waż się przeszkadzać! – odkrzyknęła.

Nie zastanawiając się, zrobiłem susa do przodu, przebijając się przez ścianę płomieni. Z momentem, kiedy postawiłem stopę poza pentagramem, ogień rozpłynął się w powietrzu, nie pozostawiając ani śladu.

– Nieeee! – zaryczała wiedźma.

Na chwilę zatopiła twarz w dłoniach, po czym, ocknąwszy się, zaatakowała mnie nienawistnym wzrokiem.

– Co żeś uczynił, głupcze!? – zawyła.

– Nie chcę się starzeć!

– Co takiego!? – odparła wściekle. – To jest polecenie od Mefistofelesa, nie jakieś widzimisię!

– Tak się składa, że na mocy mojego paktu, to ja jestem panem Mefistofelesa i nie obchodzi mnie, co on sobie wymyślił. Chcę z nim rozmawiać w tej chwili! – oznajmiłem władczym tonem.

Pokręciła głową z niedowierzania, po czym, wstrząśnięta, powiedziała:

– Nie masz pojęcia, z jakimi mocami igrasz...

– Spokojnie! – rozległ się znajomy mi głos. – Oto przybyłem!

Spojrzałem w jego kierunku. Mefistofeles stał przy kominku w sąsiednim pokoju i otrzepywał się z sadzy.

– Wybacz mi. Myślałem, że odrobina dorosłości ci się spodoba, skoro będąc młodzieńcem jesteś taki nieszczęśliwy – powiedział.

– Chcę... coś innego – wymamrotałem nieco speszony przed diabłem. „Kogoś innego”.

Mefistofeles spojrzał mi prosto w oczy. Trwał tak przez moment, badając mnie swoimi niebieskimi ślepiami, po czym wreszcie oznajmił:

– Teraz rozumiem...

„On czyta w myślach!?”, rozdźwięczało pytanie w mojej głowie. W tym samym momencie, jakby w odpowiedzi, Mefistofeles się uśmiechnął.

– Chodź, poszukamy ci tego czegoś innego, jak to nazwałeś – rzekł i odwrócił się w stronę komina.

Następnie gestem dłoni nakazał, bym podszedł bliżej. Gdy to uczyniłem, chwycił mnie za nadgarstek, a z kominka buchnęły wprost na nas płomienie.

Odzyskawszy przytomność, spostrzegłem, że stoję na środku zielonej polany, którą okalały ogromne drzewa. Rozejrzałem się na boki, ale nie dostrzegłem nigdzie Mefistofelesa.

– Gdzie jesteś, diable!? – krzyknąłem.

Moje pytanie pozostało bez odpowiedzi. „To nie dzieje się naprawdę”, pomyślałem, podziwiając błękitne niebo bez jakiejkolwiek skazy w postaci nawet najmniejszej szarej chmurki. Było gorąco, było pięknie. Ale gdzieś w tym pięknie tkwił dysonans. Ruszyłem naprzód, w stronę linii drzew.

I wtedy z gąszczu wyłoniła się postać. Poskręcana, pokraczna, wychudzona o kościstych dłoniach. Ledwie szła, podpierając się o pnie drzew, a gdy opuściła las, zaczęła pełznąć żałośnie po trawie. Nie przypominała człowieka w żadnym stopniu. „To nie dzieje się naprawdę”, powtórzyłem w myślach.

Kiedy znalazła się parę metrów przede mną, zatrzymała się, a jej szmaragdowe ślepia zwróciły się prosto w moją stronę.

– Niszczyciel... przybył... Plugawi... naszą świętość...! – wymamrotała, wydając tym samym swoje ostatnie tchnienie.

Przez moment wpatrywałem się w jej truchło, drżąc ze strachu, po czym okrążyłem je szerokim łukiem i zagłębiłem się w gąszcz drzew.

Idąc, spostrzegłem pewną zachodzącą w środowisku zmianę. Z początku była ona niedostrzegalna, lecz po paru minutach marszu stała się widoczna. Pnie przybrały odcień szarości, a liście na krzakach i paprociach wydawały się być przeżarte jakąś chorobą – pokrywały je ciemnoczerwone plamy. Nawet błękitne niebo okryło się kłębiastymi chmurami zwiastującymi ulewę. Z obawy zrodzonej z przeczucia, zacząłem biec.

– Mefistofelesie! – zwołałem pośród zgniłych roślin. – Gdzie jesteś!?

Pod moimi stopami, z szarej papki, która dawniej mogła być mchem, wypełzały glizdy. Czarna powłoka rozpostarła się nad koronami drzew, przepuszczając tylko nieliczne promienie światła. W powietrzu dominował zapach rozkładu, drażniący i intensywny. Nie miałem siły już biec. Prawdę mówiąc, bałem się tego, co mógłbym tam dalej ujrzeć.

– Mieliśmy umowę! Przyzywam cię! – wykrzyczałem desperacko.

Coś się poruszyło. Tuż przede mną szara papka zabulgotała, a gnieżdżące się w niej robactwo zaczęło uciekać w popłochu. Cofnąłem się o kilka kroków, nie spuszczając wzroku z rosnącego w ziemi wybrzuszenia. Zaczęło pękać, jak wrzód. Wyciekła z niego czarna maź, której towarzyszył odtrącający odór zgnilizny. Następnie wyłoniła się dłoń. Potem druga. Obie trupio blade. Ich palce wieńczyły długie, czerwone szpony.

– Mefisto... – szepnąłem.

Spod ziemi wyszarpnęła się głowa. Postać wsparła się na rękach i wypełzła z dziury, a gdy już to zrobiła, stanęła przede mną w całej swojej przerażającej okazałości.

– Co to ma znaczyć...? – odezwałem się wreszcie.

Na twarzy tego czegoś pojawił się uśmiech, obnażający lśniące, smukłe i ostre kły.

– Chcę cię uczynić szczęśliwym... Nie utrudniaj mi tego! – warknął i rzucił się na mnie.

W przypływie adrenaliny obróciłem się na pięcie i zwinnie skoczyłem w przód, unikając potwora, i tym samym rozpoczynając swoją ucieczkę. Biegłem, wymijając pnie oraz uważając na wystające z ziemi zdradzieckie korzenie.

– Nie uda ci się! – wywrzeszczał. – Mamy pakt!

Rozbrzmiał huk. Fala wiatru przetoczyła się po lesie, zwalając mnie z nóg. Uderzyłem głową o coś twardego. Potem był tylko ból.

– Uratuj nas...

Czułem krople deszczu obijające się o moje ciało.

– Ratuj... Naszą miłość...!

Czułem śmierć kryjącą się w każdym wdychanym przeze mnie hauście powietrza.

– On chce nas zniszczyć... Potrzebujesz nas...!

– DOSYĆ! – wrzasnąłem, otwierając jednocześnie oczy.

Wszystko ucichło. Przez moment byłem tylko ja. Potem moja świadomość ogarnęła to, co działo się wokół. Nie miałem czucia w dolnej części ciała. Niebo nade mną przybrało karmazynowy odcień.

– Jak ci się podoba moje dzieło!? – rozległ się przeraźliwy ryk dochodzący z dołu.

Byłem na samym czubku góry. Góry zbudowanej z krwi, trzewi i kości żywych istot. Wielki stos ciał. Wciąż żywych, wijących się i jęczących ciał. Tysiące istot podobnych do tej, która wypełzła z lasu. Spoczywały pode mną, tworząc tę żywą masę, jakiej zwieńczeniem byłem ja sam.

– Wtargnąłem tutaj... – dochodził głos z dołu.

Desperacko próbowałem się wydostać, ale moje nogi ugrzęzły, stając się częścią góry.

– …pokonałem twoich strażników...

Zacisnąłem zęby ze złości i bezradności. Gigantyczna masa ciał jęczała coraz bardziej.

– …a teraz zniszczę ich całkowicie...

Spojrzałem w dół i zobaczyłem, jak potwór się wspina, chwytając przypadkowe wystające kończyny nieszczęśników, którzy w odpowiedzi wrzeszczeli lub wierzgali się, jeśli nie byli w stanie wydobyć z siebie głosu. Zapłakałem i spojrzałem ku górze. „Ratuj mnie, Ojcze, błagam”, wyszeptałem w myślach, roniąc łzy.

– …a to wszystko w imię twojego szczęścia – rzekł z uśmiechem na ustach, gdy stanął tuż przy mnie, na czubku góry.

– Nie! Jestem twoim panem! Mieliśmy układ, Mefistofelesie! – zaapelowałem do monstrum.

Położył swe dłonie, zwieńczone czerwonymi szponami, na mojej głowie. Nie mogłem nic zrobić. Tylko modlić się w głębi duszy.

– To musiało się tak skończyć! Zniszczenie tego miejsca jest niezbędne! – wygłosił chłodno.

– Dlaczego...? – zapytałem, łkając.

– To miejsce jest świątynią twojego bólu, głupcze! Budowałeś i kultywowałeś je od miesięcy, uznawałeś za świętość, kiedy tak naprawdę jest to jedynie trucizna dla ciebie! Twój umysł, w którym właśnie przebywamy, musi zostać ukształtowany na nowo!

I wtedy zrozumiałem. Ze łzami w oczach, zrozumiałem.

– To jedyna twoja szansa – warknął. – Podbiłem to miejsce, stałem się jego panem. Możemy teraz wszystko naprawić. Cofnąć zniszczenia. Ogniem strawimy pasożyta, który doprowadził cię do takiego stanu! Ale nie potrafię tego zrobić bez twojej pomocy – oświadczył. – Zabierz mnie tam, gdzie wszystko się zaczęło. Zrób to teraz! Skup się!

Przymknąłem powieki. Góra mięsa zaczęła wrzeszczeć, krzyczeć, protestować. Ostatni lament pokonanego umysłu. Ostatni lament kajdan, które sam sobie wykułem i sam założyłem, po czym pielęgnowałem. Nadszedł czas, bym uwolnił się od tego brzemienia. Nadszedł czas, by to miejsce przepadło.

Wyobraziłem sobie moment, kiedy zaczął się ból.

Znalazłem się w pubie. Mefistofeles stał u mego boku – w swojej ludzkiej postaci, w swoich lakierkach. Nie było widać ani klientów, ani obsługi. Skądś dobiegały jednak odgłosy biesiady.

– Tędy – powiedziałem do swojego towarzysza i poprowadziłem go w kierunku schodów wiodących na dół.

Zeszliśmy. Tam ujrzeliśmy grupę osób siedzących wokół długiego stołu. A między nimi...

– To ona... – wyszeptał Mefistofeles.

Kiwnąłem głową. To była ona.

– Jak to się stało – zapytał diabeł – że wystarczył jeden wieczór, byś tak oszalał na jej punkcie?

– Nie wiem... – odrzekłem beznamiętnie.

Miałem wrażenie, że wszystkie emocje we mnie umarły. Że przekroczyłem granicę, za którą było już tylko chłodne działanie, bez miejsca na uczucia.

– Wiesz, co musisz zrobić, prawda? – rzucił pytanie, choć znał odpowiedź.

– Tak – odparłem.

Wśród tych ludzi widziałem także samego siebie. Wesołego, gadatliwego. Wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że spotkanie pewnej dziewczyny tamtej nocy uczyni z mojego życia ruinę przepełnioną cierpieniem.

Podszedłem bliżej. Nikt nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności. Nachyliłem się i szepnąłem sobie do ucha:

– Opuść to miejsce. Teraz. Zanim będzie za późno.

To powiedziawszy, cofnąłem się do Mefistofelesa.

– Właśnie naprawiłeś wszystko. Usunąłeś ból z własnych wspomnień – rzekł diabeł.

Obserwowałem, jak zaczynam niechętnie przepraszać wszystkich, gdyż muszę wyjść wcześniej. Widziałem, jak opuszczam ten lokal, jeszcze zanim wpadłem w ten tragiczny urok. Jeszcze zanim wprawiłem tę gigantyczną machinę skutków w ruch.

– Nawet jeśli nie zmieniłeś biegu wydarzeń w rzeczywistości, to zmieniłeś go w swoim umyśle – rzekł dumnie Mefistofeles. – A uwierz mi, że to jest ważniejsze.

Wszystko zaczęło się rozpływać. Pub zniknął. Potem znów przebywałem na czubku góry, lecz i ona się rozpadła, nie pozostawiając nic po sobie.

Stałem z Mefistofelesem pośród nieskończonej otchłani.

– To koniec? – zapytałem.

– Tak. Zostałeś oczyszczony. Kiedy spojrzałem w twoje oczy, w chacie czarownicy, zrozumiałem, na czym polega twój problem. Teraz go rozwiązałem. Możesz zacząć żyć od nowa. Wolny. Idź i zbuduj swój nowy świat!

Światłość zalała wszystko. Pochłonęła mnie.

Obudziłem się w szpitalu. Ludzie zaczęli gromadzić się wokół mnie.

– Wybudził się! – powtarzali między sobą.

Powiedziano mi, że byłem w śpiączce przez dwadzieścia dni, a to przez moją nieudaną próbę samobójczą – wybiegłem z opery, a następnie chciałem się utopić. Tak oni to widzą. Nie powiedziałem im, co się tak naprawdę stało.

Niedługo potem wróciłem do domu. Pierwsze, co zrobiłem, to poszedłem do swojego pokoju. Znalazłem wszystkie jej zdjęcia, wszystkie związane z nią rzeczy, które czciłem. A potem spaliłem. I stałem się wolny od cierpienia. Szczęśliwy.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

za długi tytuł. lepszy byłby „Mefisto, wybawicielu”.
Odpowiedz
Nie podoba mi się. Za dużo w tym filozofowania i wizji "z d**y" a za mało pasty w paście. Przekombinowane.
Odpowiedz
Po więcej zapraszam na mój nowy profil autorski – Szymon Sentkowski! ;)
Odpowiedz
Świetne tylko troszke długie.. :/ ale i tak świetne! :D
Odpowiedz
Kotna pasta juz dawno takiej nie czytalem! Wiecej!!!
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje