Historia

Testament starego wygi

pariah777 5 8 lat temu 6 995 odsłon Czas czytania: ~22 minuty

Uklęknąłem. Rzuciłem pobożne „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” i dalej jechałem z formułkami, które pamiętałem jeszcze z czasów dzieciństwa, choć i tak połowę z nich zapomniałem. Dość szybko więc przeszedłem do wymieniania swoich grzeszków. Kiedy skończyłem, pozostało mi jedynie prosić o rozgrzeszenie. Z tym nie było problemów, bo i za dużo nie narozrabiałem. Schody się zaczęły dopiero przy wyznaczaniu pokuty. „Przyjdź do mnie do zakrystii po mszy, musimy porozmawiać”, powiedział klecha i zapukał w tę swoją drewnianą kanciapę, przywołując kolejną zabłąkaną owieczkę. Posłusznie wstałem, kryjąc zdziwienie, i odszedłem. Nie miałem pojęcia, co ten koleś może mieć za interes do mnie, ale przyjść jednak wypadało. W końcu obiecałem Ance, że wreszcie pójdę do spowiedzi, a skoro już coś zaczynam, to zazwyczaj to kończę.

Poczekałem, aż garstka osób się rozejdzie, po czym czmychnąłem na tyły kościoła do zakrystii. Minąłem się z ministrantami, którzy wychodzili stamtąd nieco w pośpiechu i już zapaliło mi się czerwone światełko, że coś jest nie tak. Taki nawyk z pracy – szukanie wszędzie niebezpieczeństwa, nawet w kościele. Nie przejąłem się tym zbytnio i chwilę później byłem już sam na sam z księdzem, który akurat robił sobie porządek w szafie z ornatami. Nie odzywałem się, tylko czekałem, nieco zaciekawiony, wiedząc, że duchowny zbiera się w sobie, by powiedzieć coś ważnego, a to grzebanie to tylko próba kupienia sobie nieco czasu na przygotowanie się.

– Cieszę się, że jesteś – powiedział wreszcie.

– Z całym szacunkiem, ale chciałbym poznać powód takiego nagłego wezwania – odparłem.

Odwrócił się i przekłuł mnie obłąkańczym spojrzeniem. Po twarzy ciekł mu pot, a ręce drżały. Zdusiłem w sobie odruch, by cofnąć się o krok, wiedząc, że nie wypada. Czułem się trochę niezręcznie, ale nic poza tym. Żadnych oznak niebezpieczeństwa.

– Mam do ciebie ogromną prośbę – wyznał. – Wiem, wiem, że przeszedłeś sobie na emeryturę i nie przyjmujesz zleceń, ale błagam...

Pokręciłem przecząco głową, uciszając go. Wziąłem głęboki wdech i zacząłem tłumaczyć, jak dziecku.

– Wiele osób mnie o to prosi, ale to już naprawdę koniec. Mam dość ganiania po zaułkach, ślęczenia nad strzępami map, listów, dokumentów albo wiadomości. Nieważne, co ksiądz zaproponuje w zamian, czy to rozgrzeszenie, czy kupę forsy, odpowiedź zawsze będzie taka sama.

– Tak myślałem – rzekł jakby z dziwną ulgą. – Chciałem tylko spróbować, bo jesteś jedyną osobą, o której słyszałem, że można na niej polegać w takich sprawach. No nic, pozostaje mi tylko cię pouczyć, byś częściej do kościoła zaglądał. – Uśmiechnął się.

– Szczęść boże w takim razie – rzuciłem na odchodne i odwzajemniłem podejrzany uśmiech.

Wracając do domu, nie mogłem odpędzić od siebie myśli o tym zajściu. O zachowaniu mojego rozmówcy, o tej napiętej atmosferze, o tym, że tak łatwo odpuścił. Znowu wracał dawny ja – detektyw. Wcześniej przyrzekałem sobie, że już nigdy nie będę analizował tak każdej sytuacji, szukając w niej tropów, poszlak, wskazówek, ale coś się we mnie obudziło. Znów poczułem, po raz pierwszy od kilku lat, że mi czegoś w życiu brakuje. I znów miałem nieodparte wrażenie, że tym czymś jest praca.

Tamtej nocy nie zasnąłem. Leżałem, obejmując Ankę, a w moim umyśle toczyła się wojna. Po części chciałem się wyśliznąć z domu, zapukać na plebanię i wydusić z klechy, o co takiego mu chodzi, podczas gdy druga część powtarzała niczym mantrę wciąż to samo: że to przejdzie i że mam iść spać. Gdyby to było takie łatwe. Chyba lepiej będzie, stwierdziłem, kiedy się orzeźwię szklanką wody, bo zapowiada się bardzo długa noc.

Poczłapałem się do kuchni i momentalnie zastygłem z ręką na włączniku światła. Szybko przeanalizowałem wzrokiem wnętrze pomieszczenia. Wszystko było w porządku prócz małego radyjka, które jakimś cudem było włączone, lecz nienastrojone. Szumiało dość cicho, przez co nie dało się go usłyszeć z sypialni. Zbliżyłem się do niego i spokojnie wyłączyłem. To Anka mogła je zostawić, choć było to dość wątpliwe tłumaczenie. Ona jest zbyt dokładna. Prędzej by zatłukła to urządzenie siekierką niż pozwoliła, by żarło prąd przez całą noc. Nieco od niechcenia, pomaszerowałem do korytarza i upewniłem się, że drzwi wejściowe są zakluczone. Kiedy się odwróciłem, chcąc ruszyć z powrotem do łóżka, zapominając całkowicie o swoim pragnieniu, znów znieruchomiałem. Przez moment nasłuchiwałem, po czym przystawiłem ucho do drzwi i ze zgrozą przekonałem się, że mi się nie przesłyszało. Z podwórka dobiegał przytłumiony szloch.

Uzbroiwszy się w latarkę, wychyliłem się na zewnątrz. Snop światła nie padł jednak na nic, co wzbudziłoby moje podejrzenia, a płacz, który wcześniej nie uszedł mojej uwadze, teraz zdawał się być niczym więcej niż przejeżdżającym nieopodal samochodem lub odległym psim szczekaniem. Wróciłem do środka i poszedłem się upewnić, że z Anką wszystko w porządku. Nadal smacznie spała, niewzruszona moją paranoją. Uśmiechnąłem się i odłożyłem latarkę, ściągnąłem kapcie, po czym wgramoliłem się z powrotem na łóżko. Pragnąłem tylko błyskawicznie zasnąć.

Czy mi się to udało, czy nie – nie jestem pewien. Przez moment leżałem sparaliżowany, półświadomy. Słyszałem szepty, lecz słowa gdzieś umykały, a przed oczami majaczyły mi rozmyte w mroku twarze. Kiedy się od tego uwolniłem, byłem cały spocony i rozdygotany. Poklepałem się po policzkach, chcąc się ocucić i pobudzić umysł do współpracy. Potem sięgnąłem po telefon, by sprawdzić, która godzina. Dokonałem jednak innego odkrycia – ktoś do mnie dzwonił. Anka. Godzinę temu. Spojrzałem na nią i moim ciałem wstrząsnął dreszcz. Spała jak zabita. Nie sądziłem również, by zachciało jej się robić takie ponury żarty ani by miała jakikolwiek powód, by chcieć się ze mną skontaktować przez komórkę, nawet jeśli faktycznie się obudziła. Wobec tego wszystkiego mój instynkt detektywa uaktywnił się na dobre.

Zacząłem od poszukania telefonu mojej żony. Zawsze leżał na szafce przy łóżku, lecz tym razem go tam nie było. Postanowiłem więc na niego zadzwonić. Jeśli nie został wyciszony, to od razu powinienem go znaleźć. Nieprzerwana cisza wskazywała jednak, że został. Albo ktoś go wyniósł. Tylko kto? Nie mam dzieci, znajomi nie odwiedzają mnie po nocach. Koniec tego, postanowiłem. Poszturchałem Ankę, chcąc ją obudzić, lecz ta tylko coś burknęła pod nosem. Gdy chwyciłem ją za ramiona i szepnąłem, by otworzyła oczy, również nie współpracowała. Zdawała się być czymś naćpana lub otumaniona, nieprzytomna. Złapałem się za głowę, nie wiedząc, co dalej.

I wtedy dostałem SMS-a. „Zaraz będzie za późno, pospiesz się”. Serce mi zatłukło w piersi. Wiedziony czystym przeczuciem, narzuciłem na piżamę płaszcz, włożyłem buty i pobiegłem. Do kościoła. Co za popierdolona noc, kląłem pod nosem. Przez moment nawet sądziłem, że to musi być sen, skoro właśnie zostawiłem żonę samą w takich okolicznościach i biegnę ratować klechę. Przeczuwałem jednak, że tak trzeba, a wiadomość wysłana z telefonu Anki tylko mnie w tym utwierdziła.

Stanąłem przed drzwiami do świątyni bożej. Chwyciłem za klamkę, lecz w ostatniej chwili się rozmyśliłem i postanowiłem wejść bocznymi drzwiami. Kolejny nawyk. Istny cud, że były otwarte. Wśliznąłem się do przepełnionego mrokiem i bladym światłem księżyca, wpadającym przez witraże, budynku, po czym skryłem się za kolumną, nasłuchując. Panowała cisza absolutna. Po chwili drgnąłem i ostrożnie, bezszelestnie, podszedłem pod zakrystię. Drzwi do niej były jednak zakluczone. Rozejrzałem się w poszukiwaniu czegokolwiek.

Rozbłysło światło. Padłem na kolana, jedną ręką zasłaniając podrażnione oczy, a drugą podpierając się.

– Kto tam!? – zawołałem desperacko.

Brak odpowiedzi zmusił mnie do poderwania wzroku. Miałem wrażenie, że kościół nigdy, odkąd pamiętam, nie był tak mocno oświetlony jak tamtej nocy. W tym morzu jasności próbowałem doszukać się jakiejkolwiek ludzkiej sylwetki, ale na próżno.

– Jestem tutaj...

Szept doszedł mnie zza pleców. Raptownie się odwróciłem i już po sekundzie uznałem to za najgorszą decyzję mojego życia.

Rozpięty na krzyżu, tam, gdzie powinien być Jezus, wisiał ksiądz. Nagi, ociekający krwią.

– Nie bój się... zdążyłeś... – powiedział z trudem.

Zbliżyłem się do niego i szybko oceniłem jego rany. Paskudne, głębokie. W dodatku mężczyzna utracił już sporo krwi. Sięgnąłem po telefon, chcąc wezwać karetkę, lecz nieszczęśnik mnie skarcił oraz kazał mi odłożyć telefon.

– Czego chcesz? – zapytałem, ledwie dobywając z siebie głos.

– Umaż palec w mojej krwi i zamknij na moment oczy...

– Na rany Chrystusa, człowieku, oszalałeś! – odkrzyknąłem, z powrotem sięgając po komórkę.

– Zrób to! – zagrzmiał potężnym głosem, który przetoczył się przez kościół.

Nie mogę w to uwierzyć, burknąłem w myślach, a następnie ostrożnie poczyniłem według jego instrukcji.

– Mogę już otworzyć? – zapytałem posłusznie.

Nie doczekawszy się odpowiedzi, rozwarłem powieki. Klecha w międzyczasie zdążył już wyzionąć ducha.

– Kurwa! – wrzasnąłem w przypływie złości.

Uciekać? Zostać? Sprowadzić pomoc? Nie miałem pojęcia.

Coś trzasnęło z tyłu. Odwróciłem się i ujrzałem, że światła przy ostatnich ławkach zgasły. Parę sekund później wyłączyły się te bliższe. Kościół powoli tonął w mroku. Fala ciemności zdawała się sunąć ku mnie, jakby chciała mnie pożreć. Instynktownie przylgnąłem plecami do ściany, tuż pod krzyżem, gdzie jasność trzymała swój posterunek najdłużej, lecz ostatecznie i tak zostałem pochłonięty przez mrok.

– Wycofaj się, głupcze... – ktoś odezwał się ochrypłym głosem.

Poczułem swąd siarki. Potem coś syknęło i pośrodku budynku rozjarzył się czerwony płomień w misce, obok której stało podobne naczynie, lecz wypełnione wodą.

– Zmyj z siebie słowa klechy – rozkazała postać.

Zniekształcone echo jej głosu odbijało się od ścian oraz kolumn, przez co zdawało się, że stoi ona wszędzie naraz. Nie byłem w stanie nawet określić jej płci. Jedyne, czego byłem pewien, to tego, jak mam właśnie teraz postąpić.

Ruszyłem naprzód, pewnym krokiem, ku podejrzanemu ołtarzykowi. Znalazłszy się w blasku czerwonego płomienia, wpierw kopnąłem misę z wodą, która potoczyła się z trzaskiem oraz chluśnięciem po posadzce. Za jej śladem poszła również druga i znów zapanowała kompletna ciemność.

– Pierdol się – rzuciłem nonszalancko.

To coś zawyło. Chwyciłem się za uszy, próbując nie ogłuchnąć. Ból zdawał się rosnąć w nienaturalnym tempie pod moją czaszką niczym monstrualny wrzód, gotowy eksplodować w każdej chwili, rozrywając mnie na strzępy. Zacisnąłem szczęki. Wrzask nie ustawał, przekłuwał mi się przez głowę, wwiercał w umysł. Próbowałem dojrzeć cokolwiek, ale byłem uwięziony w gęstej, niemalże płynnej, czerni. Czułem, jakby mnie zalewała i ściskała. Gniotła moje żebra, miażdżyła kości. Zapewne krzyczałem, lecz nawet o tym nie wiedziałem. Moja świadomość była jedynie pulsującym, płonącym z bólu punktem, który stopniowo gasł. Wreszcie, gdy miałem pewność, że przekroczyłem granicę ludzkiej wytrzymałości, wszystko się skończyło. Przez moment miałem wrażenie, jakbym przeszedł ze stanu agonii w śmierć, ale potem poczułem ciepło. Ostrożnie rozwarłem powieki i doznałem prawdziwej ulgi.

Podniosłem się do pozycji siedzącej i, oparłszy łokcie na kolanach, zatopiłem twarz w dłoniach, ciężko dysząc. Musiałem chwilę odczekać po tym, co właśnie przeszedłem. Gdy tylko znów byłem w stanie myśleć, zerknąłem na swój telefon. Żadnych połączeń z dzisiejszej nocy, żadnych wiadomości. Odłożyłem go i opadłem na pościel, tuż obok Anki śpiącej niewzruszenie.

Nagle się poderwałem. Znów chwyciłem komórkę. Przełknąłem ślinę, targnęły mną dreszcze. Nacisnąłem przycisk, po czym ekran się rozświetlił. Wgapiałem się na niego przez chwilę, całkowicie osłupiały, próbując połączyć fakty, aż wreszcie zrezygnowałem. Nie można było racjonalnie wytłumaczyć ciemnoczerwonych śladów, jakie moje palce zostawiły na telefonie. Przyjrzałem się opuszkom i zauważyłem, że nie są rozcięte – krew musiała być kogoś innego. Zapaliłem światło w pokoju, by przyjrzeć się Ance. Nie krwawiła. Zamiast tego rozbudziła się nieco, spojrzała na mnie i nagle wytrzeszczyła oczy.

– Co ci się stało? – szepnęła prawie bezgłośnie.

Wzrok utkwiła w moim czole. Chciałem sięgnąć tam i obmacać, lecz powstrzymała mnie.

– Idź do łazienki i to zobacz najpierw – poleciła.

Stanąłem przed lustrem. Dopiero wtedy zrozumiałem, o co chodziło mojej żonie. Na twarzy miałem nabazgrane koślawo krwią litery. „Sieroca 14”. Adres. Przepisałem go na kartkę, po czym obmyłem się. Kiedy wyszedłem z łazienki, Anka na mnie czekała w przedpokoju.

– Miałam koszmar. Widziałam dzieci... To było okropne... – wyznała mi. – Mówiły, że czekają na ciebie. Nie mam pojęcia, o co chodzi...

Złapałem ją delikatnie za ramię i spojrzałem głęboko w oczy.

– Wydaje mi się, że muszę jechać do tego miejsca, które mi wskazały. To takie nietypowe zlecenie, nie martw się. Też miałem koszmary i wiem, co robić.

Skłamałem. Wiedziałem tylko, że muszę zdać się na ten adres, który zostawił mi duchowny. Nie miałem pojęcia, czy klecha żyje, czy też może umarł, jak we śnie. Ale to chyba nie miało znaczenia.

– Miałeś z tym skończyć... To niebezpieczne – wycedziła przez łzy.

– Nie przejmuj się. Duchy raczej nie wyjmą gnata i mnie nie rozwalą. – Uśmiechnąłem się z trudem.

– A co jeśli to jakaś sekta? Mieszają ludziom w głowach i...

– Spokojnie – uciszyłem ją. – Będę na siebie uważał. Nie chcę wracać na szpitalne łóżko, uwierz mi.

Pięć minut później siedziałem za kółkiem w pełnym rynsztunku. Miałem nawet swój rewolwer. Tak dla pewności, że w razie czego będę mógł się bronić. Spojrzałem na Ankę, która stała na progu i posłałem jej uśmiech. Starałem się, bym nie wyglądał tak, jakbym zaraz miał zostać ścięty.

Gdy ruszyłem, znów byłem detektywem. W płaszczu, z bronią i z własną intuicją. Tym samym, który jeszcze niedawno został podziurkowany przez dilerów, których miał śledzić, po czym odszedł na emeryturę. Miałem oszczędności, nie musiałem się o pieniądze martwić. Anka też, dlatego mogłem sobie pozwolić na spokojne życie w fotelu i popijanie kawy ze znajomymi. Nieraz czegoś nawet mocniejszego.

Ale to nie miało wtedy znaczenia. Przypływ adrenaliny odmłodził mnie o jakieś trzydzieści lat i byłem pewien, że cokolwiek będzie na mnie czekało na Sierocej, pierwszy sięgnę po broń, jeśli zajdzie taka konieczność.

Zaparkowałem auto na początku ulicy i pokonałem krótki dystans pieszo, aż zobaczyłem dom z numerem 14. Stara, rozpadająca się kamienica, jak większość w tej części miasta. Płaszcz zostawiłem w aucie – zbytnio rzucał się w oczy. Jeśli ceną za możliwość ukrycia się w cieniu jest przeziębienie, to nie ma co narzekać. Wolałem pozostać niezauważalny.

Nie wchodziłem od frontu, pomimo tego, że furtka zdawała się być otwarta. Obszedłem ją szerokim łukiem, a następnie wytężyłem wzrok w poszukiwaniu bocznych wejść na posesję. Ostatecznie stwierdziłem, że lepiej będzie zajść od strony ruiny sąsiadującej z kamienicą. Przemknąłem pod płotem, przeszedłem wzdłuż czegoś co przypominało opuszczony plac budowy i z łatwością wspiąłem się przez koślawe ogrodzenie na podwórko okalające budynek z numerem 14.

Przylgnąłem do ściany i zajrzałem w głąb piwnicy przez małe okienko usytuowane tuż przy gruncie. Ciemność. Nic więcej. Przeszedłem do następnego. To samo. Do kolejnego. Tam już coś się działo. Drobny płomyczek świecy majaczył pośrodku pomieszczenia, rzucając światło na betonową powierzchnię i na nic więcej. Żadnych dźwięków, tylko nikłe światełko. Ktoś je jednak musiał zapalić. Poszedłem dalej, ale za kolejnymi oknami majaczył tylko mrok.

Wspiąłem się po schodkach i wszedłem tylnym wyjściem na parter. Ledwo trzymające się drzwi nie stawiały żadnego oporu. Z dłonią na rączce rewolweru, a drugą trzymającą latarkę, choć jeszcze wyłączoną, zapuściłem się w głąb kamienicy. Odszukałem klatkę schodową, przejścia do opuszczonych mieszkań oraz osobne schody, które prowadziły do piwnicy. Na moment przycupnąłem w jakimś kącie, nasłuchując, ale budynek trwał pogrążony w całkowitej ciszy. Ruszyłem więc na dół.

Tam natrafiłem na labirynt pomieszczeń oraz podejrzane korytarze. Wszystkie surowe, jakby budynek przeznaczony był do rozbiórki. Zapewne tak właśnie było. Ostatecznie jednak odnalazłem pomieszczenie, w którym tliła się świeczka. Przyczajony nasłuchiwałem jeszcze chwilę nim wszedłem, a następnie delikatnie, nie robiąc żadnego hałasu, wśliznąłem się do środka.

Postanowiłem włączyć wreszcie latarkę, mając pewność, że jestem sam. Gdy jednak snop światła zalał kąty pomieszczenia, omal nie wrzasnąłem. Odruchowo sięgnąłem po broń, ale niepotrzebnie. Dwoje dzieci, przykutych łańcuchami do ścian, siedziało z zamkniętymi oczami, ściskając w dłoniach jakieś krążki. Ostrożnie zbliżyłem się do nich i przestudiowałem te tajemnicze przedmioty. Wyglądały jak parę razy większe monety, lecz pokryte były mnóstwem znaków, których nie byłem w stanie rozszyfrować, oraz figurami geometrycznymi. Chłopcy natomiast zdawali się spać albo trwać w dziwnym transie. Oddychali. Sam fakt jednak, że byli przykuci, dawał mi pretekst do wezwania policji.

Sięgnąłem po telefon. Zaraz jednak zbladłem i oblał mnie pot. Dwie minuty wcześniej na mój wyciszony telefon przyszła wiadomość. Od Anki. „Nie ruszaj ich, to my nie ruszymy twojej żonki”. Przekląłem i wybiegłem z kamienicy.

Wsiadłem do auta, po czym z piskiem opon ruszyłem w stronę własnego domu. Nie myślałem o niczym. Byłem ucieleśnieniem gniewu. Wiedziałem, że jeśli tylko zobaczę kogoś obcego w moim domu, to od razu go nafaszeruję nabojami, a dopiero potem zacznę się martwić. Byłem jak zraniony dziki zwierz, który rzucał się na wszystko, zatraciwszy zaufanie do otoczenia.

Ale w głębi byłem również detektywem. I to nie byle jakim. Zatrzymałem się więc kawałek przed domem i potruchtałem pod osłoną nocy w okolice mojej posesji. Obserwowałem sylwetki pojawiające się w oknach. Mnóstwo. Wszędzie paliło się światło, a w każdym pokoju co chwila migały jakieś cienie przypominające ludzi. To znaczyło, że jest źle. Naliczyłem co najmniej dziesięciu. Gdybym miał karabin maszynowy, to może by wyszło, ale na pewno nie z sześciostrzałowym rewolwerem. Musiałem zmienić taktykę.

Wziąłem parę głębokich oddechów, by stłumić nieco kotłujący się we mnie gniew i posłusznie podszedłem pod drzwi wejściowe, a następnie zapukałem. Otworzył mi mężczyzna okryty czarną szatą. Jego oblicze skrywał narzucony kaptur, a dłonie ginęły w długich rękawach.

– Za mną – burknął, odwróciwszy się.

Przeszliśmy korytarzem do salonu. Po drodze łypałem na boki, chcąc sprawdzić, gdzie podziała się reszta tych dziwaków, lecz oni jakby się rozpłynęli. W salonie czekał tylko jeden, identycznie ubrany co poprzedni. Gestem dłoni nakazał, bym usiadł na fotelu naprzeciwko niego.

– Gdzie Anka? – zapytałem bezceremonialnie.

– Nie przejmuj się, odzyskasz ją – odpowiedział spokojnie. – Czy wtrącałeś się w to, co...

– Nie – przerwałem mu. – Nie ruszałem ich. Siedzą jak siedzieli.

Przez moment milczał. Wyobrażałem sobie, że mruży oczy pod kapturem, jakby dociekał, czy rzekłem mu prawdę.

– Zatem twoja żona czeka w sypialni, starcze – oświadczył.

Tylko nie starcze, pomyślałem, lecz był to tylko nic nie znaczący odruch, który w tamtej chwili musiał odejść na drugi plan. Poderwałem się z fotela i pomknąłem do sypialni. Chwyciłem za klamkę i na ułamek sekundy zamarłem. Wiedziałem, że tamta dwójka stoi parę metrów za moimi plecami i obserwuje, co robię. Zupełnie jakby za drzwiami czekała pułapka. Nie miałem jednak wyboru. Musiałem wejść do sypialni. W momencie, kiedy zawiasy zaskrzypiały, moja dłoń wędrowała już na rączkę ukrytego pod czarną kamizelką rewolweru.

Wszedłem do pokoju z bronią w ręce i z adrenaliną buzującą we krwi. W środku było ciemno, ale mimo to udało mi się dostrzec trzy sylwetki czyhające w mroku. Od razu runęły w moją stronę, gdy tylko mnie zobaczyły. Byłem jednak minimalnie szybszy i cofnąłem się o krok, zatrzaskując za sobą drzwi, po czym obróciłem się na pięcie i wystrzeliłem rewolwerem z biodra parę razy, mierząc w biegnącą na mnie dwójkę dziwaków. Krew trysnęła z któregoś i, padając, zarył łbem o podłogę. Drugi natomiast zdawał się być niedraśnięty. Wywinął mi sierpowym w policzek, aż mnie zarzuciło na ścianę. Momentalnie oprzytomniałem, po czym uchyliłem się przed jego kopniakiem, prześliznąłem się obok i trzasnąłem go w potylicę rączką rewolweru. Runął, całkowicie nieprzytomny.

Wtedy jednak otworzyły się drzwi do sypialni. Zdążyłem załadować tylko dwa pociski. Szybko poderwałem broń w górę i strzeliłem w zalewające korytarz fałdy szat. Kogoś trafiłem, bo jeden z nich zatoczył się do tyłu. Mało to dało, tym bardziej, że pozostali mieli sztylety. Doskoczyli do mnie i cięli prawie że na oślep, lecz i tak zdołali rozciąć mi ramię, które bryznęło krwią, oraz pchnąć w brzuch. Wtedy wszystko zawirowało i nogi się pode mną ugięły. Leżąc, czułem jedynie ciepło i świadomość wyciekające z mojego cierpiącego ciała.

Potem był płomień. Malutki, tańczący pośród mroku. Spróbowałem drgnąć, ale nie byłem w stanie. Mogłem jedynie wodzić oczami oraz oddychać, a i to z trudem. Miałem również wrażenie, że w sparaliżowanych dłoniach ściskam coś. Bez wątpienia był to tajemniczy krążek, który widziałem już wcześniej. Starałem się nie tracić przytomności, choć oddanie się ciemności było tylko kwestią czasu.

Z półsnu wyrwał mnie czyiś głos. Wydawał się równie odległy co moje ciało i nie rozpoznawałem większości słów. Skupiłem się jednak i zacząłem słuchać. „Oto cztery naczynia, które składam w...”, „Wsiąknijcie w nie, dołączcie do mnie...”, „Wy, zbuntowani, powstańcie z czeluści i odzyskajcie własne królestwo...”. I wciąż to samo. Jakby się zapętlił. Uwagę mojego umysłu najbardziej przykuły te „cztery naczynia”. Przeczucie mówiło mi, że chodzi o dwóch chłopaków, mnie oraz Ankę. A to nie wróżyło niczego dobrego.

Wreszcie zamilkł. Nastała cisza. Potem coś sapnęło. Rozszedł się smród siarki. W nikłym blasku świeczki zamajaczyły nienaturalne sylwetki wijące się w ciemności. Poczułem ścisk w gardle. Nagle wstrząsnął mną ból rozchodzący się od moich dłoni, jakby płonęły. Chciałem wstać, krzyczeć, tarzać się po betonie, lecz moje ciało nie współpracowało. A krążek tymczasem zmieniał się w rozżarzony metal.

– Nie bój się – usłyszałem głos.

Zdawał się on dochodzić z mojego umysłu. Jakbym to ja sam do siebie mówił.

– Nie walcz. Poddaj się. Musisz oszczędzać siły. Teraz nic nie wskóramy.

Tak też zrobiłem. Odpuściłem. I nawet kiedy miałem wrażenie, że coś właśnie przede mną stoi, nie zareagowałem. Coś, co w żadnym stopniu nie było naturalne. Coś, co nie zasługiwało na miano „ktoś”, choć mówiło, używając języka, którego nie znałem. A potem chwyciło mnie i zatraciłem resztki świadomości.

Nie mam pojęcia, jak długo to trwało. Miałem wrażenie, że minęła cała wieczność, nim wreszcie poczułem, że mam wystarczająco dużo swobody, by zacząć myśleć. Wpierw były to tylko nieme słowa, takie jak „zimno”, „pomocy” oraz „boli” wypowiadane w głębi umysłu. Potem przerodziły się w zdania. W pytania, na które zacząłem szukać odpowiedzi. „Gdzie ja jestem?”, „Jak się tu znalazłem?”, „Czym ja jestem? Samą świadomością?”. Myślałem, skryty w jakichś nie tkniętych przez to coś obszarach mózgu. Potem stopniowo się rozrastałem. Zacząłem też powracać do rzeczywistości. Wiedziałem, kiedy moje ciało śpi, czułem namiastkę smaku tego, co je oraz docierały do mnie nieraz głosy z zewnątrz. Odzyskiwałem zmysły.

To było jednak za mało. Czułem się, jakbym siedział uwięziony w bagażniku, a coś by kierowało moim samochodem. Cokolwiek to było, wiedziałem, że musi zostać wypchnięte zza kierownicy. Więc myślałem, stopniowo wybudzając się z tej dziwacznej śpiączki. Nie odstępował mnie strach, że zostanę dostrzeżony i znów wciśnięty w całkowitą pustkę, w której będę trwał przez kolejną wieczność.

Konfrontacja między mną a tym czymś była jednak nieunikniona i miałem tę świadomość. Zacząłem widzieć. Wpierw przebłyski światła, potem rozmazane plamy, a na końcu niewyraźne kontury. Twarze ludzi, wszechobecna biel, fartuchy lekarskie – to wszystko budziło we mnie obawy. Wylądowałem w szpitalu, choć nie miałem pojęcia dlaczego. Słyszałem rozmowy, lecz większość słów i tak mi umykała. Próbowałem poruszyć swoim ciałem, lecz każda próba kończyła się porażką, a z każdą porażką rosła we mnie frustracja. Gniew rozbudził moją świadomość i w końcu, zamiast myśleć, dociekać oraz snuć teorie, zacząłem się wydzierać w czeluściach własnego umysłu. Godzinami darłem się, składałem przysięgi zemsty. Kiedy to coś chciało spać, robiłem wszystko, by nie mogło nawet zmrużyć powieki, ale czułem się niezauważany. Być może mnie nie słyszało, a być może specjalnie ignorowało.

Po jakimś czasie opadłem z sił. Płonąca we mnie furia się wypaliła, a ja miałem ochotę skulić się i płakać. Straciłem nadzieję. Nic nie przynosiło efektów. Nie byłem w stanie się nawet zabić, bo nie żyłem. Ja trwałem w ciele, które od dawna nie było moje. A czas uciekał. Każdego dnia stawałem się coraz starszy, słabszy.

Dopiero wtedy wreszcie zrozumiałem, że jeśli teraz nic nie zrobię, to już nigdy mi się to nie uda. Odzyskałem swoją wolę walki i czekałem. Nie jak więzień w celi śmierci, ale jak jadowity wąż czyhający na swoją ofiarę. Na okazję do uderzenia.

Nadarzyła się, kiedy to coś spało. Wyczułem, że miejsce za kółkiem jest puste, bo kierowca właśnie śni. Pozostało mi tylko wydostać się z cholernego bagażnika. Skupiłem się. Przywołałem sobie przed oczy oblicze Anki, z którą nie wiadomo co się działo. Od razu zawładnął mną gniew oraz chłodna determinacja. Zacząłem wrzeszczeć. Płonąć żądzą zemsty. Mój współlokator się nieco wybudził, ale był za wolny. Kiedy ciało otworzyło oczy, to moja furia w nich się tliła. I to ja znów miałem w dłoniach kierownicę.

Wspomnienia uderzyły we mnie jak kubeł zimnej wody. Zupełnie jakbym nagle otrzymał dostęp do archiwum i w jednej chwili przeczytał wszystkie zapisy. Siedziałem na łóżku przez ponad godzinę, wędrując w labiryntach pamięci, ze zgrozą uświadamiając sobie wszystko, co się działo, kiedy byłem nieprzytomny. Na końcu spojrzałem na własne dłonie pokryte bliznami. Miałem ochotę je odciąć. Widziałem na nich krew, choć były całkowicie suche. Po policzkach pełzły mi łzy. Zsunąłem się na podłogę i wybuchłem płaczem.

Ryczałem jak dziecko. Upłynęły chyba ze dwie godziny, nim wreszcie się uspokoiłem. Wróciłem na łóżko.

Czekałem na wschód słońca, aż szpital się rozbudzi. Nie miałem już po co żyć. Dla kogo żyć. Czekałem, bo została mi ostatnia rzecz do zrobienia. Spisanie własnej historii.

Wreszcie udało mi się znaleźć wolny stolik, kartki papieru oraz długopis.

Tę część będę pisał w oparciu o wspomnienia, które dzisiejszej nocy odkryłem, począwszy od rytuału.

To, co we mnie wstąpiło, było demonem. Na tym polegały ich czary – wypędzali duszę z ludzkiego ciała, a na jej miejsce przywoływali duchy piekieł za pomocą pieczęci, które wcześniej każdemu wciskali do rąk. Ze mną poszło inaczej. To prawda, opętało mnie coś. Było to jednak coś o wiele potężniejszego niż przewidywali. Zostałem w pewien sposób wybrany, by pełnić rolę mściciela. Kiedy mężczyzna w szacie zaczął wzywać demony, usłyszały go wszystkie dusze, które wcześniej wydarł z ciał. Zstąpiły z niebios, czyśćców oraz piekieł, aż wreszcie zogniskowały się we mnie. Nie zostałem przejęty przez Agaresa, jak było w planie. To ofiary tej chorej sekty mną zawładnęły.

Mag zorientował się za późno, że coś poszło nie tak. Dopiero kiedy zobaczył, jak szczerzę na niego gniewnie zęby, krzyknął i zwołał swoich pomocników. Nie mieli szans. Byłem jak zwierzę. Dorwałem mu się do gardła, wyrywałem tamtym trzewia, niesiony żądzą zemsty, skąpałem całe pomieszczenie we krwi, a sam prawie nie zostałem draśnięty. Poza mną tamtej nocy przez rytuał przechodziły jeszcze trzy osoby. Anka i dwoje chłopaków. Zabiłem ich. Nie byli już sobą, kiełkowały w nich demony wezwane przez tamtych. Zabiłem, bo musiałem.

Potem nastąpiły długie dni polowań. Odszukiwałem każdego, kto został opętany i go eliminowałem. Wiedziałem, gdzie ich szukać, bo kierowały mną dusze, a one nawet utraciwszy swoje ciało były w stanie je zlokalizować.

Musiałem uważać na policję, gdyż zaczęli mnie szukać. Kiedy mnie wreszcie dorwali, było już jednak po wszystkim. Wszyscy opętańcy leżeli martwi.

Uznano mnie za niepoczytalnego, po czym wtrącono do psychiatryka. I tak tu tkwię od parunastu lat.

Gdy już chciałem uznać swą historię za zakończoną, nim odłożyłem długopis, pojawił się jednak jeszcze jeden ważny element. Ktoś chciał się ze mną zobaczyć na oddziale. Wziąłem swój plik kartek i poszedłem za pielęgniarzem, który mnie poprowadził.

– Miałem nadzieję, że się wybudzisz – rzekł ksiądz, ściskając mnie.

Dotąd nie miałem pojęcia, że on żyje. Usiedliśmy i rozmawialiśmy. Przeważnie to on mówił, a ja słuchałem.

– Nawiedziły mnie we śnie. Powiedziały, że potrzebują wybawiciela. Kogoś, kto wreszcie wymierzy sprawiedliwość. Wtedy, w zakrystii, to ciebie im wskazałem. Miałeś wybór. Mogłeś się w to nie angażować, obmyć się szatańską wodą. Ale tego nie zrobiłeś. Postanowiłeś im pomóc. Zdecydowałeś się walczyć za tych wszystkich, których skrzywdzili tamci. Stanąłeś w ich obronie i zwyciężyłeś. To prawda, ogromnym kosztem. Ale czyniąc to, zrobiłeś więcej, niż tylko odkupiłeś swoją duszę. Kto by pomyślał, do czego ci szaleńcy mogli doprowadzić. Sprowadzili demony, które chodziły między ludźmi. Trzecia wojna światowa? Nie wiem. Być może. Cokolwiek chcieli zrobić, nie udało im się.

Potem mnie opuścił, dyskretnie przekazując mi żyletkę. W końcu, jakby nie patrzeć, jestem ostatnim opętańcem. Przekażę tę historię komuś. Nie wiem, co później z nią się stanie, pewnie zostanie zapomniana, a jedyną osobą, która będzie coś wiedzieć, zostanie ksiądz, który mnie w to wszystko wpakował. Nie wiem. Jestem zmęczony.

Czas przejść na prawdziwą emeryturę.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Więcej testamentów i innych form na moim nowym profilu autorskim – Szymon Sentkowski! Zapraszam ;)
Odpowiedz
Podoba mi się, nawet bardzo :-) Z radością daję 9/10
Odpowiedz
Świetna historia, dla mnie po prostu genialna. Trochę w klimacie Stephena Kinga, kocham takie klimaty 9/10
Odpowiedz
Nie przestraszyłam się, ale ciarki zawitały w niektórych momentach. Z reszta nie wyłapałam większych błędów więc jak najbardziej 10/10 :)
Odpowiedz
Średnio straszne ale ogólnie fajne i dobrze napisane, no i oczywiście czekam na więcej takich :D
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje