Historia
Z tobą będę spoczywał
Wpatruję się w tę samą ciemność co zawsze. Gdzieś w niej widzę niewyraźne zarysy przedmiotów, mebli, ścian, ale staram się nie zwracać na nie uwagi. Tak samo jak na to, która jest godzina, a to jest szczególnie ważne. Czuję przymus monitorowania upływu czasu, gdyż każda uciekająca mi sekunda zacieśnia pętlę strachu na mojej szyi. Nie mam pojęcia, czy może to już kwadrans od kiedy tak leżę, czy może dziesięć kwadransów. A może być i tak, że minęło dopiero pięć minut, choć ten wariant wydaje się zbyt optymistyczny, by w niego wierzyć. Spoczywający na biurku, niemal na wyciągnięcie ręki, telefon korci, by go chwycić. W jeden moment rozwiałby moje wszelkie wątpliwości, ale co z tego? Intensywne światło bijące z ekranu by tylko zaburzyło proces zasypiania, a to o niego tu chodzi. Chcę po prostu zasnąć. Zdążyć odpłynąć w sny zanim mój umysł zacznie żyć własnym życiem. Tak, czasem to robi. Kiedy nie potrafię zmrużyć oczu, on zaczyna mnie torturować. Nie czyni tego od razu, ale wpierw daje mi nadzieję. Pozwala mi próbować zasnąć i tym samym uniknąć koszmarów na jawie. Problem jednak tkwi w tym, że nigdy mi się to nie udaje. Mijają minuty, godziny, a ja wciąż tylko leżę i czekam na sen, wiedząc, że wkrótce się zacznie nieuniknione.
Być może przyczyna mojej bezsenności spoczywa w słowie „czekam”. Czytałem, że nie powinno się czekać na sen, że wtedy się nie zaśnie. A dlaczego? Bo to pozostałość po przodkach – tak jak oni leżeli godzinami w trawie, czekając na zwierzynę, nie mogli pozwolić sobie na zaśnięcie. Tak samo ja teraz czekam i choć czekam paradoksalnie na sen, to jednak nie ma różnicy, bo liczy się tylko i wyłącznie słowo „czekam”. Dlatego staram się nie czekać, ale to również nie jest łatwe, nawet rzekłbym, że niewykonalne. Co innego mogę robić? Czas ucieka, a ja wciąż nie śpię. Bo czekam. Wcale nie na koszmary, lecz na wybawienie od nich. Temu wybawieniu jednak się chyba nie śpieszy.
Czuję, że wkrótce nadejdzie moment, kiedy nie będę miał już szansy na ucieczkę od tego horroru. Zresztą kogo ja oszukuję – odkąd zaczął on się pojawiać w moim życiu nigdy mi się nie udało go uniknąć. Zawsze są trzy etapy: czekanie, niepokój oraz najgorsze, czyli szaleństwo umysłu. Teraz czuję, że wkraczam w ten drugi. Informuje mnie o tym przyspieszone bicie serca, szarpany oddech i skurcz w gardle. Pościel zdaje się powoli robić wilgotna od potu. W takim stanie na pewno nie zasnę. Ktoś mógłby mi powiedzieć, bym po prostu wstał, bym nie tkwił w tych ciemnościach, tylko poczytał książkę, pooglądał telewizję. W końcu i tak przecież nie zasnę. Nie chcę jednak dać za wygraną. Ja chcę po prostu spać. Domagam się tego. Mam przecież takie prawo. Ja się nie poddam. Będę walczył.
Wkrótce przekroczę granicę i nie będzie odwrotu. Wtedy zacznę przeklinać swoją głupotę oraz swój upór. Potem znów przegram. Jak każdej nocy. Chryste, czemu to akurat mnie spotkało?
Ściskam pościel w dłoniach z nerwów. Teraz mogę już sięgnąć po telefon, ale po co? Godzina przestała mieć znaczenie. Teraz już jestem tylko ja oraz mój koszmar. To już się zaczęło, czuję to. Boże, Boże, o Boże...
Rozlega się pukanie do drzwi. Nie otworzę. Ja śpię. A w każdym razie udaję, że śpię. Nie mam ochoty na przyjmowanie gości. Czy oni nie wiedzą, która jest godzina? Wciąż walą pięścią w drzwi. No niech sobie idą. Ja drżę. Czemu ja drżę? To zwykłe pukanie. Nie, nie, nie jest zwykłe. Z pewnością nie jest. I tu już nie chodzi o samo pukanie, lecz o to, co się za nim kryje. Oto, do kogo należy pięść waląca w drzwi, a tego nie wiem i boję się nawet domyślać. Pukanie nie ustaje. Jest monotonne, ale również stanowcze. Działa na mnie tak, że mam ochotę zerwać z siebie pościel i pobiec otworzyć. Dlaczego tego nie robię? Bo wiem, że to i tak nic nie zmieni. Cokolwiek stoi przed moim domem, ostatecznie do niego wpełznie. Znajdzie drogę. Zawsze znajduje, co czyni moją interwencję niepotrzebną.
Staram się myśleć racjonalnie, choć „staram się” jest tutaj słowem kluczem, bo niewiele to daje. Uspokajam się, przekonując samego siebie, że na razie jest samo pukanie. Na razie nie jest ważne, kto puka. Na to jeszcze przyjdzie czas, oj przyjdzie. Samo pukanie, a przecież pukanie samo w sobie nie jest straszne. Bardziej boję się tego, kto puka. Więc leżę dalej z pukaniem odbijającym się echem w całym moim domu. Puk-puk. Puk-puk. Puk-puk. Uderzenia nadchodzą w parach. Co to znaczy? Czy to w ogóle ma znaczenie? Zdaje mi się, że tak, skoro tak się dzieje cały czas. Ten, kto puka, musi to robić umyślnie, lecz dlaczego? Może to coś świadczy o nim? Może ich jest dwóch i każdy z nich puka po raz, potem nastaje krótka przerwa, po czym znów każdy uderza po raz? To by tłumaczyło, dlaczego uderzenia nadchodzą w parach, ale mam mnóstwo wątpliwości co do tej tezy. Równie dobrze mógłbym zastąpić ją każdą inną, a i ta każda inna by brzmiała równie wiarygodnie. Pewne więc jest tylko to, że te uderzenia nadchodzą w parach.
Łatwo jest sobie mnie teraz wyobrazić. Leżę skulony, trzęsący się, zlany potem pośród ciemności. Wybałuszonymi oczami przeczesuję mrok, dłońmi wpijam się w pościel, jakby miała mnie ocalić przed utonięciem w niemalże płynnej czerni. Czemu się nie poddałem? Czemu znów popełniłem ten sam błąd? Powinienem był dać za wygraną i teraz oglądać teleturnieje, siorbiąc herbatę. Co ja narobiłem? Na co siebie skazałem?
– Nie bój się...
To ona szepcze. Chryste, rozpoznaję jej głos, ale wydaje się on być pogrzebany kilometry pod moją sypialnią. Natychmiast spełzam z łóżka na podłogę i przystawiam ucho do paneli, modląc się, by się znów odezwała.
Nie słyszę jej. Słyszę tylko to cholerne pukanie. Nasuwa mi się pomysł, by otworzyć drzwi, rozprawić się z tym, kto puka, i wtedy ponownie nasłuchiwać z uchem przyklejonym do podłogi, bo co jeśli przez to pukanie nie usłyszę jej? Nie wiem, co robić. Nie da się wykluczyć, że ona nie ma już siły, że tamto proste zdanie tak ją wyczerpało, że już się wcale nie odezwie i liczy na to, że jej jakoś pomogę. Tylko dlaczego powiedziała „Nie bój się”, skoro mogła „Pomóż mi”? Ach, to jest akurat proste – ona nigdy nie myślała o sobie. Troszczy się o mnie nawet teraz, a co ja mogę zrobić dla niej? W dodatku to pukanie doprowadza mnie do szału. Ileż można!?
Wstaję i z impetem wypadam z sypialni. Zdecydowanym krokiem pędzę do drzwi, by je wreszcie otworzyć, ale coś chwyta mnie za ramię. Nie stanowczo, ale delikatnie, przez co się zatrzymuję, nie stawiając przy tym oporu. Spoglądam badawczo w ciemność i dostrzegam błyszczące się w niej dwie plamki. Oczy. Wiem, czyje. Mam ochotę się wyrwać, uciekać, doczołgać się do tych drzwi i kazać wypierdalać temu, kto puka, a potem nasłuchiwać przy panelach. Nawet godzinami. Nawet zdychając z głodu, byle tylko nie przegapić ani jednego jej słowa. Ale te dwa ślepia! One mnie paraliżują, gaszą moją determinację, moją wolę! Potem tylko się odwracają i ciągną mnie z powrotem do pokoju. Tam jednym spojrzeniem rozkazują wracać pod pościel, a ja to posłusznie czynię. Podciągam kolana pod brodę, łkam. Ślepia siadają na krawędzi mojego łóżka i wpatrują się we mnie z troską. Niech idą! Niech ktoś je zabierze!
Angażując w to całe swoje siły, odwracam się do nich plecami, a w duszy modlę się, by zniknęły. Nie, nie znikają! One są tam! W dodatku nie tylko się patrzą, ale i mówią do mnie! Słyszę je. Choć nie rozpoznaję słów, wiem, co mówią. Och, doskonale wiem! Ta sama bajka, identyczna. Te same ślepia. Gdyby jeszcze koszmary były takie same jak w dzieciństwie! Ale nie, one wypełzły ze snu do rzeczywistości. Rozpanoszyły się w moim świecie i nawet czytają mi bajki!
– Odejdź, mamo... – szepczę, nie mogąc zdobyć się na krzyk. – Przestań...
Ślepia mnie nie słuchają. Kontynuują bajkę niewzruszenie. A pukanie nadal rozbija ciszę między niezrozumiałymi słowami. A tam, pode mną, pod ślepiami, pod echem pukania, tkwi ona! Może woła, może potrzebuje mnie, a ja jej nie słyszę, bo ślepia opowiadają bajkę, a ktoś puka w drzwi!
– Matko... To mi już nie pomaga... – wyciskam z siebie razem ze łzami. – Jestem już za stary...
Ślepia dalej nie słuchają, ciągną swoją opowieść. A ten, kto puka, dalej puka. Czy mu się to nigdy nie znudzi!?
– Idź... Zostaw mnie samego... – cedzę przez poduszkę, w której chowam własną twarz.
Tak to może trwać do rana. Drzwi mogą się nie otworzyć, ślepią mogą mówić w nieskończoność, a ona może się już nie odezwać. A jutro znów będzie to samo, ten sam koszmar...
Ale przecież zawsze drzwi się otwierały! Zawsze, każdej nocy, za każdym razem ślepia milkły! I za każdym razem, kiedy myślałem, że to już koniec i gorzej być nie może, udowadniano mi, że się myliłem! To dopiero początek, to się dopiero zaczęło, a może jeszcze się nawet nie zaczęło...? Czemu się łudzę, skoro to wygląda identycznie każdej nocy? Wczoraj, przedwczoraj... Skąd wysnuwam wniosek, że tym razem istnieje jakaś szansa, że będzie inaczej? Ach, znikąd! Ten koszmar się nigdy nie zmieni...
On jest zwykłym schematem. Labiryntem, a ja ciągle, uparcie łażę w nim tymi samymi ścieżkami i dziwię się, że wszystko jest takie samo. Że przegrywam. Koniec. Nie mogę liczyć, że ulegnie on zmianie samoistnie. To ja muszę tę zmianę zapoczątkować. Nie będę teraz bezczynnie tkwił, słuchając bajki i czekając, aż drzwi same się otworzą, o nie! Nadszedł czas na mój ruch!
Podnoszę się do pozycji siedzącej. To wystarczy, by złamać schemat. By wtrącić do wzoru dodatkową wartość, która go zaburzy. Ślepia momentalnie milkną, a pukanie ustaje. Ślepia i ten, kto puka, się tego najwidoczniej nie spodziewali.
– Matko... – mówię do ślepi – Nie jestem już dzieckiem. Nie musisz mi opowiadać bajek, jak wtedy, kiedy przychodziłem do ciebie po zmoczeniu łóżka. Dorosłem, a to są moje koszmary, z którymi się sam uporam. Dlatego proszę, odejdź. Ty też zasługujesz na spokój...
Ślepia łagodnieją. Broczą łzami, a ich spojrzenie wyraża dumę oraz ulgę. A potem się zamykają i znikają. Odeszły...
– Pa, mamo... – szepczę.
Potem dźwigam się na nogi i ruszam w kierunku drzwi. Choć ten, kto puka, już nie puka, wiem, że tam stoi. Muszę z nim porozmawiać. Muszę walczyć. Teraz już wkroczyłem na ring, minąłem kolejną granicę, zza której nie ma odwrotu.
Ciągnę za klamkę. Spoglądam w oczy temu, kto pukał.
– Pan...
– Tak, to ja – odzywam się jeszcze zanim wymawia moje nazwisko.
Widzę stojący za nim radiowóz. Widzę jego twarz. Ten, kto pukał, wydaje się być przybity. Wcale nie dlatego, bo mu się coś stało, ale dlatego, bo zaraz będzie musiał coś komuś zrobić. Będzie musiał kogoś zranić słowami. Mnie.
– Wiem – znów go uprzedzam. – Wiem, co pan chce powiedzieć.
Ten, kto pukał, doznaje prawdziwej ulgi, ale ułamek sekundy później całą tę ulgę wypiera współczucie. Gromadzi się ono w jego oczach jako łzy. Tyle łez. Istna noc łez.
Zamykam drzwi, nie czekając, aż ten, kto pukał, zwerbalizuje to współczucie i ciśnie mi nim w twarz pod postacią zwykłego banału „Bardzo mi przykro”. Chwilę jeszcze sterczę przed drzwiami, upewniając się, że pukanie nie powróci.
Potem wracam. W całkowitej, nieprzerwanej ciszy. Przystawiam ucho paneli i nasłuchuję. Ale cisza wciąż trwa nieprzerwanie. Czy zatem cały mój wysiłek poszedł na marne?
Nie. Nie zgadzam się, by tak było. To mój koszmar na jawie. Odzyskałem nad nim kontrolę. Już nie muszę się bać.
Kładę się na łóżku. Na jego środku. Krzyżuję ręce na piersi, złączam nogi. I czekam.
Po chwili moja wola bierze górę nad rzeczywistością. Z cichym chrzęstem łóżko ustępuje pod moim ciężarem, a ja zatapiam się w pościeli, sunąc powoli w dół niczym przez miękką masę.
Mam wrażenie, że trwa to wieczność. Że tygodniami zapadam się w ziemię, by wreszcie dotrzeć. Przez cały ten czas nie ważyłem się ani drgnąć, bojąc się, że może to przerwać proces zanurzania się. Ale teraz, gdy dotarłem, wiem już, że to, co czuję pod sobą nie jest pościelą ani szczątkami łóżka, które zapadły się razem ze mną. To dno trumny.
Obracam się na bok i wiem, że ona tam jest.
– Trochę ci to zajęło – mówi.
– To nie było takie łatwe...
– Wiem – odpowiada, chichocząc.
Potem trwamy, wtuleni w siebie. Już nie potrzeba słów.
Aż do świtu, kiedy ziemia znów ożywa. Wypluwa mnie spod powierzchni z powrotem na łóżko, na którym jestem już zupełnie sam.
Pomimo przytłaczającej samotności, wiem, że wreszcie zwyciężyłem.
Parę godzin później klęczę nad jej grobem. Nic nie mówię. Nie błagam już, by przestała mnie nękać koszmarami, bym zapomniał o tamtej nocy, podczas której dowiedziałem się o jej tragicznym wypadku. W końcu wygrałem ze swoją przeszłością.
Odwiedzam też grób matki. Dziękuję jej, że była na tyle uparta, by wciąż mi towarzyszyć, nawet w koszmarach.
A potem wracam. Po raz pierwszy od miesięcy wracam do życia.
Komentarze