Historia
Oświetlić drogę 2 [Zakończenie]
Część pierwsza: http://straszne-historie.pl/story/12745-Oswietlic-droge
Pełznę powoli na korytarz. Moje nogi nie są w stanie udźwignąć ciężaru ciała, zupełnie jakby grawitacja postanowiła zacząć przyciągać mnie z większą siłą. Obraz przed oczami zaczyna spływać paniką, a rozpruwająca histeria staje się moim tlenem. W uszach ciągle dźwięczy głos Marii. Widzę jej spokojny uśmiech, kiedy zauważyła, że jestem bezpieczny. Zrobiła to specjalnie. Odciągnęła ode mnie ich uwagę.
Fakt, że te stwory objęły ją za cel, uderza w mój żołądek. Zakrywam dłonią usta, by powstrzymać wymioty. Cały świat zamienił się w chaotyczną rzeczywistość krzyków, pisków i lamentu. Co to było? To moja wina. To moja wina.
O Boże...
Kiedy docieram już do salonu Stefaniaków, na twarzach zgromadzonych widnieje tylko strach. Kobiety wcisnęły się w kąty, tuląc dzieci. Krzyczą. Płaczą. Zauważam, że drzwi zostały otwarte. Podchodzę bliżej, nie biorąc pod uwagę niebezpieczeństwa, które być może czyha w ciemności. Jednak zanim zbliżam się do wyjścia, kilku mężczyzn wpada do domu. Stoję, całkowicie odrętwiały, patrząc, jak z wnętrza szafy wyciągają wiatrówki i siekiery. Działają, tak, jakby kiedyś już to robili. Jakby mieli plan w razie takich sytuacji.
- Odsuń się!
Zostaję odepchnięty. Nie potrafię racjonalnie wytłumaczyć tego, co się dzieje. Na ganku widzę zarys sylwetki mojej babci. Mam zamiar podbiec i wciągnąć ją do środka, by nic nie zrobiło jej krzywdy. Jeśli to coś ją dopadnie...
Robię krok naprzód, ale w tej samej chwili ogromny ciężar wbija mnie w podłoże.
- Feliks... – Eliza ukryła zapłakaną twarz w materiale mojej bluzy. – Zabrali Marię. – łka.
Patrzę na nią przerażonym wzrokiem, starając się nie zemdleć. „Zabrali”? Oni o tym wiedzą? Wszyscy w wiosce wiedzą o tych potworach? Przełykam gulę, która urosła w moim gardle. Gdybym tylko nie otworzył okna, gdybym tylko... to moja wina. Moja wina. Moja. Moja. Chowam głowę w objęciach drżących rąk, usiłując uspokoić myśli. Nie można mi panikować. Nikt nie może dowiedzieć się, że to ja. Teraz muszę tylko uratować dziewczynę. Tylko ją uratować...
Z zewnątrz dobiegają odgłosy strzałów. Huk wiatrówek rozlega się po całej okolicy, a psy piszczą. Piszczą tak rozpaczliwie, jakby ich pisk był jedynym odgłosem, jaki potrafią z siebie wydobyć.
- Czemu to zrobiła? – pyta mężczyzna, stojący obok mojej babci.
- Nie wiem, ale jej rodzina nie jest już bezpieczna.
- Uda nam się ją uratować?
- Możemy jedynie oświetlić drogę.
Ich rozmowa ginie w okrzyku bólu matki Marii. Kiedy zbieram się w sobie i w końcu podchodzę do drzwi, widzę, jak klęczy na ziemi. Jej tonącą we łzach twarz wywołuje u mnie panikę. Wiem, że obwinianie się za czyn po fakcie jest kompletnie bez sensu, ale aktualnie to jedyne, co mogę zrobić.
- Nie wiemy! Była sama w pokoju. Po prostu je otworzyła. – ojciec dziewczyny nie potrafi opanować emocji. Zacisnął palce na poręczy schodów. Jest zbyt słaby, by utrzymać się w pionie. Upada, a stary kowal stojący obok, chwyta go w ostatniej chwili i wnosi do domu Stefaniaków.
- To jak zaproszenie. Teraz nie mogą zostać we własnym domu.
Odwracam się. Obok dostrzegam Elizę, której źrenice zwęziły się do granic możliwości. Utkwiła wzrok w ciemności nocy.
- Co to było? – szepczę, a mój głos łamie się milion razy.
- Ten, kto im otworzy, wpuszcza ich do środka. Nie mogą wejść bez zaproszenia.
Chwytam jej ramiona.
- Co to było, do cholery?
Przenosi na mnie spojrzenie swoich dużych, błękitnych oczu.
- Nocnice.
Nabieram gwałtownie powietrza. Nocnice. Słyszałem już tę nazwę.
- Dusze ludzi, którzy nie odnaleźli spokoju i stali się demonami. To dawni mieszkańcy okolic. Jeśli kogoś porwą...
- Chcesz mi powiedzieć, że to, co zabrało Marię, to demony?
Eliza kiwa powoli głową. Nie wierzę.
Kiedy mężczyźni wracają, panuje chaos. Usuwam się w kąt, nie potrafiąc opanować drżenia i odnaleźć w tym bałaganie. Wszyscy krzyczą. Wszyscy biegają. Zgubiłem Elizę, straciłem z oczu babcię. A co jeśli im też się coś stanie? Boże... to wszystko przeze mnie.
- Trzymaj. – mówi znajomy głos.
Podnoszę wzrok na sylwetkę tuż przy moim zwiniętym, przerażonym ciałem.
- Naprawdę chciałabym ci tego oszczędzić, ale wszyscy, którzy byli świadkami zdarzenia, muszą uczestniczyć w Obicie. – babcia podaje mi świeczkę.
Sięgam po nią, układając w głowie kolejny tysiąc pytań, które chciałbym jej zadać, jednak moja szansa na dowiedzenie się czegokolwiek umiera, kiedy staruszka znika w tłumie. Każdy trzyma w dłoni świecę. Każdy...
Eliza zmusza mnie do wstania. Mówi, że musimy iść. Musimy odprowadzić duszę Marii. Wychodzimy na zewnątrz jako ostatni. Z góry dobiega dźwięk szlochów rodziny dziewczyny, a ja zastanawiam się, czemu oni nie muszą wychodzić. Babcia mówiła, że...
- Rodzina jest teraz narażona na ataki nocnic. – wyjaśnia Eliza, jakby czytała mi w myślach.
Korzystając z okazji, zasypuję ją pytaniami. Na żadne z nich nie odpowiada.
- Nie zbaczaj ze szlaku. – zapala moją świeczkę. – I patrz przed siebie.
***
Las zawsze napawał mnie lękiem, nawet w dzień. Teraz, idąc w grupie ludzi, niosąc świeczkę i śpiewając stare żałobne pieśni, jestem pewien, że nie wejdę już nigdy więcej między drzewa. Pokonujemy gęste zarośla. Stroma ścieżka biegnie między pniami, a drobne krzewy plączą moje nogi. Chłodny wiatr tańczy w cienkich gałęziach, wygrywając spokojną kołysankę, która nieco zagłusza słowa pieśni. Kątem oka dostrzegam jakiś ruch, ale nie mam dość odwagi, by się rozejrzeć. W głowie dźwięczą ciągle słowa Elizy. Ostrzegała mnie przed tym.
Zahaczam o coś i prawie się przewracam. Łapię równowagę w ostatniej chwili. Światła płomieni pozwalają mi dostrzec kawałek płyty, która została wbita w ziemię. Widzę wyryte na niej litery i wtedy zdaję sobie sprawę z tego, że podążamy przez grunt, pod którymi zostali pochowani ludzie. Odskakuję w bok, wpadając na kobietę. Jednak ta nawet na mnie nie spogląda. Wszyscy są tak bardzo pochłonięci Obitą...
- Feliks. – mówi ciemność.
W pierwszej chwili uznaję głos za efekt strachu i wyobraźni. Przecież to niemożliwe. Niemożliwe, że słyszę jej głos.
- Feliks.
Niewiele myśląc, łamię zakaz i spoglądam w mrok lasu. Nawet nie zauważam, kiedy zostaję w tyle, a jedyne, co dotrzymuje mi towarzystwa to słaby płonień świeczki. Wytężam zmysły, chcąc jednoznacznie stwierdzić, czy mi odbija.
- Pomóż mi... – prosi. Jej zmęczony głos rozrywa moje serce.
- Mario?
- Tu jestem. Pomóż mi. Pomóż mi, zanim wrócą... – szloch odbija się echem wśród drzew.
Przełykam nerwowo ślinę i przekraczam próg chaszczy. Zbaczam ze szlaku, tym samym łamiąc drugie ostrzeżenie Elizy. Jedyne źródło światła co chwilę gaśnie przy mocniejszych podmuchach wiatru, a ja boję się, że zanim dotrę do dziewczyny, zostanę w ciemności, całkowicie sam. Adrenalina pomieszana ze strachem i nadzieją uderza mi do głowy. Nie czuję, jak ostre kolce dzikiej róży ranią policzki. Słyszę tylko szaleńczo płynącą krew, bicie serca w gardle.
- Boli...
- Gdzie jesteś? – szepczę, mając na uwadze to, że te stwory gdzieś tu są, choć to głupie, bo pewnie potrafią mnie wyczuć. Albo zobaczyć.
- Zimno...
Moja stopa nagle zostaje zatopiona w grząskim gruncie. Jeśli są tu bagna, to mogę spalić swoją nadzieję. Nikt nie znajdzie mojego ciała, gdy utonę. Nie chcę utonąć. Niepewnie idę naprzód, przeklinając siebie w myślach za nie poproszenie kogoś o pomoc. Czemu jestem taki głupi? Cholera, cholera. Czy nikt nie słyszał głosu Marii? Dlaczego nie zareagowali?
Przekonanie, że tylko ja ją słyszę, zawraca mi w głowie.
Znów natrafiam na coś miękkiego. Tym razem przystaję na chwilę i oświetlając podłoże, spoglądam w dół. Chłodne powietrze uderza w moje płuca, kiedy zaciągam się zapachem krwi.
- Feliks...
Patrzę na to, co zostało z Marii.
- Przyszedłeś. – uśmiecha się lekko.
Jedyne, na czym mogę teraz skupić uwagę to trzymanie świecy. Nie myślę już o irracjonalności tego, co widzę. Nie dopuszczam do siebie myśli, że ciało dziewczyny zostało rozerwane. Na skórze widnieją głębokie zadrapania. Dostrzegam też drobne ślady ukłuć, przypominające te, które widziałem na misce psa. Korale jelit zdobią gałęzie krzewu. Krew sączy się powoli z kącika ust, toruje ścieżkę przez skronie i barwi rubinem mokrą glebę. Nie mogę oderwać wzroku od ciała dziewczyny, ale zmuszam się do jakiejkolwiek reakcji. Chcę jej pomoc. Chcę ją uratować, jednak mój plan nie wypala, ponieważ natrafiam na część jej wątroby. Mdłości drapią mnie w gardło.
- Jest zimno.
Spoglądam na jej zmasakrowaną twarz. Nie powinna mówić. W takim stanie, nie powinna nawet oddychać. Czemu nie jest martwa? Czemu? Panika zabija wszystkie pozostałości rozsądku i zanim się orientuję, świeczka wypada z mojej dłoni. Zostaję pożarty przez mrok. Ciężki oddech Marii milknie. Nie ma już niczego oprócz mnie, cichego szmeru za plecami i powarkiwania. One tu są. One tu są. One tu są. Mogę przysiąc, że właśnie otwierają swoje paszcze, pełne szpilkowatych zębów.
Nagły powiew wiatru daje mi nadzieję, niosąc ze sobą urywany dźwięk melodii. Jeśli uda mi się dobiec do drogi... Zanim kończę kalkulować wszystkie szanse, mój instynkt zmusza nogi do ucieczki. Wpadam na zarośla, coś wplątuje się w moje włosy. Słyszę je. Podążają moim tropem.
Gubię oddech. Jeden z potworów przemyka obok i wiem, że blask świec w ciemności już mnie nie ocali. Nie dam rady dotrzeć do drogi. Z moich ust wyrywa się krzyk rozpaczy. Zdzieram gardło, prosząc o pomoc, dopóki nie krztuszę się spienioną śliną. Zaciskam powieki z całych sił. Przynajmniej nie chcę widzieć, jak umieram. Nie chcę ich zobaczyć.
Uderzam o ziemię z wielką siłą. Po raz kolejny tej nocy walczę z wizją nieuchronnie nadchodzącej śmierci, jednak nie potrafię przestać walczyć i kiedy tylko odzyskuję władze nad ciałem, przekręcam się na plecy i czołgam w stronę drogi. Nie przestaję krzyczeć. Dopiero gdy wypełzam z objęć czerni i światło świec rozjaśnia przestrzeń wokół, a nocnice piszczą, uciekając w mrok, pojmuję, że jestem bezpieczny. Nie wierzę w to, że się udało. Usłyszeli mnie.
- Co ty wyrabiasz? – krzyczy kobieta, z chustą na głowie.
- Głupi szczeniak.
- Trzeba było go tam zostawić.
Czuję, jak wielki kamień spada na mój żołądek. Usiłuję wyjaśnić, czemu zszedłem ze szlaku. Podaję mnóstwo argumentów, jednak nic nie jest w stanie mnie usprawiedliwić. Popadam w odrętwienie. Dopiero dotyk babci przywraca mnie do rzeczywistości.
- Wystarczy. – mówi staruszka. – Dusza powinna sama trafić do kapliczki. Nie musimy iść dalej. Wracamy.
Zgromadzeni kiwają głową na zgodę.
Wstaję powoli, korzystając z pomocy Elizy. Ptaki siedzące na najwyższych gałęziach jednocześnie podrywają się do lotu, spłoszone nagłym piskiem dochodzącym z wioski.
***
Okazało się, że moja kostka została zwichnięta, dlatego opóźniałem całą grupę i kiedy już dotarliśmy na do domu Stefaniaków, zastaliśmy tylko jeden wielki bałagan. Czerwona ciecz zdobiła ściny. Rozmazywała się na podłodze, tworząc jeziora krwi. Większość nie chciała wejść do środka. Dziwny zapach wypełniał pomieszczenie. Przypominał słodką woń kwiatów wymieszaną ze smrodem rozkładu.
Eliza starannie oczyszcza wszystkie moje zadrapania. Jej dłonie drżą, a wzrok został utkwiony w jednym punkcie za moimi plecami. Wygląda gorzej niż ja. Postradała zmysły. Nikt nie odważa się odezwać, bo wszyscy wiedzą, że rodzina Marii skończyła dokładnie w ten sam sposób, co ona.
Dwaj mężczyźni, którzy poszli na górę w celu sprawdzenia, co dokładnie miało tu miejsce, wracają na parter z przerażonymi minami. Wyglądają tak, jakby zaraz mieli zemdleć.
- Wszyscy nie żyją.
Ktoś zaczyna łkać, ktoś upada. W mojej głowie rozbijają się litery, usłyszanych słów. Nie żyją. Nie żyją.
To wszystko moja wina.
Ja to zrobiłem. Ja.
- Jakim cudem tu weszły?
- Ktoś musiał je zaprosić.
- Rozszarpały ich.
- Zabiły nawet psa.
- Jeśli nie odprowadzimy dusz do kaplicy, będzie ich więcej.
- Ktoś wpuścił nocnice.
- Feliks.
- Do wschodu zostały cztery godziny.
- Nie możecie zostać w tym domu.
- Feliks.
- Teraz to ich teren.
- Trzeba pochować ciała.
- Feliks!
Zanurzam palce we włosach i wbijam paznokcie w skórę głowy. Zaczynam się kołysać. Nie. To nie moja wina. To nie ja ich zabiłem. Nie mogłem wiedzieć. Nie mogłem. To nie ja. To nie ja. To nie ja.
- To twoja wina. – głos Elizy zatrzymuje bicie mojego serca.
Zastygam w bezruchu.
- Otworzyłeś im drzwi do mojego domu. Gdybyś wcześniej nam o tym powiedział, wszyscy by żyli. Byliby w bezpiecznym miejscu aż do wschodu. Zabiłeś ich.
- Co? Nie!
Drżę tak bardzo, że nie jestem w stanie oddychać.
- Zabiłeś ich.
Czuję, jak rosnąca paranoja naciska na moją klatkę piersiową, łamiąc żebra, rozrywając serce. Eliza powoli podchodzi do kominka, chwytając pogrzebacz leżący na podłodze. Zaciska na nim pięć palców prawej dłoni i odwraca się w moją stronę. Wszyscy zgromadzeni patrzą na mnie tym samym pozbawionym uczuć wzrokiem.
Dziewczyna chwiejnym krokiem podchodzi do mnie. Jestem całkowicie bezbronny. Moja kostka opuchła, nie mogę się ruszyć.
- Zabiłeś.
Lufy wiatrówek skierowane zostały w moją stronę. Nie wierzę, że zginę tej nocy z rąk ludzi.
- Zabiłeś.
Spoglądam na babcię. Jej twarz jest bierna. Daje mi do zrozumienia, że nie znajdę w niej ratunku.
- Przecież... jesteśmy rodziną... – szepczę.
- Dlatego załatwimy to w rodzinie.
Zanim moja czaszka zostaje rozpłatana pogrzebaczem, udaje mi się spojrzeć na biorącą zamach Elizę. Za jej plecami pojawia się postać, rozdziawiająca paszczę. Powinni byli zabić mnie tam, gdzie nocnice nie mają wstępu, albo przynajmniej nie gasić wszystkich świeczek.
Komentarze