Historia
Czas Z Rozdział 1
Spis wszystkich tekstów w profilu autora: http://straszne-historie.pl/profil/5577
Jest to obszerny fragment pierwszego, książkowego rozdziału „Czas Z”.
Chciałbym aby każdy z Czytelników wiedział czym będzie się różniła książka „Czas Z” (o ile dojdzie do jej wydania) od powszechnie znanej wersji „Czas Z”.
ROZDZIAŁ 1
Wszystko zaczęło się przedwczoraj, w piątek dwudziestego lutego. Siedziałem wraz ze swymi dwoma przyjaciółmi w pubie Rock.
Może nie było to miejsce jakoś niesamowicie kameralne, ale klimat jak i przychodzący ludzie, zaliczali się do tych jak najbardziej w porządku.
Wszystkie kilkanaście stolików było zajętych. Próżno więc kolejni przybyli rozglądali się w poszukiwaniu wolnego miejsca. Wodząc wzrokiem po lokalu ostatecznie musieli zadowolić się miejscami stojącymi.
Niewielki barek okupowała żądna wszelkiego rodzaju napojów procentowych klientela. Pomimo, iż dwie sprawnie poruszające się dziewczyny robiły co mogły, zanim stanęły na naszym stoliku szklanki z piwem, należało swoje przy barku odstać. W tle niesamowitej ilości wypowiadanych i mieszających się ze sobą słów, zdań, zwrotów, słyszalne były dźwięki wykonywanej przez jedną z gwiazd muzyki pop piosenki.
Akurat tego dnia, Marek miał ochotę upić się do nieprzytomności. Zawsze skory do takich akcji Włodek, twardo deklarował dotrzymanie mu kroku. Ja oczywiście na miarę możliwości też. Chociaż już słyszałem krzyki swej dziewczyny po powrocie do domu.
- Nie martw się, pokrzyczy i przestanie. Potem będzie kilka cichych dni i wszystko rozejdzie się po kościach wracając do normy – próbował uspokoić mnie Marek.
Jasne, zdaję sobie sprawę z tego, że ma rację, a zresztą, co się będę przejmował tym, co będzie za kilka godzin.
Marek powód do upicia miał, jakby to powiedzieć, zupełnie niespotykany. Otóż facet, z którym żyła jego mama z dnia na dzień zwariował. Pan Witold, bo o nim mowa, najnormalniej w świecie oszalał bez jakiegokolwiek konkretnego powodu. Szkoda gościa, nie dało się go nie lubić. Marek traktował go jak ojca, którego zawsze chciał mieć. Dlatego to, co się wydarzyło dwa dni wcześniej przybiło go. O pani Zofii, jego mamie, nie wspominając.
Tak sobie siedzieliśmy i dyskutowaliśmy, chcąc w jakiś sposób pocieszyć przyjaciela. Co jakiś czas koncentrując wzrok na nowo przybyłej do pubu przedstawicielce płci pięknej.
Wszelkie starania na niewiele się jednak zdawały.
Po wypiciu czwartego piwa, zdecydowaliśmy się na dwie pięćdziesiątki wódki. Dwadzieścia minut później, Marek zaczął opowiadać nam kilka ostatnich godzin z normalnego życia ojczyma. Sam wszystko to słyszał od mamy. Zależało mu także, aby absolutnie nikt się o tym nie dowiedział. Dlatego wraz z Włodkiem zadeklarowaliśmy milczenie.
- Kurwa, mówię wam – zaczął Marek – sam na początku w to nie wierzyłem. Doskonale znam jednak mamę. Nigdy nie przesadzała, ale to co mi powiedziała… ja pierdole, to się kupy nie trzyma.
- Powiesz w końcu o co chodzi? – nie wytrzymał Włodek.
- Witold dzień wcześniej zobaczył coś przez okno. Mama nie wie co to było. Jednak natychmiast wyszedł z domu. Od tamtej pory zachowywał się jakoś dziwnie. Znaczy - inaczej niż do tej pory. Nie interesowało go nic, poza siedzeniem przed monitorem komputera i przeglądaniem stron internetowych.
- Nie widzę w tym niczego dziwnego – mówiąc to uśmiechnąłem się.
- Gadasz tak, bo go nie znasz. Internet zawsze gówno go interesował. Wolał iść do sklepu i wydać dwadzieścia złotych na gazety, niż siedzieć przed monitorem i jak to sam mówił „bezmyślnie klikać w klawiaturę”. Taki już był. A tu nagle pije kawę za kawą i nie rusza się sprzed monitora. Następnego dnia, jak tylko zrobiło się ciemno wyszedł z domu, a jak go znaleźli… no to już było po wszystkim.
- To prawda, że siedział pod bramą cmentarza i coś tam sam do siebie mamrotał?
- Prawda, od tamtej pory nie ma z nim kontaktu.
- Sprawdzałeś strony internetowe, które przeglądał?
- No pewnie, to było pierwsze co zrobiłem. Wszystkie dotyczyły okultyzmu, ożywiania zmarłych, historii wszystkich nekropolii w naszym mieście, a także skażenia środowiska. Dwie strony należały do jakiś koncernów chemicznych. Chyba Mirwex i Cobad, albo jakoś tak.
- To akurat największe, specjalizujące się w przemyśle chemicznym firmy w Europie. Ale co to ma wszystko ze sobą wspólnego? – zapytał Włodek.
- No właśnie, nie mam zielonego pojęcia. Ale co najciekawsze zamierzam to sprawdzić!
- Tak, jasne, możesz powiedzieć jak?
- Planuję dzisiaj w nocy wbić się na cmentarz. Witolda szczególnie interesowała jego stara część. Tam musi być jakiś znak, albo może nawet rozwiązanie zagadki.
- Kurwa, wariat! – wykrzyczał Włodek – Mieliśmy dziś się upić, a nie latać po cmentarzu.
- To nie idź! Czy ja cię do czegoś zmuszam?
- Na mnie też nie licz – powiedziałem, wychylając kolejną pięćdziesiątkę wódki.
W trakcie dalszej rozmowy, dowiedzieliśmy się jeszcze, że nieopodal pobliskiego cmentarza miał miejsce cztery dni temu wypadek. Kolizji uległy dwie cysterny, należące do wymienionych wcześniej firm. Jednak, według zapewnień fachowców, obie zostały odpowiednio zabezpieczone, a o jakiejkolwiek formie skażenia, nie może być mowy.
Oczywiście do godziny trzeciej w nocy, dyskutowaliśmy wyłącznie o panu Witoldzie. Nie wpadliśmy jednak na pomysł żadnej metody, mogącej w jakikolwiek sposób doprowadzić do zrównoważenia psychiki naszego kumpla. Chwilę po wspomnianej godzinie, jako ostatni goście, opuściliśmy na chwiejnych nogach pub.
Solidnie pijani, wspólnie z Włodkiem, postanowiliśmy najpierw odprowadzić Marka. Jeszcze naprawdę gotów jest pójść na cmentarz, a w takim stanie i tak niczego by tam nie znalazł, poza kilkoma siniakami. Pominę tutaj kwestię różnych historii, które każdy z nas słyszał. Poczynając od zaczepienia się któregoś z elementów garderoby o krzyż, ławkę, czy co tam innego, po wpadnięcie do jakiegoś pustego, otwartego, bądź nowo przygotowywanego grobu.
Szczególnie te pierwsze przypadki, zawsze kończyły się śmiercią. Najczęściej oczywiście na atak serca. Biedak zaczepi szalikiem o krzyż, a pierwsze co podsuwa zalany paniką rozum to myśl: „ktoś wyciągnął po mnie ręce zza grobu”.
Ostatecznie odprowadziliśmy Marka pod same drzwi wejściowe jego mieszkania. Sami zaś rozeszliśmy się do swoich domów. Idąc do domu, mieszczącego się na jednym z tak licznych w naszym mieście blokowisk, mijałem tak jak ja wracających z imprez ludzi.
Niczym zjawy, chwiejnym krokiem snuli się poszczególnymi ulicami, zerkając zmęczonym wzrokiem w stronę wystaw, mijanych ludzi, bądź ulicy, z utęsknieniem wyglądając autobusu nocnego lub akurat przejeżdżającej taksówki.
Wszedłem do domu cicho niczym ninja. Przebudzona Natalia była ostatnią osobą jaką chciałem zobaczyć.
Kilka minut później położyłem się, natychmiast zasypiając.
Następnego dnia przywitała mnie złowieszcza cisza. Słyszałem jak moja luba krząta się po domu, ale moich wczorajszych wyczynów postanowiła nie komentować, dzięki Bogu oszczędzając mi nasilenia bólu głowy.
Kilkanaście minut zajęło mi dojście do siebie. Spojrzałem na zegarek, wskazujący szesnastą dwadzieścia dwie. I tak cały dzień przeznaczony był na regeneracje, więc późna godzina nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Dwadzieścia minut później postanowiłem zaczerpnąć świeżego powietrza, a przy okazji pójść do sklepu po kilka butelek wody mineralnej.
Zakładałem kurtkę, kiedy drogę do drzwi zagrodziła mi Natalia.
- Gdzie idziesz?! – ton głosu nie należał do przyjemnych, mimo wszystko postarałem się być grzeczny i uprzejmy.
- Do sklepu, a przy okazji się przejść.
- Tak? A gdzie będziesz spacerował, jeśli można wiedzieć?
- Nie wiem, o co ci chodzi?
- Pił wczoraj z tobą Marek?
- Tak, a co?
- To trzeba było wysilić się i odprowadzić go do domu!
- Przecież go odprowadziliśmy. A w ogóle to…
- No to widocznie odprowadziliście go nie do tego domu co trzeba, bo do swojego niestety nie dotarł.
Szczerze powiedziawszy dosyć już miałem tej rozmowy. I tak nic produktywnego nie mogło z niej wyniknąć.
- Dobra, coś się stało?- zapytałem zdecydowanym tonem.
- Zniknął, znaleziono tylko jego zakrwawioną kurtkę. Leżała przy cmentarnej bramie.
- Kurwa! Przecież odprowadziliśmy go pod same drzwi!
- O jedenastej dzwoniła zapłakana Monika i…
Nie czekając co miała mi do powiedzenia, wybiegłem z domu.
Od razu skierowałem się w stronę bloku, w którym mieszkał Włodek.
Większość drogi pokonałem biegiem. Kiedy więc niemalże wbiegłem do jego mieszkania, dobrą minutę zajęło mi unormowanie oddechu. Przez cały ten czas mój kumpel obdarzał mnie mocno zdziwionym wzrokiem.
Oczywiście o niczym nie wiedział.
- Przecież tak tego nie zostawimy!
- No pewnie, że nie! Trzeba iść na ten cholerny cmentarz i się rozejrzeć. Wszystko wskazuje na to, że to tam tkwi rozwiązanie.
Szliśmy szybkim krokiem, nie odzywając się nawet słowem.
Jako, że poszliśmy na skróty, na jednym z podwórek, minęliśmy grupkę nastolatków siedzących na ławce, zawzięcie palących coś, co powodowało po kolei u każdego ogromne ataki kaszlu. Kilkadziesiąt metrów dalej kilku ich rówieśników grało w koszykówkę. Widać było, że nie zajmowali się tym sportem na poważnie, gdyż ilość trafionych koszy, była niewspółmiernie mała do wrzawy jakiej byli źródłem.
Mijając stację benzynową, ukazało się naszym oczom betonowe, cmentarne ogrodzenie.
Czerwony, jaskrawy neon koncernu branży paliwowej, rzucał poświatę na akurat wychodzącego ze sklepu rozgoryczonego mężczyznę.
- Znowu zablokowała kartę! To już trzeci raz w tym tygodniu. Wykończy mnie! – krzyczał do trzymanego przy uchu telefonu komórkowego, żwawym krokiem idąc w stronę stojącego przy dystrybutorze seata.
Przebiegliśmy przez jezdnię za cel obierając cmentarną, kutą, masywnie wyglądającą furtkę.
Przekraczając bramę nekropolii poczułem nieprzyjemny odór. Rozejrzałem się na wszystkie strony, ale wydawało się, że ten smród czuję tylko ja. Kilka osób chodziło między grobami, jednak ich twarze nie wyrażały jakiejkolwiek formy zniesmaczenia.
- Dziwne – pomyślałem.
Mijani ludzie odwiedzali groby znajdujące się w nowej części cmentarza. Naszym celem była zaś jego stara część.
Pamiętam, jak zawsze straszono nas niesamowitymi legendami na temat tej części cmentarza, duchy, zjawy i takie tam. Mijając umowną granicę między starą a nową częścią nekropolii, wspomniany wcześniej smród nasilił się. Zapytałem mego kolegi czy coś czuje. Ten jednak popatrzył się tylko na mnie, wzruszył ramionami i odpowiedział:
- Nic a nic.
Mina mojego towarzysza była daleka od wyrażenia choćby odrobiny entuzjazmu. Nie ma się temu co dziwić, ostatecznie chodzenie na kacu po cmentarzu nie należy do przyjemności.
To dziwne, ale obok niektórych grobów, zauważyłem rozkopane miejsca. Parę lat temu głośno było o złodziejach plądrujących stare groby w poszukiwaniu kosztowności. Ale to było kilka lat temu. Poza tym - chcąc dostać się do grobu, musieliby to zrobić w inny sposób. Przynajmniej mi się tak wydaje.
Powoli chodziliśmy wokół grobów, nic jednak prócz wspomnianych powyżej rozkopanych miejsc nie zauważyliśmy. Minęliśmy kilka ogromnych krypt, na ich spadzistych dachach siedziały czarne, kraczące co jakiś czas, wrony.
Zaczynało się ściemniać. Nie muszę dodawać, że zaczęło się robić coraz mniej przyjemnie. Mimo wszystko, klimat przebywania w takim miejscu, przy zapadającym dookoła mroku, jest niepowtarzalny.
- Nic tu nie znajdziemy! Spadamy stąd! – powiedział nieco nerwowo Włodek.
- Zaczekaj, jestem pewny, tu musi się coś kryć!
- Być może, ale wątpię byśmy chcieli to zobaczyć będąc tu sami. Poza tym robi się ciemno. Moim zdaniem Marka tu nie ma.
Faktycznie naszego zaginionego kumpla na pewno tu nie było. Postanowiłem przyjść tu jeszcze raz później. Dla świętego spokoju nie będę ciągnął nikogo ze sobą.
Włodek bez kitu miał pietra. Nerwowo rozglądał się we wszystkie strony, tak jakby nagle zza któregoś z pomników miało coś wyskoczyć.
Rozstaliśmy się dwie ulice przed blokiem w którym mieszkał, ustalając, że jutro rano znów tu przyjdziemy. Wstępnie umówiliśmy się na godzinę dziesiątą.
W mieszkaniu panowała cisza. Moja dziewczyna w ramach konsekwentnie wymierzonej kary wynikającej z wczorajszego pijaństwa nie odzywała się nawet słowem. Ponieważ tak jak ja, zalicza się do grona ludzi upartych, wiedziałem, że przynajmniej do poniedziałku będzie w swym postanowieniu konsekwentna. Bardzo odpowiadał mi bieżący obrót spraw. Dużo gorzej zniósłbym jej wykłady. A tak przynajmniej w spokoju mogłem po raz któryś przeanalizować sytuację, rzecz jasna nie dochodząc do żadnego sensownego wytłumaczenia o rozwiązaniu nie wspominając.
Tuż przed godziną dwudziestą trzecią, mimo protestów Natalii, wyszedłem z domu. W ten sobotni wieczór większość mieszkańców albo siedziała w domach, albo bawiła się w którejś z dyskotek, klubów lub pubów. Nieliczni szli do kina, teatru lub spacerowali ulicami miasta. Najgorsza była mgła. Na razie nie była gęsta, ale w trakcie piętnastominutowej drogi na cmentarz, wyraźnie przybrała na intensywności.
Mijając bramę wejściową jeszcze raz zastanowiłem się czy nie popełniam błędu. Byłem pewny, że nie przypadkiem po wizycie tutaj zwariował Pan Witold. Tak samo jak nie przypadkiem rano przed bramą znalezioną zakrwawioną kurtkę Marka.
Mimo wszystko wszedłem na teren nekropolii.
Od razu uderzył mnie w nozdrza odór. Był intensywniejszy niż kilka godzin temu. Mijałem poszczególne groby, starając się być przez nikogo nieusłyszanym. Dziwne? Bo przecież, kto przy zdrowych zmysłach mógłby teraz łazić po cmentarzu. No i niby dlaczego miałbym się go obawiać?
Usłyszałem ruch przy mijanym grobie. Zatrzymałem się od razu spoglądając w tamtą stronę. Nie dostrzegłem jednak nikogo ani niczego, to pewnie jakiś kot, albo diabli wiedzą co. Ruszyłem więc dalej.
Dochodzący zza pleców odgłos wokalizacji sowy, przyprawił mnie o gęsią skórkę Ptaszysko obserwowało mnie pewnie ze swojego ukrycia, znajdującego się kilkanaście metrów nad ziemią, w starym masywnym dębie.
Kilka sekund później znów o swojej obecności przypomniała sowa, tym razem słyszałem także wtórujące jej odgłosy wron.
Minąłem miejsce, w którym kilka godzin temu zakończyłem wraz z Włodkiem naszą wyprawę. Mgła nieco zgęstniała.
- Cholera mogłem wziąć latarkę – przekląłem w duchu. O ile w pierwszej części starego cmentarza paliły się gdzieniegdzie znicze, nieco rozświetlające ciemność i mgłę. Tak tutaj niemalże nie było widać nic. Co kilkanaście metrów stała co prawda stara latarnia, ale o ile świeciła, to emitowane sztuczne światło nie na wiele się zdawało.
Znów usłyszałem ruch i to kilkanaście metrów przed sobą. Oddech zaczął przyśpieszać, serce tłuc jak oszalałe. Zatrzymałem się stając w bezruchu.
Bałem się. Autentycznie bałem się. Odgłos tak jakby szurania nogami po ziemi oddalał się. Ruszyłem za nim. Z duszą na ramieniu, ale ruszyłem za nim.
Mgła nieco opadła. Zacząłem dostrzegać coraz wyraźniejsze kontury poszczególnych grobów, pomników, posągów aniołów z rozpostartymi skrzydłami, bądź pogrążonej w zadumie Matki Boskiej. W końcu moim oczom ukazała się, słabo oświetlona przez małą latarnię kapliczka. Większą jej część zasłaniały opadające, rozłożyste gałęzie płaczącej wierzby. Zauważyłem znikającą za jej drzwiami ociężale idącą sylwetkę. Potem już tylko usłyszałem trzask zamykających się drzwi. Powoli, zachowując wszelkie środki ostrożności, poszedłem w tamtą stronę. Z trudem łapałem powietrze, nogi zrobiły mi się jak z waty, niemalże uginając się pode mną. Fetor był nie do zniesienia.
Stojąc przed drzwiami budowli, poważnie zastanawiałem się czy je otworzyć. Drżącymi rękoma chwyciłem masywny uchwyt, ciągnąc go w swoją stronę.
Jedno skrzydło, masywnych wrót uchyliło się. Powoli wychyliłem głowę, zaglądając do pomieszczenia.
Najpierw usłyszałem mlaskanie i siorbanie, potem dostrzegłem leżącego na podłodze, zmasakrowanego człowieka.
Nad nim klęczało kilka sylwetek pożerających jego wnętrzności.
Autentycznie! Oni wpychali sobie do ust jego jelita. Z przerażenia zaczął mi drżeć podbródek. Jeden z kanibali podniósł głowę. Nasze oczy spotkały się.
Kurwa! To był trup. Jestem pewny tego, że nie miałem wtedy do czynienia z żadną z żywych istot. Jego twarz była na wpół zgniła, tak samo jak skóra na nieosłoniętym przez strzępki ubrania ciele.
Kanibal wydał jakiś dziwny rodzaj pomruku. Chwilę później przyglądało mi się kilka par przegniłych oczu.
Nagle wszyscy ruszyli w moja stronę.
Puściłem drzwi, uciekając jak najszybciej. Słyszałem ich dosłownie kilka metrów za sobą. Charcząc, rzężąc i powłócząc nogami, starali się mnie dopaść.
Okazało się jednak, że są nieco ode mnie wolniejsi.
Biegłem najszybciej jak potrafiłem, zaczęło mi brakować tchu. Na szczęście byłem już prawie przy wyjściu.
To cud, że do niego dotarłem. Biegłem zupełnie na ślepo, byle tylko uciec i zgubić pościg.
Mgła opadła. Już tylko jej kilkucentymetrowa warstwa utrzymywała się nad ziemią. Byłem przy wyjściu, gdy drogę zagrodził mi gość ze zwisającymi z brzucha wnętrznościami. Nie miałem wtedy czasu zastanawiać się czy to ten sam, który jeszcze parę minut temu był posiłkiem. Roztrzęsiony, zacząłem biec w lewo, byle dalej od tego monstrum.
Kilka metrów dalej natknąłem się na kiwającą się nad grobem sylwetkę. Słysząc mnie odwróciła się. To był Marek! Tylko… martwy. Całe jego ubranie było zakrwawione, twarz natomiast poraniona.
Skręciłem w jedną z bocznych alejek. Usłyszałem krzyk dochodzący zza bramy cmentarza. Bestie dopadły pewnie kogoś spacerującego przycmentarną ulicą.
Nie mam pojęcia skąd wziąłem tyle sił, ale dobiegłem w drugi koniec cmentarza. Odwróciłem się, wyglądało na to, że pościg, przynajmniej na razie, został zgubiony. Brama z drugiej strony była zamknięta, nie miałem więc wyjścia jak wgramolenie się na nią.
Stojąc po drugiej stronie musiałem chwilę odpocząć. Oddech z trudem dał się unormować. Ledwo doszedłem do siebie, a od razu pomyślałem o jak najszybszym dotarciu do domu. Wziąłbym jedną ze stojących kilka ulic dalej taksówek, niestety nie miałem przy sobie nawet złotówki. Zacząłem więc biec najkrótszą z dróg, mogącą doprowadzić mnie do domu. Biegłem truchtem. W przeciwnym razie znów straciłbym oddech po pokonaniu kilkudziesięciu metrów.
Gdy dotarłem na ulicę, przy której znajdowało się wejście na cmentarz, stanąłem jak wryty. Na środku drogi stały dwa samochody osobowe i autobus nocny. Dokładnie pamiętam nawet jego numer „N62”. Z wnętrza największego z pojazdów dochodziły krzyki, coraz bardziej jednak zagłuszane przez jęki i nawoływania pomocy.
Na ulicy leżało natomiast parę ciał, wokół których klęczało kilka sylwetek wpychających sobie do ust ich trzewia. Udało mi się w sposób niezauważony przebiec kilka ulic. Póki co priorytetem było dostanie się do domu. Stamtąd zadzwonię na policję. Zresztą i tak nie zaryzykowałbym osobistego pojawienia się na komisariacie. Przecież jak nic uznaliby mnie za wariata.
W pobliżu mojego miejsca zamieszkania panował spokój. Chorda tych umarlaków nie zdążyła jeszcze tutaj dotrzeć.
Wbiegłem do domu zatrzaskując za sobą drzwi. Nerwowo przekręcałem także po kolei pokrętła wszystkich zamków.
Natalia wyrosła mi zza pleców niczym zjawa:
- Czyś ty do końca zgłupiał?!
- Kurwa! Oni tu za chwilę będą! Na jak długo wystarczy nam jedzenia? Zresztą, muszę zadzwonić na policję.
Patrzyła na mnie jakbym postradał wszystkie zmysły. Faktycznie mogło to tak wyglądać.
Zanim cokolwiek jej wyjaśniłem, trzymałem w ręku telefon komórkowy, dzwoniąc z niego pod jeden z numerów alarmowych.
Po dwudziestym którymś z rzędu sygnale, odezwał się głos funkcjonariusza. Moja narzeczona patrzyła na mnie z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy. Mówiłem o powstających z grobów umarlakach, atakujących następnie nieświadomych niczego ludzi. Niemniej zdziwioną, oraz zszokowaną minę musiał mieć gość w tej chwili słuchający mnie.
- W porządku, przyjąłem zgłoszenie, w najbliższym czasie zweryfikujemy je.
- Nie! Nie! Za kilka minut może być za późno. Oni załatwią całe miasto, potem kraj, a potem…
Nie zdążyłem dokończyć, funkcjonariusz rozłączył się.
- Co ty pieprzysz?! Czegoście się wczoraj ochlali? Masz jakieś haluny, czy co?
- Naprawdę! Nie kłamię, byłem na tym przeklętym cmentarzu. Najpierw z Włodkiem, potem sam i wtedy to się zaczęło!
Nie było oczywiście możliwości abym ją przekonał. I tak na pewno w dalszym ciągu stali byśmy w kuchni, ona zarzucałaby mi wypicie poprzedniego dnia jakiegoś halucynogennego, bądź upośledzającego układ nerwowy gówna. Ja natomiast z całych sił starałbym się dowieść swojej prawdomówności, gdyby nie kilka nagłych eksplozji, w następstwie których za kilka sekund najbliższe naszemu miejscu zamieszkania ulice rozbrzmiały i rozświetliły się syrenami wozów policyjnych, straży pożarnej i karetek pogotowia.
Staliśmy na balkonie, tak samo jak większość naszych sąsiadów, obserwując co się dzieje na zewnątrz. Kilka aut, na skutek wypadków czołowych płonęło. Tak samo jak trzy ciężarówki, przewożące w cysternach jakieś chemiczne specyfiki. Zawartość cystern po wycieku, natychmiast ulatniała się przenikając do powietrza. Po ulicach w panice biegali ludzie. Tak naprawdę to uciekali przed nie umarłymi, których z minuty na minutę przybywało. Nikt nie wiedział co się dzieję. Kilku funkcjonariuszy otworzyło ogień do zmartwychwstałych. Strzały dziewięciomilimetrowej broni na niewiele się zdały. Byli nieśmiertelni. Kiedy dopadli któregokolwiek z uciekających, natychmiast zatapiali w nim zęby, niektórych wręcz rozszarpywali.
Cała przestrzeń powietrzna nad miastem, wypełniona została latającymi w różne strony śmigłowcami. Na kilku z nich, rozpoznałem znaczek symbolizujący centrum epidemiologiczne. Już wtedy wiedziałem, że nie wróży to niczego dobrego.
Obserwujący z balkonów mieszkań, całą tę rzeź ludzie, najpierw nie dowierzali własnym oczom, kilka minut później zaczynali dosłownie wyć, płakać, zawodzić, kompletnie nie wiedząc co począć. Na razie byli jeszcze w szoku. Nikt z nas, jeszcze w tej chwili - żyjących, nie pomyślał o tym jak sobie poradzimy w tym nowo powstającym świecie. Było jeszcze na to za wcześnie.
Natalia przytuliła się do mnie, nic nie mówiliśmy w ciszy obserwując kataklizm mający zdziesiątkować całą rasę ludzką. Wszystko działo się błyskawicznie, niespełna godzinę później niesamowita liczba umarłych zalała całe miasto.
Telewizja transmitowała na żywo nieudolne próby powstrzymania tej armii z zaświatów. Oni byli kuloodporni. Dopiero kilkadziesiąt minut później ktoś zauważył, że jedynie strzał w głowę jest w stanie ponownie ich uśmiercić. Niestety było ich już jednak tylu, że nie sposób było nad tym zapanować. Najgorsze było to, iż podobne scenariusze rozgrywały się w jeszcze kilku miastach Polski. Nasze miasto było jedynie pierwszym, w którym „to” się zaczęło.
Kilka ekip telewizyjnych transmitujących relację na żywo, na oczach oglądających straciło życie. Wybuchła ogromna panika, w zasadzie lepszym określeniem byłoby histeria. Większość mieszkańców próbowała ucieczki z miasta, tworzyły się więc ogromne korki paraliżujące ruch. Stojący w nich bezbronni ludzie, byli bez szans w starciu z bestiami. Okrążeni z wszystkich stron nie mieli nawet gdzie uciec. Wszystkie drogi wyjazdowe, zresztą nie tylko, bo i większość tych w mieście, stały się więc śmiertelnymi pułapkami.
Na początku pogryzionych próbowano ratować. Przewożono ich w tym celu w zależności od stopnia poranienia, albo do szpitala, albo do, w pośpiechu organizowanych bezpiecznych stref. Miejsc w szpitalach szybko zabrakło, więc transportowano ich do placówek w innych miastach. Niestety, każdy z nich w niedługim czasie umierał, zmieniając się w zmartwychwstałego, zarażającego kolejne osoby.
Dzięki tym działaniom zaledwie w kilka godzin upadło jedno miasto, potem drugie, trzecie i tak po kolei. To dziwne, ale sam na własne oczy widziałem, jak jeden z pogryzionych mężczyzn uległ tej piekielnej przemianie dosłownie w kilka minut. Na razie nie wiem od czego uzależnione jest tempo zmian.
Nie wychodziliśmy z domu. Póki działał Internet, Natalia próbowała porozumieć się z naszymi rodzicami, potem przyjaciółmi, znajomymi, a na koniec z kimkolwiek. Kilka osób odpowiadało. Mówili, że ukryli się przed ewakuacją, w przeciwnym razie podzieliliby pewnie los wszystkich ewakuowanych. Podobno nie przeżył nikt. U nas na dzielnicy nie było żadnej ewakuacji, nie widziałem także żadnego wojska. Wszystko, dosłownie wszystko, wymknęło się spod kontroli. Sam nie wiem dlaczego pozostaliśmy w domu. Być może wszystko działo się tak szybko, że sparaliżowała nas bezczynność, bezradność, a w końcu strach. Widok tego co się działo na ulicach wprawiał w szok.
Rodzice odebrali telefon tylko raz, mówiąc, że ich ewakuują. Potem nie sposób było uzyskać połączenia.
Oczywiście jak to zawsze, zaczęły się tworzyć bandy złodziei i rabusiów. Myśleli, że zdołają się wzbogacić, tymczasem po kolei tracili życie. No, nie do końca tracili, raczej zyskiwali nowe.
Człowiek jest jednak dziwnym tworem. Nawet w obliczu śmiertelnego zagrożenia nie potrafi przestać myśleć o pieniądzach i łatwej możliwości wzbogacenia się.
Dwudziesty pierwszy luty. Ta właśnie data, aż nazbyt dobrze zostanie zapamiętana przeze mnie do końca moich dni.
Tego właśnie dnia, rozpoczął się nowy, chyba najtrudniejszy w dziejach ludzkości okres.
Przypadek podkomisarza Bartosza Kmicica
Podkomisarz Bartek Kmicic siedział przed ekranem swojego laptopa. Kolejny z nocnych, niczym niewyróżniających się dyżurów, dostarczał mu okazji do przeglądania treści kolejnych stron Internetowych. Słuchając ulubionej muzyki reggae, czytał informacje sportowe, gdy do pokoju wpadł zdenerwowany, posterunkowy Marciniak.
- Coś się dzieje na ulicy Bukowskiej. Jakaś grupa agresywnie zachowujących się ludzi, atakuje przechodniów.
- Wysłałeś już tam kogoś z naszych?
- Tak, Golema i Mikrusa – posterunkowy nagle zamilkł, tak jakby zabrakło mu słów.
- No i…
- Wiem, że dojechali na miejsce, potem łączność została zerwana.
- Skieruj tam wszystkie jednostki! – Kmicic poderwał się z zajmowanego, wygodnego fotela chwytając, leżącą na krześle obok kurtkę.
- Tak jest!
Bartek wybiegł z pokoju, kierując się prosto na parking przed komisariatem. Mijając stanowisko dyżurujących kolegów, słyszał cały czas zawzięcie dzwoniące telefony. Mimo, iż dwaj posterunkowi dwoili się i troili by przyjąć zgłoszenie, to sekundę po rozłączeniu rozmówcy, aparat rozbrzmiewał na nowo. Na twarzach obydwóch funkcjonariuszy widać było coraz bardziej widoczne zdenerwowanie.
- Kurwa! Co jest – pomyślał – przecież jest sobota wieczór! – Bartek zdążył się już przez kilkanaście lat służby przyzwyczaić, że sobotni dyżur jest tylko formalnością.
Na zewnątrz przywitała go gęstniejąca mgła i rześki zapach powietrza, tak odmienny od tego, którym raczył płuca w swym pokoju. Wsiadł do służbowego Volvo, przekręcając kluczyk w stacyjce. Silnik natychmiast ożył.
Już dwie ulice dalej mężczyzna zaczął zauważać następujące po sobie dziwne sytuacje. Owszem - zarówno w piątki jak i soboty, zdarzały się interwencje zarówno względem jakiś bijących się typów, do takich jednak nie był wzywany, jak również ktoś tam kogoś dźgnął nożem, szyjką rozbitej butelki i tym podobne, takich sytuacji bywało owszem sporo. Zawsze jednak to w tygodniu było najwięcej roboty. Tymczasem teraz w ciągu nieco ponad pięciu minut jazdy minęło go już siedem jadących na sygnale karetek.
- Coś mi tu nie gra – powiedział sam do siebie, włączając krótkofalówkę.
Wtedy właśnie zaczęło się. Członkowie poszczególnych załóg, jeden przez drugiego wykrzykiwali poprzez radiostacje kolejne zgłoszenia.
- Kurwa tu piątka! Mam czterech rannych, jestem na Kociej, róg Trywialskiej, proszę o wsparcie!
- Ósemka, zgłasza się ósemka, dziewięciu rannych, stan ciężki . To jacyś psychopaci – dalszą relację przerwał przeraźliwy krzyk policjanta.
- Jedenastka, proszę o wsparcie jestem przy cmentarzu, wypadek autobusu z osobówką, są ranni.
- Zgłasza się szóstka. Mam zgłoszenie awantury ulicznej na Finezyjnej. Jadę tam. Jezu! Co to! – łączność została zerwana.
Bartek dodał gazu, skręcając w ulicę będącą celem podróży. Musiał dwukrotnie przetrzeć oczy ze zdumienia.
- Ja pierdolę! To jakaś wojna! – krzyknął na głos nie dowierzając, że to co widzi dzieje się naprawdę.
Policjanci z trzech stojących w poprzek ulicy radiowozów, strzelali do biegnących w ich stronę ludzi. Obok stała karetka, jej załoga reanimowała strasznie pokiereszowanego, zakrwawionego człowieka. Dwa metry dalej leżały jeszcze dwie nieprzytomne osoby, w równie złym stanie. Sanitariusze w końcu przenieśli poszkodowanego na nosze, znikając z nim w środku ambulansu.
Po chwili wraz z błyskami niebieskiego światła, rozbrzmiał tak charakterystyczny dźwięk pojazdu uprzywilejowanego.
Policjant zatrzymał samochód, wysiadł i szybko podbiegł do młodszych stopniem kolegów. Z wyrazu ich twarzy dało się wyczytać jedno. Niesamowita panikę. Nie zdążył się odezwać, gdy na plecy jednego z policjantów wskoczył zakrwawiony człowiek. Przy akompaniamencie dziko brzmiących warknięć, zatopił zęby w jego szyi. Trysnęła krew. Ranny rozpaczliwie próbował zatamować jedną z dłoni krwotok. W tym momencie został ugryziony z drugiej strony.
Bartek stał niczym rażony piorunem. Zdołał już w życiu zobaczyć wiele, lecz z czymś takim miał styczność po raz pierwszy. Kiedy oprzytomniał podbiegł do rannego, cały czas walczącego, kolegi po fachu. Dwukrotne rękojeścią pistoletu uderzył w tył głowy agresora. Niestety nie przyniosło to kompletnie żadnego efektu. Zadał więc dwa kolejne ciosy.
W tym czasie, został zaatakowany kolejny z funkcjonariuszy.
Kmicic odwrócił się z przerażeniem dostrzegając, że atakującymi są jeszcze przed chwilą leżący na ziemi ranni ludzie. Z trudem przełknął ślinę. Kompletnie zdezorientowany, niewiele myśląc, przystawił lufę pistoletu do głowy napastnika cały czas zaciekle atakującego każdy odsłonięty skrawek szyi policjanta i pociągnął za spust.
Ciało runęło na ziemie, zastygając w bezruchu. Ranny natomiast zatoczył się, tracąc po chwili przytomność. Usłyszał charakterystyczny dzwonek swojego służbowego telefonu. Szybko wyjął aparat, odbierając połączenie.
Dzwonił komendant główny.
– Wszystkie jednostki skieruj na Włodarską. Wojsko tworzy tam bezpieczną strefę. Masz z nimi w pełni współpracować. Tak samo jak z epidemiologami. Czekaj na dalsze rozkazy.
- Tak jest – odpowiedział.
Połączenie natychmiast zostało przerwane.
Skierował wzrok na rannego, leżącego w coraz bardziej powiększającej się kałuży krwi, policjanta. Jego ciało zaczęły nawiedzać agonalne wstrząsy.
Natychmiast dał znać pozostałym by pobiegli w ślad za nim.
Trzydzieści sekund później, siedzieli w służbowym aucie Kmicica.
Sytuacja w mieście stawała się nie do opanowania. Coraz więcej ludzi biegało w popłochu w tylko sobie znanych kierunkach. Najdziwniejsi byli jednak ci agresywni, żądni krwi psychopaci. Debile musieli albo czegoś się naćpać, albo… Funkcjonariusz nie miał pojęcia co może być przyczyną takiego zachowania. Blada cera, twarz wykrzywiona w demonicznym wyrazie, i te oczy. W sumie to oni nie mieli oczu, a same białka zwane fachowo twardówkami.
Jadąc w stronę strefy bezpieczeństwa, cały czas krzyczał trzymając wciśnięty przycisk radiostacji, aby wszyscy, dosłownie bez wyjątku wszyscy, kierowali się na ulicę Włodarską.
Zaparkował kilka metrów od czterech pomalowanych w wojskowe barwy ciężarówek. Już z daleka dało się słyszeć coraz bardziej zwiększający na intensywności terkot karabinów maszynowych.
Karetki jeździły w tą i z powrotem, a mimo to leżących na ziemi ciał przybywało. Na miejsce zdążyło już dojechać kilka, nieszczęśliwie patrolujących dzisiejszego dnia ulice, jednostek policji. Mundury większości funkcjonariuszy miały czerwone krwawe plamy. Nad znaczna częścią ulicy, rozwieszona była duża plandeka. Poszczególne jej końce, przymocowane były do latarni. Natomiast wzdłuż drogi ustawiona była, składająca się z aut barykada.
Przy rannych cały czas kręciło się kilkunastu sanitariuszy. Nad budynkami przelatywały helikoptery. Dwa z nich, wylądowały między wojskowymi ciężarówkami. Ze śmigłowców wybiegło sześciu, ubranych w białe skafandry ludzi. Ich twarze skryte były za przypominającymi przeciwgazowe maskami. Towarzyszyło im czterech uzbrojonych w karabiny maszynowe żołnierzy.
Białe skafandry podbiegły do kilku rannych. Po obejrzeniu odniesionych przez każdego z nich ran. Jeden z nich machnął dłonią w stronę śmigłowców. Natychmiast, wyskoczyło z każdego z nich dwóch mężczyzn z noszami. Chwilę później, na pokłady maszyn przeniesionych zostało kilku ciężko rannych, nieprzytomnych ludzi. Śmigłowce przy akompaniamencie wysokich, a co za tym idzie głośnych, obrotów silnika i wywołanego obrotami wirników porywistego podmuchu powietrza, wzbiły się ponad dachy wszystkich pobliskich budynków ostatecznie odlatując.
Bartek doskonale rozpoznał zdobiący, każdy z boków śmigłowców mały symbol. Obie maszyny były własnością centrum epidemiologicznego. Wtedy właśnie początkowe zdziwienie, zdezorientowanie i niepewność, zastąpione zostały strachem.
Kilka metrów dalej na chodniku stojąca w blasku światła prezenterka jednej z ogólnopolskich stacji telewizyjnej prowadziła relację na żywo. Tuż obok niej, dwie kolejne przygotowywały się do wejścia na antenie.
- Kurwa no nie! – pomyślał. Sytuacja jest beznadziejna, nie wiadomo co się dzieje. A ci wariaci ładują się z kamerami w sam środek wymiany ognia, zupełnie nie zdając sobie sprawy z grożącego niebezpieczeństwa.
Szybkim krokiem ruszył w stronę ekip telewizyjnych. Uprzedziło go jednak kilku wojskowych. Mężczyźni bez wyjaśnień, używając siły fizycznej, wypchnęli każdą z grup reporterów ze strefy bezpośredniego zagrożenia.
Policjant podszedł do stojących wzdłuż całej barykady żołnierzy. Nie szczędząc amunicji strzelali do zbliżających się w ich stronę dziwnie zachowujących się ludzi. To się nie mieściło w głowie, ale niektórzy trafieni, na skutek odniesionych ran, wcale nie tracili chęci ani animuszu do zmierzania szybkim krokiem w stronę barykady. Oni tak jakby… nieczuli bólu, będąc zarazem nieśmiertelnymi. Spojrzał na twarze najbliżej stojących żołnierzy. Coraz wyraźniej malowała się na nich panika. Mimo, że zaliczali się do grona zawodowców, nie byli przygotowywani na taką ewentualność. To czego byli świadkami, wykraczało poza granice znanego do tej pory świata i jakichkolwiek symulacji warunków wojennych.
Teraz, właśnie teraz, podkomisarz poczuł jak strach ewoluuje w stronę paniki.
Tymczasem coś się zaczęło dziać wśród licznej grupy rannych. Kilku z nich niczym opętani, zaczęło atakować każdego z najbliżej znajdujących się, chcących im pomóc ludzi.
Najwyższy stopniem wojskowy, rozkazał strzelać bez ostrzeżenia do każdego z agresywnych. Rozpętało się piekło.
- Już po nas – wyszeptał policjant.
Pomyślał o swej rodzinie.
– Pierdolę to, jadę do nich – doszedł do wniosku.
Zdążył odwrócić się w stronę stojącego kilkadziesiąt metrów dalej auta, kiedy ogromna siła uderzyła go w plecy, przewracając na asfalt.
Ktoś chciał go ugryźć w szyję. Zdążył jednak odchylić głowę na tyle by zapobiec ukąszeniu. Poczuł raniące skórę na twarzy, paznokcie. Ogłuszający strzał, przyczynił się do nieprzyjemnego dzwonienia w uszach.
Ciało wściekle atakującego człowieka, bez życia padło tuż obok. Po tym jak wstał, spojrzał na zwłoki.
– Nie! To już nie są ludzie! To coś przemienia… – nie mógł znaleźć słowa choćby w niewielkim stopniu oddającego widok martwego ciała. Poczuł niesamowity ból w łydce. Natychmiast schylił się.
Leżąca na ziemi postać zatapiała zęby w jego nodze, rozszarpując ją. Celując w głowę oddał dwa strzały. Nie patrząc na efekt, uwolnił nogę.
Biegiem dopadł drzwi auta. Wsiadając do pojazdu wszystkie czynności związane z uruchomieniem wykonywał odruchowo. Sprzęgło, stacyjka, jedynka, gaz, dwójka, gaz, trójka, gaz. Do tego dochodziły nerwowe obroty kierownicą. Nie myślał o niczym innym jak o rodzinie, trzeba stąd uciekać, jak najszybciej i jak najdalej. Z rannej nogi kapała krew, nie zwracał jednak na to uwagi. Niczym szczur przemierzający doskonale mu znane ulice raz przebytego labiryntu, mijał kolejne ulice, sklepy, puby, skrzyżowania, ronda oraz biegających w panice ludzi.
Niestety, dwieście metrów od ostatnio mijanego skrzyżowania miał miejsce uniemożliwiający dalszą jazdę wypadek. Zatrzymał się w kilkuset metrowym korku, wydającym się nie mieć końca, niknącym w mlecznobiałej mgle. Co i raz któreś ze stojących z przodu aut trąbiło. Jakiś wariat postanowił przejechać chodnikiem, potrącając przy tym kilka osób.
Poczuł powodująca odruch wymiotny mdłość oraz towarzyszące jej fale ogromnego ciepła. Do tego strasznie zaczęły szczypać go oczy. To ten cholerny pot. Spływając z czoła dostał się pewnie do oka, powodując łzawienie.
Bartek przetarł więc dłonią oczodół. Odsuwając rękę dostrzegł na niej krwawy ślad.
- Co jest? – zadał sobie w myślach pytanie, spoglądając w lusterko.
Blada twarz w kilku miejscach nosiła ślady zadrapań. Jednak to nie one krwawiły. Krew sączyła się z obydwóch oczu. W pierwszej chwili nie mógł uwierzyć, że jest to jego odbicie. Wyglądał na tyle upiornie by sam się siebie przestraszyć. Do tego te oczy. Białka naznaczone były mnóstwem popękanych naczynek krwionośnych, czarne źrenice rozszerzone w nienaturalny sposób.
Ogromny ból w piersi kazał mu w bezruchu opaść na fotel. Serce traciło rytm swej pracy, bijąc coraz wolniej. Obraz zaczął coraz bardziej rozmazywać się, aż do zapadnięcia całkowitej ciemności. Jedynie zmysł słuchu pozwalał usłyszeć coraz bardziej intensywny dochodzący z każdej strony zgiełk.
I ten głód. Niesamowicie intensywny, wprost nie do opanowania.
Ciało policjanta przeszył ogromny skurcz wszystkich mięśni. Ból był nie do zniesienia. Z gardła samoczynnie wyrwał mu się niesamowity ryk.
Tylko w ten sposób mógł ulżyć niesamowitej odmianie bólu.
Znów bezwładnie opadł na fotel. Po upływie dłuższej chwili wnętrze auta przeszyła kolejna fala ryku. Tym razem znamionowała ona budzącą się do życia, wygłodniałą, żądną krwi bestię.
Jeżeli podoba Ci się moja twórczość, polub fanpejdż:
https://web.facebook.com/KsiazkaCzasZ/?ref=aymt_homepage_panel
Komentarze