Historia
Moja Prometeuszka
– Otwórz oczy... No dalej, otwieraj, nie udawaj, że mnie nie słyszysz... Jeśli teraz tego nie zrobisz, to już nie będziesz miał ku temu okazji nigdy...
Próbuję drgnąć. Nie wychodzi mi. Jestem odcięty od ciała, nie czuję go. Moja świadomość się jakby kurczy. Topnieje, rozpada się. Umyka niczym piasek w klepsydrze. Wkrótce już nic z niej nie zostanie.
– Cóż, jak chcesz. Ja próbowałam.
Słyszę oddalające się kroki. Odeszła.
Próbuję pobudzić płuca do pracy. Bezskutecznie. Czy krew jeszcze krąży w żyłach? Chyba nie. Zatem trzeba zacząć od serca. No dalej, uderz skurwysynie. Zacznij pompować, zanim będzie za późno. Świadomość zanika. Myśli się plączą, uciekają i gubią się. Mózg zastyga. A to oznacza, że zaraz będzie koniec.
Jestem w stanie agonalnym. Serce nie działa. Nie mam dostępu do pamięci – nie wiem nawet, co się stało. Pozostałem tylko ja oraz mój instynkt przetrwania. Szkoda jednak, że ciało nie jest zwykłą maszyną, którą można by było z powrotem włączyć zwykłą komendą, ot tak. Po co więc są te ostatnie chwile świadomości? Dlaczego się przebudziłem tuż przed końcem? By być świadkiem własnej śmierci? Nie chcę. Walczę. Próbuję wszystkiego. Nie daję rady się ani ruszyć, ani wznowić pracy jakichkolwiek organów w moim ciele. Jak długo jeszcze nim zniknę?
– Kim on jest?
– Czy aby nie nowy?
– Tak sądzę.
– Zostawmy go, musi odnaleźć swoją ścieżkę.
I odchodzą. A ja nadal tak tkwię. Tłukę się z własnym ciałem, próbując je zagonić do roboty. Nic z tego. Czas ucieka. Mój krótki przebłysk świadomości się kończy. Zaraz zacznę gnić.
– Biedna duszyczka, nie ocknie się przed zmierzchem. Nie zdąży.
– A był tak blisko...
– Lepiej się pospieszmy, bo jeszcze podzielimy jego los.
Kolejni mnie mijają, po czym oddalają się prawie biegiem. Nie mam pojęcia, gdzie tak pędzą, ale mam wrażenie, że przed czymś uciekają. Najbardziej niepokoją mnie jednak te ich wyrazy współczucia. Co mnie czeka? Chryste, czemu ja jestem wciąż świadomy? Niech już nadejdzie ciemność i koniec. Boję się. To zabawne. Czego niby mógłby się bać trup?
– Nadal nie drgnąłeś? – Słyszę znajomy głos. – Otwórz te cholerne oczy!
Gdybym tylko mógł. Ktoś powinien uświadomić tej dziewczynie, że ludzi się wskrzesza defibrylatorem, a nie słowami. No chyba że jest damskim odpowiednikiem Jezusa. Sądząc jednak po efektach, to w to wątpię.
– Naprawdę nie chcę cię tutaj tak zostawiać... – nagle w jej tonie pojawia się żal. – Zacznij współpracować, proszę...
Chciałbym, cholera jasna, chciałbym! Nie umiem jednak nawet mrugać, kiedy moje serce nie bije, a mózg chyba właśnie wydaje swoje ostatnie tchnienie.
– Nie wiem, jak ci pomóc... – brzmi jakby miała się rozpłakać. – Mogę ci jedynie życzyć, byś odnalazł drogę. Nawet, gdy zapadnie mrok. Zrób to dla mnie...
To są jej ostatnie słowa. Idzie sobie i już chyba nie wróci.
Jestem sam. Tylko ja i pustka panująca w moim umyśle. Czy tak właśnie wygląda piekło? Wątpię. Mam nadzieję, że to tylko taki stan przejściowy. Zły sen, z którego zaraz się ocknę i obudzę się w niebie. Albo prawdziwym piekle. Nie mam pojęcia, na co liczyć – zostałem pozbawiony pamięci, więc nie wiem w sumie nawet, kim dokładnie jestem. A raczej byłem.
Już nikt nie przechodzi obok mnie i nie rzuca słów przepełnionych politowaniem. Wszystkich gdzieś wywiało. Panuje zupełna cisza. Porzuciłem próby odzyskania kontroli nad ciałem, niech się dzieje co chce. Najwyżej będę się tu rozkładał.
Dobra. Jeszcze raz. Skupiam się. Wszystkie moje myśli zamierają w bezruchu. Pozostaje tylko wola. Moja czysta, nieskalana wola, nakazująca, by moje oczy się otworzyły. To głupie, ale z nudów próbuję swoich sił w psychokinezie. Chcę podnieść powieki siłą umysłu. Nie rozkazem płynącym przez nerwy, ale umysłem. Wytężam się... Może kiedyś wyjdzie...
Za którymś razem widzę coś. Jakieś plamy. Kształty i kolory. Nie wiem, czy właśnie otworzyłem oczy, czy też może doznaję zwidów. Po krótkiej chwili jednak wszystko się wyostrza. Patrzę na tonący w mroku zaułek. Udało się. Pierwsze zwycięstwo.
Nie poruszając głową, kieruję wzrok w dół, chcąc ujrzeć własne ciało. Jest jakby zastygłe, zawieszone w czasie. Sprawia wrażenie uwięzionego w jakiejś masie. Trzeba coś z tym zrobić.
Skupiam się na kiwnięciu palcem. Nie tak, jak normalny człowiek, chcący poruszyć swym ciałem, lecz tak, jakbym chciał rozbić bańkę mydlaną siłą woli. Niemalże wyczuwam barierę, przez którą muszę się przedrzeć, by odzyskać kontrolę – jest niczym mur. Kruszy się. Jest coraz słabsza. Ugina się pod moim naciskiem. Już prawie...
Wygrałem. Moje ciało wraca do mnie tak niespodziewanie szybko, że zanim zdążam cokolwiek zrobić, przewracam się z pozycji siedzącej na leżącą, prawie rozbijając sobie przy tym głowę o kostkę brukową. Zwinnie się podnoszę i sterczę z rękami wspartymi na biodrach, dumnie i zwycięsko.
No dobra, ale co dalej? Rozglądam się dookoła, badam zaułek, otoczenie, niebo – wszystko to wygląda równie znajomo co obco. Czerwona łuna płonie na horyzoncie, puszczając ostatnie promienie słońca między pogiętymi gmachami budynków. Wkrótce zapadnie zmierzch, a ja mam co do niego mieszane przeczucia. Chyba najlepiej będzie, jeśli się stąd ruszę.
Niepewnym krokiem wychodzę na ulicę i omiatam ją wzrokiem. Nie ma żadnych pojazdów, ludzi, miasto jest wymarłe. W kamienicach, ciągnących się po obu stronach, brakuje okien, z dziur w ścianach zieje pustką. Chodniki są zasypane odpadłym z budynków tynkiem. Przystawiam ucho do jednej z konstrukcji i, ku mojemu zdziwieniu, słyszę trzeszczenie zabudowań. Ściany jęczą, co chwila coś trzaska, pomiędzy płytami chodnika zaczynają wić się chwasty. Zupełnie jakby ktoś przyspieszył czas, a ja byłbym świadkiem upadku miasta i triumfu natury nad marnością cywilizacji.
Cienie się wydłużają, światła jest coraz mniej. Wkrótce rozbłysną gwiazdy wraz z księżycem, a pozostałości miasta utoną w ciemności. Nie ma tutaj nigdzie latarń ulicznych – przynajmniej działających. Łapię się za głowę i myślę. Próbuję dokopać się do własnej przeszłości, wysnuć teorię odnośnie tego, jak się tu znalazłem, ustalić plan działania. Nie udaje mi się jednak nic z tych rzeczy, więc po prostu siadam na krawężniku i wgapiam się w kruszące się na moich oczach budynki.
Coś huknęło. Domyślam się, że to któryś z wielgachnych budynków stojących gdzieś w okolicy, lecz nie jestem pewien, który. Być może kopulasta bazylika? Miałem na nią dość dobry widok będąc w zaułku, stąd wiem, że istnieje bądź istniała. To bez znaczenia, stwierdzam, i porzucam chęć cofnięcia się, by obalić lub potwierdzić tę tezę. Zaraz i tak wszystko runie.
To śmieszne oraz tragiczne zarazem. Nie mam pojęcia, co się dzieje. Zły sen? Może się naćpałem? Chyba łatwiej mi przychodzi stwierdzić, że jestem chory psychicznie, niż że nie żyję. Bo kto normalny nazwałby to miejsce zaświatami? Gdzie jest kostucha, gdzie Charon, który przewiózłby mnie przez Styks, albo chociaż gdzie jest sąd ostateczny? Nie ma. Jest rozlatujące się miasto. Dokąd udali się tamci ludzie? Ktoś tu przecież był. Aczkolwiek, zakładając, iż mój umysł nie funkcjonuje najsprawniej, mogłem sam wytworzyć te głosy. Tak jak to wszystko.
Z zamyślenia wyrywa mnie łupnięcie. Coś ciężkiego musiało odpaść. Rozglądam się dookoła, lustruję wzrokiem szczątki kamienic, które teraz przeżera na wskroś dzika roślinność, lecz nie odnajduję źródła tajemniczego dźwięku. Chyba najwyższy czas na spacer, potrzebuję chwili wytchnienia od myśli.
Nie idę chodnikiem – prędzej czy później oberwałbym spadającą cegłą w głowę, lub nawet całą ścianą, a tego wolę uniknąć nawet w śnie. Kroczę więc środkiem ulicy, która się ciągnie, zakręca, na wiele odnóg, a wszystkie te odnogi wyglądają podobnie. Postanawiam zatem odwiedzić jeden z większych budynków. Pierwszy rzuca mi się w oczy ledwie działający, majaczący na tle wieczornego nieba neonowy znak centrum handlowego, który jako jedyny stawia jeszcze opór nadciągającej ciemności. Jest odległy o jakieś pięć minut swobodnego marszu. Niedużo.
Gwiżdżę sobie. Żeby mi było raźniej, a co tam się będę przejmował. Jeszcze chwilka i zacznę śpiewać na cały głos. A potem już tylko gadanie do siebie. Ześwirować we własnym ześwirowanym umyśle – to by było dopiero! Na razie wolę jednak zachować resztki normalności, więc poprzestaję na cichym nuceniu przypadkowej melodii.
Znów trzask. Coś pęka. Odwracam się błyskawicznie, wybałuszam oczy i nie wiem, czy uciekać, czy rzucić się do przodu z pięściami. A może się przedstawić? Tyle możliwości, a ja stoję, jak typowy bohater niskobudżetowego horroru, i obserwuję wynurzającą się z asfaltu ludzką twarz.
Szybko dochodzę do wniosku, że pod nawierzchnią wije się znacznie więcej niż tylko twarz – cały człowiek. Próbuje rozszarpać czarną, błoniastą powłokę, lecz przypomina dziecko miotające się w brzuchu matki. Słyszę jego drapanie paznokciami, przytłumione jęki. Pomóc mu? Jak?
Ostrożnie, niczym pośrodku pokrytego kruchym lodem jeziora, robię parę kroków w jego stronę. To chyba mężczyzna, poznaję po głosie. Stara się mówić, lecz ja słyszę jedynie niewyraźny bełkot. Gdybym miał siekierę lub coś podobnego, mógłbym rozpruć tę powłokę, tak mi się wydaje. Bez niej jestem jednak bezradny i mogę co najwyżej nadepnąć na wybrzuszenie w asfalcie, próbując je wygładzić, a tego chyba tamten by nie chciał.
– Kim jesteś? – szepczę, jakby w obawie, że martwe miasto mnie usłyszy i się przebudzi.
Przestaje się ruszać i bulgocze, próbując mi odpowiedzieć.
– Głośniej – syczę przez zaciśnięte zęby.
Atmosfera tego miejsca naprawdę wymusza na człowieku zachowanie ciszy. Mam wrażenie, że jeśli krzyknę, to spotka mnie niewyobrażalna kara. Może to tylko głupie przeczucie, ale wolę mu zaufać. Mój pogrzebany żywcem przyjaciel chyba też, bo wciąż nie mogę go zrozumieć.
– Posłuchaj, wrócę tutaj z czymś i pomogę ci się wydostać. Gołymi rękoma cię przecież stąd nie wydrapię.
Kiedy odchodzę, wracając na mój szlak wiodący do centrum handlowego, tamten wciąż się desperacko ciska, przypominając ruchomy wrzód na ulicy. Najwidoczniej nie jest zbyt cierpliwy.
Nim docieram, zapada już prawie kompletny zmrok i nie ma chwili, w której by coś się nie rozleciało, rozpadło czy odpadło. Do rana to miejsce stanie się istną puszczą. Ledwie widoczne w ciemności kontury budynku centrum wydają się być jednak solidne i mam nadzieję, że wytrzymają, gdy będę w środku. Podchodzę przed automatyczne drzwi, lecz te się nie otwierają. Nic nie szkodzi, wchodzę przez rozbitą szybę.
Wewnątrz widać jeszcze mniej niż na zewnątrz – światło gwiazd prawie tutaj nie dociera. Pod moimi stopami chrzęszczą połamane kafelki oraz dziwne, podobne do czerwonawych mleczy rośliny. Oplatają one całą konstrukcję i, wydając ciche, przeciągłe skrzypienie, wciąż się rozrastają, powiększając swoje terytorium. Czynią to bezlitośnie, niszcząc wszystko, co stanie na drodze ich ekspansji – czy to szyba, czy sufit, to bez znaczenia. Chcą opanować ten budynek.
– Jest tu ktoś? – przełamuję skurcz gardła i wreszcie się odzywam, i to nie szeptem, lecz donośnym, zdecydowanym głosem.
Echo niesie się wśród mroku oraz pustki, aż wreszcie, dotarłszy w głąb trzewi budynku, milknie. Przystaję i spoglądam w tył, na porośnięty sięgającymi do kolan kępami trawy parking, mieniący się w blasku księżyca. Mam ochotę tam wrócić. Otwarta przestrzeń wydaje się przyjaźniejszym miejscem niż wypełnione niemalże płynną czernią korytarze centrum handlowego. Wiem jednak, iż nie powinienem. To by oznaczało cofnięcie się, a ja muszę przeć naprzód i się odnaleźć w tym wszystkim.
Powoli, małymi kroczkami, ale idę. Bacznie nasłuchuję, wytężam wzrok, lecz nic nie przykuwa mojej uwagi. Chce mi się nucić. Tym razem jednak się powstrzymuję, bo jeszcze znowu coś obudzę.
Korytarz wydaje się opadać lekko w dół i zakręcać, co jest dość niezwykłym fenomenem wśród centr handlowych. Zazwyczaj są one budowane tak, by łatwo było się w nich zorientować – w tym odnoszę przeciwne wrażenie. Zupełnie jakby budynek przypominał muszlę ślimaka.
Wpierw słyszę ciche kapanie. Kawałek drogi dalej przekształca się ono w ciurkanie i wiem, że wypada sprawdzić, co tak przecieka. Kieruję się pod ścianę, gdzie tajemnicza ciecz zdążyła utworzyć już kałużę – czuję ją pod gołymi stopami – i się nachylam. Nic nie dostrzegam, mam przed oczami czerń jak każdą inną. Muszę zatem użyć innego zmysłu.
Klękam i niemal zatapiam twarz w cieczy, jednocześnie starając się pochwycić jej zapach. Z czymś mi się kojarzy, mój mózg go po części rozpoznaje, ale nie daje rady przypisać do niego żadnej nazwy. No nic, trzeba będzie spróbować czego innego. Wystawiam język i delikatnie muskam taflę kałuży.
Od razu się odsuwam i krzywię z odrazy. Czy właśnie posmakowałem krwi? Mam wrażenie, że tak. Choć wydaje mi się, że jest nieco rozcieńczona z wodą. Albo z czymś innym. Spoglądam w górę, lecz czynię to bardziej z przyzwyczajenia, bo nie widzę nic prócz czerni. Wiem jednak, że gdzieś tam jest źródło tej przedziwnej cieczy, gdzieś nad moją głową. Być może właśnie się w nie wpatruję, a ono we mnie. Nieistotne – takie domysły można mnożyć w nieskończoność. Kręcę głową i wznawiam swą wędrówkę, starając się nie myśleć za bardzo o dochodzącym zewsząd ciurkaniu.
Wpierw wydaje mi się, że mam zwidy, ale gdy się zbliżam i widzę czerwone światełko w oddali coraz wyraźniej, przekonuję się jednak, iż umysł wcale nie płata mi figli. Natychmiast przyspieszam kroku. Jestem tak spragniony jasności, że mam ochotę biec w tamtym kierunku.
Nagle się zatrzymuję. Wcale nie dlatego, bo coś mnie chwyciło. Po prostu uświadomiłem sobie, że to może być pułapka. Kto wie, lepiej zachować ostrożność. Tym bardziej, że w karmazynowym blasku małej, znajdującej się na końcu korytarza latarenki dostrzegam jakiś ruch. Wydaje mi się nawet, że tam może być człowiek.
Skradam się powoli, aż w końcu jestem wystarczająco blisko, by mieć całkowitą pewność, że to, na co się gapię, jest mężczyzną. Górna połowa jego ciała wyłania się z mroku i sięga ku latarni stojącej na podłodze. Desperacko wyciąga ręce, ale opuszki jego palców nie dają rady pochwycić lampy. Zastanawiam się, co takiego go przytrzymuje. Na twarzy maluje mu się wyraz cierpienia oraz zmęczenia, lecz on nie ustaje w swoich staraniach. Wciąż sięga ku światłu.
Podchodzę nieco bliżej i pozwalam, by czerwone promienie obmyły moje oblicze z mroku. Mężczyzna powoli podrywa wzrok ku górze. W jego oczach błyszczą łzy.
– Daj mi to... Daj mi to... – mamrocze błagalnie.
– Kim jesteś i co tu robisz?
– Daj... Daj to...
Jest obłąkany. W moim sercu wzbiera żal i współczucie.
– Co jest za tobą? – pytam, wpatrując się w nieprzeniknioną ścianę mroku przede mną.
– Tam jestem tylko ja... Daj to...
A jednak umie odpowiadać na pytania. Kucam, po czym rzucam mu podejrzliwe spojrzenie. Gdy jego wzrok napotyka mój, mężczyzna natychmiast zamiera w bezruchu i przestaje mamrotać pod nosem.
– Dam ci to – zapewniam, kiwając głową na lampę. – Ale chcę najpierw się dowiedzieć, co to za miejsce.
– Ja... Ja jestem tym miejscem... Daj mi to...
Kręcę głową z dezaprobatą i chwytam latarnię, z której dobywa się czerwona poświata. Odsuwam ją nieco od szaleńca, na co ten reaguje dzikim wrzaskiem. Pozostaję jednak nieugięty.
– Zamknij się, nie jesteś dzieckiem – mówię spokojnie.
On nie przestaje. Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że zaraz ogłuchnę. Do tego czuję, jakby budynek się trząsł. Na skrawku podłogi oświetlanym przez lampę dostrzegam, że rośliny wydają się poruszać w nienaturalnym – nawet dla tego dziwnego miejsca – tempie. Szurają pod kafelkami, coś się sypie z dachu, ściany pękają przedziurawione czerwonymi pnączami.
– Daj to! – drze się. – Dawaj!
Nie mam zamiaru. Chwytam lampę i rzucam się do ucieczki.
Nie wiem, dlaczego. To przecież zwykła latarnia. Nie mam powodu, by ją kraść, nie ma ona dla mnie żadnej wartości. A jednak ryzykuję dla niej życie. Biegnę, najszybciej jak mogę, przez rozrywane od środka centrum handlowe. Wrzask dobiegający zza moich pleców nie cichnie, bezlitośnie siecze ciszę wraz z odgłosami konającego budynku. Prę naprzód niczym ślepiec, instynktownie przeskakując sterty gruzu, bulwiaste rośliny wystrzeliwujące spod podłogi oraz uważając na chrzęszczące pod moimi stopami pnącza. Wybałuszam oczy w nadziei, iż wreszcie dostrzegę na końcu korytarza drzwi z rozbitą szybą, za którymi znajduje się spowity blaskiem księżyca parking. Zwykły parking, bez żadnych udziwnień.
Spoglądam przez ramię w tył, lecz widzę tylko czerń. Tam, głęboko w niej jest uwięziony mężczyzna. Strasznie wkurwiony mężczyzna. W końcu przyszedłem do niego i go okradłem. Faktycznie, niekulturalne to z mojej strony. Ale czy to jest powód, by obrócić cały budynek w pył, razem ze mną? No chyba że ta latarnia ma jakieś moce. Jeśli nawet, to jakie? Hipnotyzuje? Odbiera rozum? Jeśli tak, to właśnie taszczę ze sobą własną zgubę. Być może już mną zawładnęła? Mam ochotę nią cisnąć i patrzeć, jak się rozbryzguje na dziesiątki części, a czerwone światełko, ukryte w niej i emitowanie przez nie wiadomo co, powoli gaśnie. Już chyba wolałem całkowitą ciemność od tej karmazynowej poświaty.
Dostrzegam wyjście. Przyspieszam. Dach zaraz runie, grzebiąc mnie żywcem. Ściskam w spoconych dłoniach lampę i biegnę, ciężko dysząc. Szybciej. Już niedaleko.
Wyskakuję przez zniszczone drzwi i padam na kolana. W momencie, kiedy to robię, wrzask cichnie, podobnie jak inne dźwięki. Rozglądam się dookoła. Dostrzegam zmianę. Dużą zmianę. Przez chwilę kręci mi się w głowie, a przed oczami mam mroczki, lecz wreszcie dochodzę do siebie, wstaję i zbliżam się ostrożnie do tego, co wyrosło pośrodku parkingu.
– Światło... – mamrocze kobieta.
Lustruję ją uważnym wzrokiem. Nie awanturuje się jak tamten, ona po prostu leży i wydaje się mieć wszystko gdzieś. Nawet to, że wyrasta z niej drzewo – kilkumetrowe, na którym wiszą czerwone owoce, przypominające jabłka. Zdaje się ono przygważdżać kobietę niczym włócznia. Korzenie rośliny najpierw przebijają trzewia nieszczęśnicy, a potem wgryzają się w glebę.
Odstawiając lampę w bezpiecznej odległości od kobiety, przyklękam obok.
– Daj... Proszę... – mamrocze ona delikatnie, lecz poza tym się nie rusza, jakby drzewo wyssało z niej całą energię.
– Po co ci ono?
– Potrzebuję...
Za dużo się nie dowiem. Dotykam dłonią pnia, sunę palcami po chropowatej korze i zastanawiam się, czy mogę odłamać kawałek. Spoglądam na kobietę, próbując wyczytać odpowiedź z jej twarzy. Dostrzegam tylko obojętność i nic więcej. Czyli chyba mogę.
Urywam trochę i obracam to w palcach. Jest przesiąknięte czerwonym sokiem, od którego zaczynają mi się lepić dłonie – od razu kojarzę go z tamtą cieczą, z jaką zetknąłem się w centrum. Odkładam korę i prostuję się, mierząc wzrokiem rozpiętą nade mną pajęczynę gałęzi, przyozdobioną niby-jabłkami. Sięgam po jedno. Gdy je zrywam, kobieta wydaje z siebie cichy jęk, ale nic poza tym.
Owoc zdaje się być cały przesączony podobną do krwi substancją. Nie mam zamiaru go jeść. Kładę to coś obok kawałka kory i odchodzę, chwytając po drodze lampę.
Słyszę ciche zawodzenie, płacz, krzyki, przekleństwa. Kroczę środkiem ulicy, tym samym szlakiem, co poprzednio, tylko w odwrotną stronę. Widzę, jak wszystko się zmieniło. Mijam człowieka, który wreszcie rozpruł asfaltową powierzchnię i sterczy nakłuty na łodygę, przypominając wysokiego na dwa metry krwawego mlecza. Jego ręce oraz nogi zwisają bezwładnie, a przód ciała porastają mu karmazynowe płatki. Idę dalej.
Widzę twarze w pniach. Nienaturalnie wielkie kępy trawy, które, jeśli się im przypatrzyć, zmieniają się w obrośniętego człowieka. Dostrzegam majaczącą w mroku choinkę. Na jej kolcach wiszą strzępy skóry. Pień i gałązki oplatają ścięgna oraz mięśnie. Z czubka zaś spoglądają na mnie dwie gałki oczne – zupełnie jakby roślina zakiełkowała w ludzkim ciele, a następnie, rosnąc, rozerwała je. Ślepia przepełnia prośba. Znajoma mi prośba o choć drobinę światła.
Maszeruję przez las. Puszczę, która rozrosła się z ludzkich trzewi.
Wreszcie opadam z sił. Siadam na ziemi, pośród czerwonych kwiatów i kładę się z lampą u boku. Powieki opadają mi same. Czuję się senny. Coraz bardziej. Senny.
Na moment budzę się. Otwieram oczy i widzę cały las. Jestem ponad nim. Ponad wszystkim, prócz czerwonej latarenki, zawieszonej na gałęzi nad moją głową. Nie mogę się poruszać. Jestem uwięziony. Korzenie wniknęły głęboko pod moją skórę i wypompowały z niej całą krew. Oto ja. Drzewo. Najwyższe spośród wszystkich. Drzewo, które zagarnęło dla siebie lampę. Najpotężniejsze. Ale i senne. Znów zamykam oczy.
Mój świat staje się ciemnością. Nie ma nic. Sama pustka oraz obrośnięty korą ja. Już nie widzę, nie słyszę, nie czuję. Tylko czekam. Tylko to mi zostało. Wszystko inne zniknęło.
Świt.
Płonę. Skwierczę. Zdycham. Nie mogę nic zrobić. Mojego ciała nie ma.
Nie. Mylę się. Ono jest. Czuję, jak chodzą po mnie. Słyszę muzykę dobiegającą z mego wnętrza. Ja wciąż istnieję. Chryste. Czym ja jestem?
– Nie martw się... – ktoś mówi. – To nie będzie boleć...
O co mu chodzi?
– Musimy zdążyć przed zmierzchem.
– Spokojnie, damy radę.
– Ładunkami wybuchowymi? Dłutem? Nie mamy pojęcia przecież, jak się za to zabrać.
– Spalimy go.
– To nie jest dobry pomysł...
– Wystarczy tylko stłuc tę latarnię.
Jaką latarnię? Moją latarnię? Chcą ją zniszczyć? Nie! Muszę się obudzić.
Muszę.
Muszę.
Za późno. Rozchodzi się trzask tłuczonego szkła.
– Teraz na dół!
Uderza we mnie fala ciepła. Powoli spowija całe moje ciało. Ludzie z dołu wrzeszczą. Panika. Muzyka przestaje grać. Chwieję się. Kruszę.
Wreszcie upadam.
Niosą mnie na prowizorycznych noszach. W oddali dostrzegam wciąż dymiące zgliszcza gigantycznej wieży. Wszyscy są przerażeni z wyjątkiem tych nielicznych, którzy patrzą w moją stronę i się uśmiechają.
– Co się stało? – pytam.
– Uratowaliśmy cię – odpowiada jakaś dziewczyna.
– Przed byciem drzewem?
– Lub budynkiem – mówi, wskazując skinieniem głowy na otaczające nas miasto.
Jest piękne i przedziwne. Jeden wielki miks. Stare, pokryte strzechą chałupy stoją obok drapaczy chmur.
– Co to za miejsce? – odzywam się.
– Niebo.
Towarzysząca mi grupka rzuca pytanie, czy dam radę wstać. Kiwam głową i próbuję. Udaje się.
– Chodźmy na piwo, wszystkiego się dowiesz – oświadcza starszy mężczyzna.
Wchodzimy do średniowiecznej karczmy i siadamy przy jednym z wolnych stolików, na którym czeka już na nas dzban piwa oraz kubki. Któryś z mężczyzn polewa, po czym wznosimy toast. Za mnie. Nie protestuję. Wypijam do dna i od razu mi lepiej.
– Wyciągnęliśmy cię z piekła – zaczyna dziewczyna. – Nie musisz już cierpieć. Witamy w krainie wiecznego szczęścia.
– Co takiego?
– To miejsce – kontynuuje ktoś inny – jest zarówno karą oraz nagrodą. Karą dla tych, którzy budzą się w nocy, a nagrodą dla tych, którzy, ucztują w dzień. Jak my.
– Nie rozumiem.
– Nikt do końca nie rozumie, jak to działa – odzywa się najstarszy. – Po prostu budzisz się tutaj i albo jest to w dzień, albo w noc. Jeśli to pierwsze, to nie masz się czym martwić. Po prostu dołączasz do tłumu rozkoszującego się beztroskim życiem. Chcesz iść do teatru? Idziesz. A może do klubu nocnego? Takie rzeczy też znajdziesz w tym mieście. Musisz jedynie pamiętać, by nie zostać tutaj na noc. Bo jeśli tak się stanie, to skończysz jak na przykład ten, w którego wnętrzu jesteśmy.
– Jesteśmy w czyimś wnętrzu!?
– Każdy budynek to człowiek, jakiemu nie udało się uciec przed nocą. Teraz tacy śpią. Odpoczywają jakby. Wieczorem zaś się budzą i niszczą miasto, przemieniając je w dżunglę. I tak to trwa bez końca. Cykl się powtarza.
Nie potrafię tego wszystkiego zrozumieć. Mam ochotę się ocknąć i wrócić do normalnego świata.
– Kim jesteście? – pytam wreszcie.
Zapada cisza. Mężczyźni spoglądają na dziewczynę. Ta jednak nie potrafi dobyć z siebie żadnych słów i wychodzi, jak się domyślam, zaczerpnąć świeżego powietrza.
– Chyba nie może się pogodzić z tym, że straciłeś pamięć i jej nie poznajesz... – mamrocze jeden z moich towarzyszów.
Wzruszam ramionami. Co ja mogę poradzić? A muszę się dowiedzieć jeszcze wielu rzeczy. Więc pytam:
– Dlaczego mnie uratowaliście? Byłem przecież drzewem. A potem, wnioskując z waszych tłumaczeń, budynkiem. Zapewne tą wieżą, z której zgliszcz mnie wyciągnęliście.
– Tak. Byłeś tam uśpiony. Ona – mężczyzna wskazuje na wyjście z karczmy – od razu wiedziała, że ty jesteś tą najokazalszą budowlą. W twoim wnętrzu trwał bal. My tymczasem się wkradliśmy na szczyt, gdzie płonęła latarnia i ją rozbiliśmy. Jeśli zaś chodzi o powód, dla którego tak uczyniliśmy, to po prostu przez to, że ona nas o to poprosiła. Opowiedziała nam całą historię, a my postanowiliśmy działać.
Też będę musiał poznać tę opowieść. Ale wpierw jeszcze jedno pytanie.
– Czym była tamta latarnia, która mnie uwolniła? Nocą wszyscy chcieli ją mieć, w tym też ja. Wykradłem ją komuś. To coś więcej niż zwykła lampa, prawda?
– Powiadają, że to ogień Prometeusza. Ten sam, który wykradł bogom. On jest w stanie kogoś wyrwać z uśpienia. Dlatego tak bardzo każdy uwięziony go pragnie. Bo daje szansę na uwolnienie. Potrzeba jeszcze tylko kogoś, kto by ten ogień wyzwolił. Kogoś, kto wypuści ogień. Kto się zbuntuje.
– Zbuntuje przeciw bogom?
– Nie wiem. Niektórzy twierdzą, że ci, którzy budzą się nocą, są grzesznikami, a grasujący za dnia pokornymi wiernymi, którym w nagrodę została oszczędzona pamięć. Inni są zdania, iż to kwestia przypadku, czy staniesz się drzewem, czy nie, a bogowie nie mają nic do tego.
Cholera. Chyba nikt nie wie dokładnie, czym jest to miejsce.
– Jeszcze jedna rzecz. Gdzie chodzą w nocy ci, którzy bawią się za dnia?
– Kryjemy się w jedynym miejscu, jakie nie zostanie tknięte, kiedy zapadnie zmrok. W Ogrodzie Snu. Tak je nazwaliśmy.
Kiwam głową, żeby dać im do zrozumienia, że wszystko pojąłem, po czym nalewam sobie jeszcze piwa, wypijam i wstaję od stołu. Mężczyźni odprowadzają mnie wzrokiem do drzwi.
Wychodzę na ulicę. Po przeciwnej stronie stoi dziewczyna, która mnie uratowała. Wpatruje się w niebo. Podchodzę do niej.
– Kim tak naprawdę jestem? – pytam bezceremonialnie.
Przykłada palec do ust. Mam być cicho. Marszczę brwi, bo wyczuwam, że jest coś nie tak. Odwracam się i również wlepiam wzrok w niebo. Zamieram.
– To kara. Za to, co zrobiłam. Kara bogów. Albo Boga. Nie wiem. Ale kara. Jak u Prometeusza.
Po chwili wszyscy zbierają się na ulicach. Wpatrują się w słońce i łzy ciekną im po polikach.
– Nie mamy wiele czasu – ktoś się odzywa. – Biegnijmy do Ogrodu. Tam będziemy bezpieczni.
– Ogród zniknął! – wyje jakiś chłopak. – Nie ma! Nie ma dokąd uciec!
– Kara... – mamrocze dziewczyna. – Przed nią się nie uchowamy...
Chwytamy się za ręce. Wszyscy. Już nikt nie świętuje. Trwamy w milczeniu, czekając na koniec. Oglądamy spektakl dziejący się na niebie.
Gigantyczny księżyc zaraz przyćmi słońce. Zapadnie zmrok.
– Kim ja dla ciebie byłem? – pytam dziewczynę.
Ona spogląda tylko na mnie ze smutkiem w oczach.
– To już bez znaczenia... – szepcze.
Tarcza słońca zaraz w pełni zostanie pożarta przez księżyc. Ostatnie minuty.
Ostatnie sekundy.
I ciemność.
Jestem drzewem. Rośliną. Jak wszyscy.
Na moment budzę się. Otwieram oczy i widzę cały las. Jestem ponad nim. Ponad wszystkim, prócz czerwonej latarenki, zawieszonej na gałęzi obok mojej głowy. Na gałęzi sąsiedniego drzewa. Na gałęzi tej, która się zbuntowała. Prometeuszki. Nie mogę się poruszać. Jestem uwięziony. Korzenie wniknęły głęboko pod moją skórę i wypompowały z niej całą krew. Oto ja. Drzewo.
Cierpię.
Potem słyszę muzykę. Przyszli nowi.
I bawią się w naszych wnętrzach.
Nocami natomiast próbują się wspiąć na górę i odebrać latarnię. Ale im to nie wychodzi. Spadają. Potem zapuszczają korzenie.
Latarnia na zawsze już tam pozostanie. Będzie jej strzegła ta, która strzeże i mojej przeszłości.
A ja będę tak tkwił.
W wiecznym cyklu cierpienia oraz snu.
Komentarze