Historia

Mróz

banan07002 12 8 lat temu 8 271 odsłon Czas czytania: ~14 minut

Ogrzewanie w moim starym fordzie nigdy nie należało do najlepszych, lecz tego roku postanowiło ostatecznie i nieodwracalnie wyzionąć ducha. Wiatraczki kręciły się co prawda, lecz robiły to tak niechętnie, że niemalże dawało się słyszeć ciche przekleństwa całej tej maszynerii ukrytej gdzieś tam, za deską rozdzielczą.

Zima tego roku zaatakowała nagle i z pełną mocą, jakiej nikt w Siviernej nie pamiętał od co najmniej kilkunastu lat. Moje miasto leżało co prawda za Uralem, lecz mimo to ilość śniegu, jaki spadł tej zimy była przytłaczająca; rankiem tamtego pamiętnego dnia wyszedłem na podwórze wyrzucić śmieci. Drzwi z trudem odgarnęły warstwę świeżego śniegu zalegającego przed domem. Pamiętam ostry, tnący jak setki żyletek mróz, który ogarnął mnie, kiedy tylko wyściubiłem nos poza dom. Wyrzuciłem śmieci po czym szybko wróciłem do względnie ciepłego domu.

Tak zaczynam swoją historię. Nigdy nie pisałem nic podobnego, i podejrzewam że nigdy nic już nie napiszę. Po prostu to wiem. Nie pytajcie skąd: pewne rzeczy człowiek wyczuwa instynktownie, a o innych pragnie jedynie zapomnieć. Fakt, że siedzę teraz w swoim fotelu, z kubkiem kawy w ręce jest dla mnie swego rodzaju cudem, za który będę dziękował Bogu do końca życia, nie ważne ile ono potrwa. Wydarzenia zapoczątkowane 23 stycznia 1999 odmieniły zarówno mnie jak i moje spojrzenie na świat i na ludzi. Przede wszystkim na ludzi. Teraz, schorowany i zmęczony, ale wciąż żywy snuję swą historię z przeszłości, jakby opowiedzenie tej historii było dla mnie obowiązkiem.

Jak już mówiłem, syberyjska zima tamtego roku zaatakowała z całą swą drapieżną mocą i na dobre kilka dni sparaliżowała malutką Sivierną, zamieszkiwaną wówczas przez może 5 tysięcy ludzi. Śnieg zaczął prószyć jeszcze końcem grudnia, jednak z każdym dniem przybierał na sile. A kiedy ludzie zaczynali spoglądać w niebo i pomrukiwać, że oto tego dnia biały puch padał z całą dostępną w przyrodzie siłą, wtedy ten, jakby słysząc te głosy, sypał jeszcze zacieklej. 23 stycznia mieszkańców powitało nieskazitelnie czyste niebo, rażące słońce i blisko metrowa warstwa białego puchu zalegającego na ulicach.

Ludzie, dawno już nie odgarniający śniegu, zdegustowani prowadzeniem bezsensownej walki z białym wrogiem, tego dnia rzucili się do roboty. Poprawa aury wlała nowe siły w ich serca. Byli przecież dziećmi syberyjskiej ziemi, nawykłymi do zimna mrozu. Dlatego do południa nieliczne ulice Siviernej stały się niemal przejezdne, a chodniki, posypane obficie solą i piaskiem, przyciągnęły ludzi na spacery.

Jednak mróz nie zelżał. Tego dnia na swoim zaokiennym termometrze odczytałem blisko minus 30 stopni Celsjusza. Piec w moim domu palił się dzień i noc, a jako drwal mogłem sobie na to pozwolić. Przed zimą, jak co roku, zrobiłem zapasy drewna, wycinając w pień kilkanaście grubych, starych topoli rosnący w gęstych lasach wokół miasteczka. Magazyn, do którego mogłem się dostać schodząc po schodach, mieścił zawrotne ilości drewna, a idąc po nie nie musiałem opuszczać domu. Inni nie mieli tyle szczęścia: widziałem starego Gleba wożącego drewno na taczkach z chaty na końcu ogrodu. Jego pomarszczona twarz po kilku rundach w te i z powrotem zmieniła barwę na sino szarą i byłby pewnie biedak zamarzł w połowie czwartego kursu taczkami, gdybym mu wtedy nie pomógł. Tu, w Siviernej, pomoc sąsiedzka to było coś więcej niż tylko pożyczenie sobie cukru czy soli. To była współpraca, bez której z naszego miasteczka po kilku latach zostałyby tylko oszronione zgliszcza. Syberyjska ziemia była twarda i surowa, a w pojedynkę nikt nie byłby w stanie przeżyć na niej. Nie myślcie jednak, że jej nie lubiłem, przeciwnie: kochałem to wiecznie zmarznięte miejsce, zarówno w zimie, kiedy mróz zdawał się kruszyć ci kości, jak i latem, gdy łowiłem ze starymi przyjaciółmi ryby nad rzeką Brać, przymykając oczy przed oślepiającym słońcem. W to miejsce rzucił mnie los, a prawdziwy mężczyzna nie skarży się na ziemię, jaką otrzymał, tylko wyciska z niej tyle, ile można. Mój ojciec, przeżywszy 95 lat, nigdy nie zaklął, gdy wracał wyzuty ze wszystkich sił z lasu po wyrębie drzew.

- Bierz wszystko, co los ci daje, synu – zwykł wtedy mawiać – Im szybciej to zaakceptujesz, tym dłużej pożyjesz.

Miał rację. Zawsze miał. Wasyl Czarniekiew przeżył wszystkich swoich przyjaciół, a w dniu, w którym odszedł, zdążył jeszcze porąbać przyniesione poprzedniego dnia drewno.

Zimą, 1999 roku, miałem 40 lat i wciąż pracowałem w tartaku mego ojca. Wcześniej prowadził go mój dziadek, a przed nim pradziadek, zanim wcielono go do armii carskiej. Dzieje rodu Czarniekiewów były zawiłe jak stara rzeka, tak samo pełne meandrów i zakoli. Moi przodkowie mieszkali tu, kiedy Sivierna nosiła jeszcze nazwę Krasnygród i była domem dla może setki ludzi. Wraz z rozwojem tartaków w okolicznych lasach, zaczęli zjeżdżać osadnicy z oddalonych na północy Srebrnego Stawu i Tarczysk. Ziemia była tu skuta lodem i nieurodzajna, dlatego owoce importowane aż zza Uralu były nielichym rarytasem. Wszyscy inni, którzy nie pracowali w tartakach, uprawiali kapustę, marchew, ziemniaki, fasolę i żyto. Częściej jadło się tu mięso niż warzywa, bo krowom i świniom klimat w zupełności nie przeszkadzał.

Tamtego dnia, 23 stycznia, postanowiłem skorzystać z poprawy pogody i wybrać się do oddalonego o blisko 100 kilometrów Czerblińska po trochę paszy dla zwierząt i nową siekierą, bo moja stara była już wysłużona i diabelnie tępa.

Wychodząc przed dom, gdzie stał zaparkowany mój ford, zastał mnie Oleg, odgarniający akurat śnieg spod werandy.

- Sie masz Jakow, cieplutko dzisiaj, co nie? – krzyknął na powitanie. Jego wściekle czerwona kurtka kontrastowała z nieskazitelną bielą śniegu.

- Ano – zgodziłem się mrużąc oczy, porażony blaskiem słońca. Śnieg zdawał się błyszczeć jakby posypano go brokatem.

- Jadę do miasta – oznajmiłem, przetrząsając kieszenie w poszukiwanie kluczyków – Potrzeba ci czegoś?

- W sumie chętnie bym się stąd na chwilę wyrwał – mruknął Oleg, patrząc niechętnie na swoją łopatę do śniegu – moja stara uparła się, żebym do wieczora uprzątnął cały ten zasrany śnieg spod domu. Do wieczora, wyobrażasz sobie?! Z resztą, pieprzyć to, mogę zrobić dla świętego spokoju. Ale jutro znowu mówią, że będzie padać jak diabli, więc gdzie tu, kurwa, sens?

- Oglądałeś telewizję? – zaciekawiłem się, bo jakość odbioru w starych telewizorach, jakie miał tu każdy, była naprawdę tragiczna.

- Taa, złapało mi wczoraj na chwilę zasięg. No to włączyłem to stare pudło i akurat trafiłem na prognozę pogody. Ta pogodynka, wiesz która, to miała taką króciutką spódniczkę. No mówię ci, co jak co, ale te nogi to…

- i co powiedzieli? – przerwałem, bo niezbyt interesowało mnie, jakie ma te nogi. Oleg prychnął coś pod nosem urażony i rzekł:

- No co, no że piździć będzie, i to kurewsko podobno. Znów szlag trafi całe miasto – uśmiechnął się, wyobrażając sobie chaos na ulicach jutrzejszego poranka.

- Parszywa zima – mruknąłem. Oleg pokiwał głową.

- To jedziesz do miasta, tak? – spytał po chwili, przerywając ciszę. Przytaknąłem.

- Mogę się z tobą zabrać, co?

Nie musiał pytać. Doskonale wiedział, że nie odmówię. Bądź co bądź, lubiłem tego zrzędliwego dziada. Oleg uśmiechnął się, ukazując żółtawe zęby i z ulgą odrzucił łopatę.

Otworzyłem samochód, a on rozsiadł się wygodnie na fotelu obok kierowcy. Zbłąkany promień słońca odbił się od lusterka i boleśnie oślepił mi oczy. Zamrugałem i usiadłem za kierownicą forda mondeo. Na wysłużonym zegarku, który nosiłem na ręce odkąd tylko sięgałem pamięcią, wskazówki pokazywały dokładnie ósmą rano. Spojrzałem raz jeszcze na nieskazitelne niebo i uśmiechnąłem się: to będzie dobry dzień, pomyślałem. Gdybym wiedział wtedy, co się wydarzy, uciekłbym nie tylko z samochodu, ale i z Siviernej. Jednak gdybyśmy wiedzieli o wszystkich złych rzeczach, historia świata byłaby o wiele mniej krwawa, nieprawdaż?

Silnik samochodu odpalił z niemałym trudem: cudem było dla mnie, że olej nie zamarzł. Jęcząc i postękując niemiłosiernie auto wytoczyło się niechętnie na świeżo odśnieżaną drogę i ruszyło wzdłuż ulicy Głównej. Gdzie bym nie spojrzał, tam sąsiedzi odgarniali śnieg spod domów, korzystając z poprawy pogody. Dzieci obrzucały się śnieżkami i lepiły monstrualne bałwany, jako że surowca do budowy miały pod dostatkiem. Zima potrafiła być piękna.

Jechałem powoli, czując jak samochód ślizga się na oblodzonej drodze, pomimo łańcuchów na oponach. Piętnaście minut zajęło mi opuszczenie Siviernej, co było czasem ponad dwukrotnie dłuższym niż zazwyczaj. Teraz możecie sobie uświadomić, jak niewielkie było to miasteczko. Mój pasażer siedział milczący, ze wzrokiem utkwionym w sunącym powoli krajobrazie za oknem. Rzadko opuszczał miasteczko, dlatego chłonął wzrokiem każdy słup telegraficzny i każde drzewo, jakie mijaliśmy.

Dochodziła 10, kiedy słońce zaszło za chmury i mogłem w końcu przestać mrużyć oczy. Minęliśmy znak informujący, że do miasta zostało nam 50 km. Przy tempie, w jakim jechaliśmy, spodziewałem się dotrzeć tam jeszcze przed południem. I wtedy właśnie ujrzałem sznur samochodów ciągnący się niemal aż po horyzont, gdzie niknął za zakrętem drogi. Zahamowałem, żeby nie wjechać w tył jakiegoś zdezelowanego mercedesa. Mój ford zatarł kołami w oblodzonej drodze, ale na szczęście zdołałem wyhamować tuż przed tylnim zderzakiem. Oleg oderwał trochę nieobecny wzrok od szyby, spojrzał na mnie i spytał:

- Dlaczego stoimy?

Nie odpowiedziałem. Przechyliłem głowę, starając się dojrzeć, co blokuje drogę, ale nic nie zobaczyłem. Taka ilość samochodów w tej części kraju to było coś zupełnie niezwykłego. To tak jakby w Nowym Jorku w godzinach szczytu po ulicach przemknęło ledwie kilka autobusów. Wysiadłem zaintrygowany z wozu. Gdy tylko uchyliłem drzwi, owiał mnie nieprawdopodobnie zimny wiatr, który zdawał się ciąć niczym setki brzytw. Nie było wątpliwości, że mróz zwiększył się od rana, i to mocno. Nie miałem wtedy termometru, ale byłem pewien, że było co najmniej 30 stopni poniżej zera.

- Wracaj pan do auta, bo zamarzniesz.

Głos był stłumiony i dochodził ze stojącego przed moim fordem mercedesa. Jego właściciel nie zaryzykował odsunięcia okna, przez co ledwo usłyszałem jego wypowiedź. Zbliżyłem się do szyby.

- Nie wie pan może, co tu się stało?

- Podobno stłuczka była – odrzekł tamten, wskazując palcem miejsce, gdzie za zakrętem nikł sznur samochodów. Bez wątpienia było to co najmniej kilka kilometrów.

- Długo to potrwa?

- Sam chciałbym wiedzieć, stoję tu od samego rana, będzie ze 2 godziny już – odpowiedział tamten i nawet przez szybę zdołałem usłyszeć gniewne prychnięcie. Zobaczyłem także, że nieznajomy owinięty jest w gruby koc, na głowie ma uszankę a w dłoniach ściska termos.

- Ogrzewanie padło – rzekł widząc mój zdziwiony wzrok – czuję się jakbym pływał w zamarzniętym jeziorze. Przemarzłem na kość, niech to szlag. Wycofałbym, ale olej zamienił mi się w bryłę lodu.

- Może pomoc drogowa w końcu sobie o nas przypomni – mruknąłem z niewielką nadzieją w głosie. Wróciłem do samochodu. W porównaniu do mrozu panującego na zewnątrz, wnętrze forda było niemal gorące. Oleg zerknął na mnie, więc powiedziałem mu, co wiem. Zgodnie ze swoim zwyczajem nie przejął się zbytnio perspektywą spędzenia kilku godzin na mrozie. Schował dłonie w rękawach jego przepastnej kurtki i rzekł obojętnie:

- Idę spać. Obudź mnie, jak odkorkują tą pieprzoną drogę.

Zostałem sam. Oparłem się wygodniej na fotelu i wyjąłem zegarek. Obserwowałem, jak jego wskazówki leniwie gonią się po srebrnej tarczy. Może mi się tylko zdawało, ale mój stary, otrzymany jeszcze od ojca zegarek szwajcarski zaczął chodzić wolniej. Nakręciłem go, lecz wskazówka sekundowa wykonywała obrót jakby z ociąganiem. Tylko by tego brakowało, by na tym cholernym mrozie szlag trafił mój pamiątkowy zegarek. Zdecydowałem się zaczekać jeszcze chwilę i wrócić do Siviernej.

Minęło trochę czasu. Nie jestem w stanie powiedzieć ile, bo gdy otworzyłem oczy i uświadomiłem sobie, że zasnąłem, mój zegarek stanął. Mimo prób nakręcenia mechanizm nie chciał działać. Zakląłem i spojrzałem na Olega. Nadal spał w takiej samej pozycji, w jakiej był poprzednio.

- Ej, stary – mruknąłem i szturchnąłem go w ramię.

Uświadomiłem sobie, że jest mi zimno. Nie zimno, lecz ZIMNO. Nie potrafię opisać tego uczucia. To było coś innego, niż tylko wszechogarniające uczucie chłodu. To coś rozlewało się po tobie, jakbyś nagle zamiast krwi miał w żyłach skroplony azot. Szturchnąłem Olega raz jeszcze, a ten odwrócił powoli głowę w moją stronę.

Nie musiałem sprawdzać jego pulsu.

Po prostu nagle poraziła mnie świadomość, że mężczyzna nie żyje. Nie mogłem zdrętwieć ze strachu. Było to absolutnie nie możliwe: chłód przenikał każdy akson mojego ciała. Po prostu po raz pierwszy w życiu poczułem tak olbrzymi strach. Nie spowodował go jednak widok martwego przyjaciela. Ostatecznie widziałem śmierć wiele razy, pomagając lokalnemu grabarzowi przy pogrzebach. To, co mnie przeraziło, to były jego oczy. Puste, a jednocześnie dziwnie żywe, zdawały się zaglądać nie na mnie, lecz we mnie, mimo wywróconych do góry źrenic. Wyskoczyłem z samochodu. Z niedowierzaniem spostrzegłem, że niebo zmieniło barwę na stalowoszarą. Zapadał zmierzch.

I było ZIMNO.

Nie mówię o normalnym chłodzie. To coś, co wyczuwało się w powietrzu, było znacznie głębsze i nie policzalne żadnym termometrem. Wnikało w głąb ciebie i napełniało nienaturalnym i nieopisanym wręcz lękiem.

Ruszyłem wzdłuż nieskończenie długiego sznura samochodów. Zaglądałem w szyby każdego auta. W pierwszych kilku nie ujrzałem nikogo, lecz w końcu zobaczyłem mężczyznę z głową opartą na kierownicy, o twarzy pokrytej szronem. Przystanąłem, czując przedziwną mieszankę grozy i fascynacji, po czym uchyliłem lekko drzwi. Skrzypnęły przemarznięte zawiasy. Dotknąłem ramienia mężczyzny, chociaż doskonale wiedziałem, że zamarzł. Ciało bezwładnie osunęło się na fotel pasażera. Serce zabiło mi szybciej; krew pulsowała mi w skroniach. Miałem już zatrzasnąć drzwi i wrócić do forda, kiedy mężczyzna spojrzał na mnie.

Nie mogłem się ruszyć. Jego źrenice, puste a jednocześnie niesamowicie żywe, utkwione były wprost we mnie. Nie zapomniałem nigdy tego uczucia. Myślę, że nawet po śmierci, gdziekolwiek trafię, to nieopisane uczucie tonięcia w tych oczach będzie mnie prześladowało. Wolałbym umrzeć, niż znów musieć spojrzeć w te dwie bezdenne czeluście ożywione czymś, co z pewnością nie pochodziło z tego świata.

Nie pamiętam, ile stałem tak wpatrzony. Może sekundę, może godzinę. Czas przestał mieć jakiekolwiek znaczenie, i to nie tylko przez zamarznięty zegarek na ręce. To, co wydarzyło się na drodze wylotowej z Siviernej, nie mieściło się w ludzkich granicach rozumowania.

Nie pamiętam także drogi do swojego forda. Nie wiem, czy biegłem, czy czołgałem się na kolanach, oszołomiony spojrzeniem martwego mężczyzny. Pamiętam tylko ZIMNO. Wszechobecne i niemalże możliwe do dotknięcia. Nie wiem dlaczego, ale miało ono kolor niebieski. Nie potrafię tego wytłumaczyć; tak to prostu było. Całe moje wspomnienie tamtych wydarzeń pławi się w kolorze nieskalanego błękitu, a każda luka w pamięci jest nim wypełniona.

Gdy dotarłem w końcu do samochodu, Olega nie było na siedzeniu pasażera. Nie wiem jak to się stało: ten człowiek był martwy, jestem tego pewien. Nie przeraziło mnie jednak jego zniknięcie. Nie przeraził mnie także fakt, że olej wraz z benzyną zamarzły na kamień: przeraziły mnie ślady stóp na śniegu prowadzące do rosnącego wzdłuż całej drogi lasu. Ktoś udał się do lasu. Źle to ująłem: Oleg. Oleg udał się w stronę lasu. Ten sam, który zmarł dzisiejszego ranka.

Stałem tak jak sparaliżowany przez dobrą chwilę. Po prostu natłok wydarzeń tego dnia przygniótł mnie jak olbrzymi kamień. Olbrzymi, zmrożony kamień. Nie wiedziałem, co powinienem robić: nie mogłem wracać na piechotę do Siviernej. 50 kilometrów w takich warunkach zabiło najwytrwalszego mężczyznę. Nie zapominajcie, że byłem dzieckiem tej ziemi: znałem syberyjskie mrozy, lecz to było coś innego. Nie bałeś się chłodu – bałeś się tego, co się w nim czai.

Wziąłem siekierę z tylnego siedzenia. Była tępa, ale do narąbania drewna jeszcze powinna się nadać. Postanowiłem zrobić to, co wychodziło mi najlepiej: narąbać drwa i rozpalić ogień. Musiałem się ogrzać, odegnać to ohydne zimno. Niechętnie ruszyłem w stronę ponurego lasu. Mrok, jaki rozciągał się tuż za pierwszą liną drzew, był gęsty jak smoła i podejrzewam, że gdybym zanurzył w nim rękę, już bym jej nie odzyskał.

Praca fizyczna rozgrzała mnie, a po chwili miałem wystarczająco małych szczapek drewna, żeby przy pomocy zapalniczki Zippo rozpalić niewielkie ognisko. Początkowo ogień palił się niechętnie, jakby przytłoczony przez zmrożone powietrze. Potem jednak zaczął coraz chętniej trawić drewno, a okrutny mróz zdawał się trochę zelżeć.

Mógłbym tak zakończyć tę opowieść. Mógłbym powiedzieć, że spędziłem tę noc przy ognisku, a następnego ranka na miejsce przyjechała pomoc drogowa i odwiozła mnie do domu. Mógłbym. Ale musiałbym skłamać.

Ta noc nigdy się skończyła. Dla mnie trwa nadal. Wiedziałem to od chwili, gdy hulające ognisko zmieniło barwę na niebieską. Zerwałem się na nogi i chciałem uciekać, obojętnie gdzie, ale poza kręgiem ciepła dawanego przez ogień panował taki chłód, że faktycznie czułeś, jak niewidzialne żyletki tną ci skórę. Zawróciłem i skuliłem się przy ognisku. Rozejrzałem się wokół: rozedrgane cienie tańczyły wokół, tworząc poszarpane krąg. I wtedy z lasu wyszli oni: ludzie o tych pustych, a jednocześnie upiornie żywych oczach: dostrzegłem między nimi Olega. Niemalże przytuliłem się do ognia, gdyż w obecności tych zjaw zdawał się tracić całą energię. Monstra otoczyły mnie, ustawiając się na granicy blasku rzucanego przez turkusowe płomienie. Nie dało się ich policzyć: może to było sto, może tysiąc. Nie pamiętam ich sylwetek, nie pamiętam twarzy. Tylko te oczy – setki oczu, niczym rozżarzone świetliki, zawieszone wśród kurtyny ciemności. Ognisko gasło, a krąg zacieśniał się. Nie wiem, co było dalej. Nie pamiętam.

A może nie chcę pamiętać?

Wspominałem, że dla mnie ta noc nigdy się nie skończyła? To była prawda. Nie pamiętam jak, ale wróciłem do domu. Nie wiem. Nie wiem, po prostu nie wiem i nie chcę wiedzieć, dlaczego ten Mróz wypuścił mnie ze swoich przeraźliwie zimnych rąk. Pamiętał tylko spojrzenie. Spojrzenie w lustro, kiedy przekroczyłem w końcu próg mego domu. Zobaczyłem siebie. Puste, a jednocześnie dziwnie żywe oko mrugnęło do mnie.

To oko było niebieskie.

**********************************************************************

Jeśli opowiadanie się podobało, zapraszam serdecznie na mój Fanpage:

https://www.facebook.com/banan07002/

Zostaw lajka, udostępnij skomentuj – to daje motywację do dalszej pracy 

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Biali wędrowcy :v
Odpowiedz
Bardzo, ale to bardzo na tak. Dobrze napisana dobra historia, warto było przeczytać
Odpowiedz
wow!!!!!! super.......
Odpowiedz
Świetne. Chciałbym żeby ktoś nakręcił krótkometrażowy film na podstawie tej historii.
Odpowiedz
Cytuje "Bo moja stara była już wysłużona i tępa" hahaah
Odpowiedz
To samo sobie myslałem, gdy to pisałem :D Postanowiłem nie zmieniać, ciekaw, czy tylko ja mam takie skojarzenia :P
Odpowiedz
Stanisław Podbierak Nie tylko ty,a co do historii to bardzo dobra.8,5\10
Odpowiedz
Troche kojarzy sie z Innymi z gry o tron if u know what i mean xD tez mieli niebieskie oczy i tez pizdzilo xD przypadek??? Nie sadze... XD
Odpowiedz
Tak....tez byli martwi a jednoczesnie żywi xD
Odpowiedz
nice
Odpowiedz
Bardzo twórcze! :) Działaj dalej.
Odpowiedz
C u d o w n e !!!
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje