Historia

Deliverance

anghell 14 8 lat temu 5 579 odsłon Czas czytania: ~38 minut

PROLOGUE

Ten sam sen nawiedzał mnie od tygodni. Biegłem pustym korytarzem, który zdawał się nie mieć końca. Było tak ciemno, że ledwo byłem w stanie dostrzec ściany ograniczające moją ścieżkę, a z każdym krokiem mrok się pogłębiał. Wiedziałem doskonale, że powinienem zawrócić, że to na mnie czeka, jednak nie potrafiłem się na to zdobyć. Przydałaby się latarka, zapalniczka, jakiekolwiek źródło światła, ale nie miałem takiego szczęścia. Musiałem brnąć przed siebie.

Ledwo dostrzegłem ruch w mroku, zbliżałem się do końca. Zacisnąłem pięści i zatrzymałem się. Powoli ruszyłem przed siebie. Serce łomotało jak oszalałe.

Wyszło wprost na mnie i mnie chwyciło. Jedyne, co widziałem, to szara masa w miejscu twarzy, bez jakichkolwiek cech ludzkich, jakby stopiona. I ta dziura w czole, niczym po kuli pistoletowej. Nie szarpałem się, wiedziałem, że i tak przegram. Tak być musiało. Nagle zacząłem spadać, to też mnie nie dziwiło. Mówi się, że kiedy we śnie spadasz i uderzysz o ziemię, umierasz, ale to nieprawda. Za każdym razem uderzałem. Ale nie o ziemię, tylko o stos ciał.

I za każdym razem budziłem się z krzykiem, tak jak teraz. Pigułki od psychiatry nie pomagały, alkohol nie pomagał. Położyłem rękę obok siebie, niestety, nikogo tam nie było, od wielu nocy. Odeszła, słyszałem, że się zastrzeliła, nie wiedziałem, co o tym myśleć. Ileż to nocy samotności, a ja wciąż nie wierzyłem w to, że zostałem sam na tym świecie. Rok? Dwa lata? Traciłem rachubę czasu, popadałem w szaleństwo, coraz głębiej. Rodzina przestała się mną interesować, kiedy wyjeżdżałem, spaliłem wszystkie mosty ostatnią kłótnią. Telefon nie dzwonił, znajomi z pracy mieli mnie za dziwaka. Snułem się z kąta w kąt, robiąc swoje i nie odzywałem do nikogo.

Promienie słońca oślepiały mnie po ciężkiej nocy. Biblia zdobiła biurko, próbowałem szukać ucieczki od koszmarów w religii, ale i to niewiele dało. Powoli się podniosłem, czując jeszcze ból po upadku, a przynajmniej tak mi się wydawało. Wiedziałem, że budzik zadzwoni dopiero za dwie godziny, każąc mi podnieść zwłoki i ruszyć do znienawidzonego miejsca pracy, aby odbębnić swoje osiem godzin urzędowania. Praca w archiwum ratusza nie była moją wymarzoną, ale przynajmniej zapewniała środki utrzymania. Jakoś, trzymając się ścian, dotarłem do łazienki.

Spojrzałem w lustro wiedząc, co tam ujrzę. Twarz zniszczoną przez nieprzespane noce, oczy podkrążone i przekrwione, zapadnięte policzki, blada cera, włosy w kompletnym nieładzie. W sumie takie wstawanie miało swoje zalety, miałem czas, aby doprowadzić się do stanu ogólnej używalności, zanim pokażę się ludziom.

Po szybkim prysznicu poszedłem do kuchni. Poranek jak setki innych, śniadanie, herbata, coś poczytać w sieci i wyruszyć. Jednak tym razem zaskoczył mnie widok koperty na stole. Dopiero po chwili przypomniałem sobie, że znalazłem ją wczoraj w skrzynce, szara, trochę pomiętolona, nic specjalnego. Z ciekawości ją otworzyłem. Był to list od mojego brata, kiedy miałem szesnaście lat, poszedł do wojska, zaginął w Iraku podczas katastrofy samolotu. Odnalazł się po pięciu latach, mieszkał z Arabami, żył jak oni. Miał problem z przystosowaniem do życia codziennego. W końcu zostawił żonę, dziecko i zniknął.

Przestudiowałem go dokładnie, czekając aż woda się zagotuje. Pisał, że słyszał o moich problemach i że chce się ze mną spotkać w miejscu zwanym Blackwater Park, że jest tam pewien znachor, który pomógł jemu i może pomóc mi. Zmagał się z zespołem stresu pourazowego, ale ten facet swoimi metodami sprawił, że jest teraz czysty i spokojny.

Popijając herbatę, próbowałem znaleźć jakiekolwiek informacje o tajemniczym miejscu, jednak żadna strona nie zawierała nawet wzmianki o lokalizacji miasta, nie mówiąc o tajemniczym znachorze.

Podczas pracy nie mogłem przestać myśleć o liście i miejscowości. Pytałem o nie różne osoby, ale nikt nigdy o tym miejscu nie słyszał. Jedyne, co udało mi się osiągnąć dzięki temu, to jeszcze więcej spojrzeń w stylu "co za dziwak". Przetrwanie ośmiu godzin w takim otoczeniu nie jest łatwe, ale zbliżała się wypłata, to dawało mi motywację.

Wracając do domu znalazłem kolejny list od brata. Wparowałem i od razu zacząłem rozrywać kopertę. Przepraszał, że nie dał mi żadnej mapy ani wskazówek, jak tam dotrzeć i tym razem je załączył. Jakieś pięć godzin drogi do mojego miasta, muszę mieć co najmniej dwa tygodnie wolne, aby kuracja przebiegła w pełni. Nie wiedziałem, czy to dobry pomysł, chciałem się z tym przespać i rano zadecydować.

Tym razem sen był trochę inny. Stałem przed drzwiami budynku. Nad nimi był napis "Blackwater Park King's Street 777". Otworzyłem je i znalazłem się w znajomym korytarzu. Był oświetlony, ale kiedy tylko zrobiłem krok, lampy zaczęły gasnąć. W końcu, kiedy zgasły wszystkie, sceneria stała się znajoma. Znowu ruszyłem sprintem przed siebie. Znowu było coraz ciemniej, znowu to coś mnie atakowało, znowu spadłem.

Znowu zerwałem się z krzykiem. Cały czas przed oczami miałem ten adres. Decyzja zapadła za mnie, postanowiłem rzucić przełożonemu wniosek urlopowy na biurko i ruszyć do tego miasta.

Do pracy wpadłem dosłownie na chwilę, wróciłem do domu i szybko się spakowałem. Miałem nadzieję, że o niczym nie zapomniałem.

Wyjeżdżałem z myślą, że moje koszmary się skończą, że będę mógł wrócić do normalności. Byłem lekko poddenerwowany, nie widziałem brata tyle czasu, nie wiedziałem, jak się zmienił. Deszcz spowalniał podróż, musiałem być ostrożnym. Dziwnie by było zginąć, jadąc się uratować. Jednocześnie krople uderzające o szybę trochę mnie uspokajały.

W połowie drogi zrobiłem sobie przerwę, na jedzenie, papierosa i odpoczynek od podróży. Od nerwowego ściskania kierownicy bolały mnie ręce. W samym centrum miasta natrafiłem na mały bar szybkiej obsługi, jakich pełno w takich mieścinach, jak mój postój. Najwyżej tysiąc mieszkańców, mały komisariat policji, gdzie największym problemem z przestępczością jest weekendowe pijaństwo ludzi. Stałem w deszczu, obserwując ich, jak zmierzają przed siebie, ze swoimi malutkimi problemami, nie przejmując się innymi, nie zdając sobie sprawy, jaka wojna toczy się w mojej głowie. Deszcz był zimny, ale i kojący. Czekałem tak przed wejściem nie wiadomo ile, zastanawiając się, jakie to problemy mogą mieć ci ludzie, którzy tak beznamiętnie mnie mijali.

W końcu wszedłem do środka. Bałem się, że kelnerka zacznie zadawać mnóstwo pytań, dokąd zmierzam, skąd jestem, jak to takie młode sztuki rozdające posiłki mają w zwyczaju. Jednak coś we mnie musiało ją odstraszyć, może twarz, tym razem nie maskowałem śladów niewyspania, może obłęd w oczach. Szybko zjadłem i ruszyłem w dalszą podróż.

Po jakichś trzech godzinach dostrzegłem w oddali drogowskaz. Zwolniłem. Wskazywał, że właśnie wjeżdżam do Blackwater Park. Dotarłem do celu. Byłem tak podniecony, że przyspieszyłem. Przede mną majaczyły zabudowania.

Wpadłem w poślizg.

***

Blackwater Park

Otworzyłem oczy. Głowa bolała mnie niesamowicie, jakby w jednym momencie stała się trzy razy za mała na mózg. Próbowałem sobie przypomnieć wydarzenia ostatnich kilku sekund, minut, a może nawet godzin. Kiedy tylko zobaczyłem znak, podniecony przyspieszyłem. Na zakręcie wypadłem z drogi. Ponieważ widziałem świat do góry nogami, musiałem dachować. Metaliczny posmak wypełniał moje usta. Również na czole czułem ciepło, musiałem uderzyć głową w kierownicę i w ten prosty sposób stracić świadomość. Miałem nadzieję, że zęby są na miejscu.

Musiałem się jak najszybciej wydostać z samochodu, zanim krew spływająca do mózgu spowoduje kolejny odlot. Odpiąłem pasy i wyczołgałem się przez okno.

Delikatnie pomacałem szczękę, nie była złamana, zęby były na miejscu. Przynajmniej jeden powód do niepokoju mniej. Próbowałem wstać, ale jeszcze nie do końca wróciłem do świata. Leżałem więc, próbując zrozumieć, ile czasu minęło od wypadku. Nie mogło to być zbyt długo, gdyż światło słoneczne jeszcze nie przestało oświetlać okolicy, jednocześnie ból był strasznie niepokojący. Po raz pierwszy od dawien dawna go czułem i po raz pierwszy od dawien dawna się go bałem.

Nie przestałem jednak myśleć logicznie, porównałem zegarek na ręku z zegarkiem w telefonie, ten pierwszy mógł stanąć w momencie wypadku. Zgodnie z wyliczeniami, byłem nieprzytomny około sześciu, siedmiu minut, nie więcej.

Spojrzałem w stronę miasta, było jakieś dziwnie ciche. Ktoś musiał zobaczyć wypadek, znajdowałem się maksymalnie w odległości kilometra od pierwszych zabudowań, jednak nie było słychać karetki, straży pożarnej, policji, nikt nie maszerował przez trawę w moją stronę.

Kiedy w końcu poczułem się trochę lepiej, sam postanowiłem ruszyć do miasta. Uznałem, że dotrę o własnych siłach do baru, w którym miał czekać na mnie brat i stamtąd poinformuję policję o wraku tuż pod miastem. Zabrałem plecak i ruszyłem.

Kiedy dotarłem do pierwszych zabudowań, znowu zaczęło mi się kręcić w głowie. Przystanąłem przy furtce domu jednorodzinnego i próbowałem złapać równowagę, kiedy kątem oka dostrzegłem ruch firanki. Momentalnie się wyprostowałem i wpatrywałem w to okno, ale nic więcej się nie wydarzyło. Cóż, może nie lubią tu obcych. Postanowiłem brnąć dalej, kierując się odręcznie narysowaną mapą.

Bar był zaraz na obrzeżach, jakieś pięćset metrów od przymusowego postoju. Gdy tylko go zauważyłem, przystanąłem jak wryty. Pomimo kilku samochodów na parkingu, w środku nie widziałem nikogo. Nie wiedziałem, co teraz zrobić, gdyby to było jedno z tych słynnych opuszczonych miast, samochody również by zniknęły. Wyglądały na będące w całkiem niezłym stanie, więc ewakuacja przyspieszona też nie wchodziła w grę. Ogólnie, okolica nie wyglądała na splądrowaną, nawiedzoną przez jakikolwiek kataklizm, wojnę, bitwę, cokolwiek. Jakby nagle wszyscy zniknęli. Tym razem rozsądek i logiczne myślenie przegrały, ruszyłem w stronę drzwi.

Powoli je uchyliłem, w nozdrza uderzył mnie zapach zgnilizny, gęsty niczym sieci pajęcze w starej piwnicy. Zawroty głowy wróciły, próbowałem zasłonić nozdrza bluzą, niestety, woń wody toaletowej wymieszana z tym smrodem pogarszała sytuację. Zostawiając otwarte drzwi, wybiegłem.

Co mój brat mógł robić w takim miejscu? Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek o nim wspominał, jeszcze stan tego miejsca zostawiał mi naprawdę niewiele możliwości, czyżby właśnie to osamotnienie miało pomagać w terapii?

Czekałem cierpliwie, aż smród choć trochę zelżeje, zastanawiając nad tym, co mnie tu przywiodło. Mogłem się bardziej zorientować, sprawdzić archiwa, poszukać informacji w sieci. Gdzieś musiała być wzmianka o takiej mieścinie. Była w sumie dość odizolowana, ale to nic dziwnego w takich stanach, jak Iowa.

Zdecydowałem się przeszukać samochody, zanim wejdę do środka, jakaś broń w razie co zawsze się przydaje. W jednym z otwartych znalazłem łyżkę do opon, dość ciężką. Teraz ewentualny napastnik będzie w trochę trudniejszej sytuacji niż ja.

Wróciłem do środka, zmysł węchu przyzwyczaił się do oblepiającego zapachu. Przyglądałem się każdemu stolikowi po kolei, jakbym szukał śladu ludzkiej obecności. Powoli mnie zaczynało to męczyć, na każdym była tylko gruba warstwa kurzu, krzesła i stołki stały prosto, na barze leżało kilka sztuk menu, półki zdobiły butelki alkoholu, w kącie stała odłączona szafa grająca. Ten spokój napawał mnie przerażeniem.

Kiedy szedłem w jej stronę, przez małe okienko drzwi do kuchni zobaczyłem jakąś sylwetkę. Był to dosłownie ułamek sekundy, wystarczający, aby odnotować, niewystarczający, aby cokolwiek więcej dostrzec. Mocniej ścisnąłem broń i powoli szedłem do nich.

Delikatnie je otwierałem, szykując się na atak. Wszedłem, właściwie to wparowałem, czułem, jak adrenalina wypełnia mi żyły, mózg był ukierunkowany na przetrwanie za wszelką cenę. Znowu ten smród, myślałem, że się do niego przyzwyczaiłem, ale tu był intensywniejszy. Broń wypadła mi z ręki. Zwymiotowałem na kuchenkę.

Dopiero, kiedy się wyprostowałem, uświadomiłem sobie, jak łatwym byłem celem. Rozejrzałem się, nikogo ze mną na szczęście nie było. Podniosłem broń i zacząłem dokładne przeszukanie. To pomieszczenie również było niesamowicie zakurzone i, nie licząc moich wymiocin, zbyt poukładane. Przedmioty leżały na półkach, nietknięte, lodówka była zamknięta. Im dłużej się przyglądałem, tym bardziej byłem przerażony. Zastanawiało mnie tylko, skąd ten smród. Żadne mięso nie leżało na wierzchu, żadnych zwłok, lodówka była zbyt szczelna, aby mogła się z niej wydostać jakakolwiek woń.

Rozmyślania przerwał hałas z sali barowej. Jakby ktoś coś trącił. Tym razem pędem wparowałem, z bronią w ręku, jednak znowu zastałem pustkę, prawie bez zmian. Na barze, obok menu, leżała jakaś kartka z rysunkiem.

Podniosłem ją i dokładnie się przyjrzałem. Przedstawiała drzwi, wyglądały dziwnie znajomo. Po chwili rozmyślań, zrozumiałem. To były drzwi z mojego snu, King's Street 777. Masywne drzwi do apartamentowca, zdobione płaskorzeźbą przedstawiającą liście. Odwróciłem kartkę. Z tyłu napisany był prosty wiersz:

"W apartamencie dwieście jeden,

Ktoś czeka na Ciebie,

Choć żyw wydawał się będzie,

Bardziej nie można być w błędzie."

Co to za chora gra? Chciałem jednocześnie iść tam i uciekać z tego miejsca, ciekawość jednak zwyciężyła. Kiedy wychodziłem, wydawało mi się, że słyszę śmiech.

Zanim odszedłem, jeszcze raz sprawdziłem samochody, w jednym znalazłem długopis i mapę, oznaczyłem sobie cel, King's Street. Nie było to zbyt daleko, raptem kilka przecznic.

Starałem się iść jak najszybciej, niesiony na skrzydłach ciekawości. Po cichu liczyłem, że spotkam kogoś, kto okaże się przyjazny wobec wędrowca. Krajobraz trochę się zmienił, w kilku sklepach witryny były wybite. Porządek powoli ustępował, rzędy takich samych domków zastąpiły kamienice, pełne sklepów na parterze. Wszystko wyglądało niemal tak samo, łatwo było się zgubić.

Z zamyślenia wyrwała mnie postać przebiegająca jakieś trzydzieści metrów przede mną i wbiegająca w boczną alejkę. W momencie zerwałem się do biegu, próbując zapamiętać jak najwięcej szczegółów tej istoty, niestety, nic nie odnotowałem, poza ogólną sylwetką. Ten sam schemat powtórzył się kolejny raz, niewiele brakowało do uczucia deja vu.

Niewiele, gdyż ta postać tym razem stała w alejce. Wpatrywała się we mnie, nie miała dokąd uciec.

Była dość wysoką, szczupłą brunetką. Jej twarz ledwo była widoczna spod włosów, w oczy rzucały się jedynie ogromne, brązowe źrenice. Pomimo wyraźnie zarysowanych, kobiecych krągłości, była odpychająca. Kiedy się zbliżyłem na odległość kilku metrów, wyciągnęła przed siebie nóż.

- Krok i cię zabiję. - powiedziała drżącym głosem.

- Spokojnie, nic ci nie zrobię, odkładam broń. - mówiąc to, upuściłem łyżkę na podłogę.

- Jesteś jednym z nich?

- Jakich nich?

- Skoro tu jesteś, musiałeś ich widzieć, jesteś? Nie, właściwie to nie możesz być, mówisz normalnie, wyglądasz normalnie, poruszasz się normalnie.

- Ale kim są oni? Mieszkańcy?

- Nie wiem, są dziwni, boję się ich. - czułem woń alkoholu, mimo iż stałem w pewnej odległości.

- Proszę, odłóż nóż, porozmawiajmy. - przyjrzałem się jej twarzy, musiała pić od miesięcy, może od lat.

- Nie, zostaw mnie w spokoju. - mówiąc to, ruszyła na mnie.

Nie spodziewałem się ataku. Udało mi się uniknąć noża, ale przez powracające zawroty głowy, nie zdołałem utrzymać równowagi i jak długi runąłem na ziemię. Natychmiastowo zerwałem się i puściłem za nią, zapomniawszy zupełnie o mojej broni. Jak na alkoholiczkę biegała całkiem nieźle, aż sam byłem w szoku.

Z wyczerpania zaczynałem tracić raz za razem równowagę, biegłem jak pijany. Zgubiła mnie, wieloletnia pijaczka zgubiła mnie na dość prostej drodze. Musiałem odpocząć. Pamiętając jeszcze z lekcji wychowania fizycznego prostą zasadę, starałem się odpoczywać, maszerując.

Nie trwało to długo. Przede mną, jak spod ziemi, wyrosły drzwi zdobione płaskorzeźbą przedstawiającą liście. Spojrzałem do góry, napis ze snu "Blackwater Park King's Street 777".

Ostrożnie je uchyliłem. Ruszyłem w ciemność.

***

The Devil's Orchard

Chwilę trwało, zanim moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Jednak, kiedy już się to stało, zamurowało mnie. Przede mną rozciągał się długi korytarz, tak niesamowicie ciemny, że nie byłem w stanie dostrzec tego, co było dwa metry przede mną. Szedłem powoli, rękoma próbując dotknąć dowolnej ze ścian. Wiedziałem, co się wydarzy, gdy przejdę odpowiednią odległość, znałem ten scenariusz zbyt dobrze. Tylko jedno go różniło. Ten przejmujący odór zgnilizny, z każdym kolejnym krokiem coraz silniejszy.

Bałem się, że za chwilę potknę się o jakieś rozkładające się zwłoki, których w moim śnie nie było, lub też wpadnę do masowego grobu i przyjdzie mi umrzeć na stercie ciał. Po raz pierwszy w życiu bałem się śmierci, nie chciałem umierać.

Jednak jeszcze bardziej nie chciałem spotkać tego, co się tam kryło, w ciemności. Postać ze snów cały czas widniała mi przed oczami.

Nagle, w chwili olśnienia, wyciągnąłem z kieszeni zapalniczkę. Usiłowałem ją rozpalić, kiedy poczułem na twarzy zimny oddech, cuchnący jeszcze bardziej niż ten korytarz. Zawirowało mi przed oczami. Myślałem, że tam zemdleję.

W końcu ogień zaskoczył. Dostrzegłem jakiś niewyraźny kształt, jakby uciekający przede mną. Zastanawiałem się, czy to nie bezdomna, którą wcześniej spotkałem. Chciałem ją dopaść i zemścić się za ucieczkę, ale jeszcze bardziej chciałem dowiedzieć się, co się tak właściwie wydarzyło i dzieje w Blackwater Park.

Ogień jakby dodał mi pewności siebie, szedłem szybciej, stawiając raz za razem mocniejsze kroki. Serce przestało łomotać, spokojniej łapałem oddech, jednak starałem się unikać wciągania powietrza nosem, potężny odór wciąż był wyczuwalny w powietrzu.

Korytarz zdawał się nie mieć końca, budynek z zewnątrz nie sprawiał takiego wrażenia, nie przypominałem też sobie, abym schodził do podziemi. Brnąłem przed siebie, wypatrując w oddali jakichś drzwi, okna, czegokolwiek.

Nagle je dostrzegłem, drewniane drzwi, bez numeru. Zza nich wydobywało się światło. Zdawało mi się również, że słyszę dziecięcy śmiech i jakiś dziki, zwierzęcy skowyt. Byłem przerażony, ale i ciekawski.

Zastanawiało mnie jednak kilka rzeczy, skoro były jedyne w całym budynku, jakim cudem miałem znaleźć apartament dwieście jeden? Może za nimi kryły się jakieś schody? Szybkim ruchem je otworzyłem i wszedłem.

Jasność momentalnie mnie oślepiła.

Znalazłem się przy drzwiach wejściowych budynku, którego jedyny korytarz jeszcze przed chwilą przemierzałem. Tym razem, miast długiej ścieżki ograniczonej ścianami, widziałem wyraźnie skrzynki pocztowe i schody. Nie wiedziałem, co się właściwie przed chwilą wydarzyło, to wszystko było takie rzeczywiste, takie namacalne. Wciąż ściskałem w dłoni płonącą zapalniczkę.

Postanowiłem, że zanim wejdę po schodach, przeszukam wszystkie skrzynki, może znajdę jakąś wskazówkę, cokolwiek, co wyjaśni mi zjawiska zachodzące w tym mieście. Kilka udało mi się otworzyć bez problemu, reszta była zamknięta na klucz. Nie miałem czym wyważyć zamków. Brakowało mi mojej łyżki do opon, teraz byłaby szczególnie użyteczna, kilka solidnych i uderzeń i całość odpadłaby od ściany.

Nie znalazłem nic szczególnego, parę listów od rodzin, kilka odpowiedzi na podania o pracę, nawet jedna odpowiedź na ogłoszenie matrymonialne. Zdziwiłem się dopiero, gdy spojrzałem na daty stempli, te listy pochodziły sprzed ponad trzydziestu lat, zostały wysłane w roku, w którym się urodziłem. Chciałem uwierzyć, że to zbieg okoliczności, ale zbyt dużo ich było. Postanowiłem wejść po schodach i poszukać apartamentu dwieście jeden, w końcu po to tutaj przyszedłem.

Kiedy dotarłem na drugie piętro, byłem niesamowicie wyczerpany. Nudności i ból głowy powracały raz za razem, kilkukrotnie zatrzymywałem się po drodze. Korytarz był ciemny, drobinki kurzu unosiły się w nieśmiałych promieniach światła kilku działających lamp. Idealnie na wprost mnie był numer dwieście trzy. Postanowiłem skręcić w lewo i sprawdzić najpierw tę odnogę korytarza.

Przeczucie mnie nie zawiodło, widziałem drewniane drzwi z niegdyś pozłacanymi cyframi dwa, zero, jeden i zniszczoną tabliczkę z nazwiskiem. Przysunąłem do niej rozpaloną zapalniczkę, aby dokładnie przeczytać, niestety, udało mi się rozszyfrować tylko kilka znaków: S, u, t, l, a, n, d. Szarpnąłem za klamkę.

- Zrób to jeszcze raz, a nafaszeruję cię ołowiem! - usłyszałem męski wrzask zza drzwi.

- Dobrze, już się cofam. - skłamałem, chowając zapalniczkę do kieszenie.

Słyszałem dość wyraźnie, jak facet mówi, że to, co się stało, to nie jego wina, że tego nie planował, że miało być inaczej. Zastanawiałem się, jak wybrnąć z tej patowej sytuacji. Może blefował, może rzeczywiście trzymał broń w ręku.

- Możemy chwilę porozmawiać? - spytałem najspokojniej jak potrafiłem, biorąc pod uwagę realne prawdopodobieństwo, że moje poszukiwania zakończy pojedynczy strzał.

- Nie mamy o czym. Nie będę dyskutował z demonem.

- Demonem? Jestem człowiekiem.

- Chuja prawda. Jak pozostałe chcesz mnie dręczyć?

- Pozostałe?

Zastanawiałem się, o czym do cholery mówi. Nie spotkałem żadnych demonów, pomimo spędzenia w tym mieście już kilku godzin.

- Kobieta! Starzec! Dziecko! - wyliczał. - Chcą mnie zniszczyć!

- Pozwól, że wejdę, a porozmawiamy.

- Nie! - wrzasnął.

Nie mam pojęcia, dlaczego, ale nagle zaczął łkać niczym małe dziecko. Postanowiłem wykorzystać okazję, był zbyt skupiony na łzach i powtarzaniu swojej mantry o braku winy. Natarłem barkiem na drzwi, szybko przekręcając klamkę.

Gdy tylko wpadłem do pomieszczenia, uchyliłem się przed ewentualnym wystrzałem, dopadłem szaleńca i wyrwałem mu broń z ręki. Nie reagował. Miałem czas, aby mu się przyjrzeć.

Facet w średnim wieku, z kilkudniowym zarostem i twarzą pokrytą bliznami. Był ubrany w bluzę od munduru w kamuflażu pustynnym, na ramieniu miał odznakę oddziału Rangers. Od razu zacząłem się zastanawiać, czy naprawdę był żołnierzem, czy to jeden z tych szurniętych fanów militariów.

- Oni po mnie przyjdą, prawda? - wyjąkał przez łzy.

- Jacy oni?

- Ci ludzie, nie wiedziałem o tym, naprawdę nie wiedziałem.

- Jesteśmy tu bezpieczni. - mówiąc to, pokazowo trzasnąłem drzwiami.

- To działo się tak... szybko. Nie wiedzieliśmy, co zrobić, musiałem zdecydować, musiałem.

- Zacznijmy od początku, co się działo?

- Zaatakowali nas, mieli przewagę, musiałem to zrobić.

- Zrobić co?

- Weźcie się w garść, kapitanie. - zaczął chyba mówić sam do siebie. - Jesteście żołnierzem, do cholery. Szeregowy, co tu robicie? - spojrzał na mnie, momentalnie przestał płakać. - To kwatera oficerska.

- Nie jestem żołnierzem. - odparłem.

- Jaja sobie robicie? I gdzie wasz mundur?

- Powtarzam, nie jestem żołnierzem, jestem urzędnikiem.

- Cywilna ciota. Posłuchajcie mnie, jesteśmy tutaj bezpieczni, pod warunkiem, że oddacie mi broń. W pokoju obok mam cały zapas spluw, umiecie strzelać?

- Tak. - skłamałem.

- Za mną! - wydał rozkaz.

Weszliśmy do pokoju, który niegdyś pełnił funkcję sypialni. Obecnie wyglądał jak zbrojownia, dwa karabiny szturmowe, kilka pistoletów, granaty, opakowania od amunicji.

- Nie zostało nam tego dużo. - powiedział po chwili. - Amunicja jest na wyczerpaniu, właściwie to tylko to, co jest załadowane.

Wzrokiem omiotłem ściany pomieszczenia. Ozdobione były dziurami po kulach różnego kalibru.

- Stoczyłem ciężką bitwę w tym miejscu, ale zwyciężyłem. - kontynuował. - We dwóch będzie nam łatwiej.

- Tylko jaki jest plan? - przyłączyłem się do chorej zabawy.

- Najpierw musimy zdobyć zapasy, jedzenie, baterie, latarki. Zachowaj pistolet, przyda ci się. To będzie twoje pierwsze zadanie. Próbowałem wejść na trzecie piętro, ale demony mnie przeganiały, tobie może się udać.

- Może się udać?

- Musimy spróbować. Następnie przebijemy się na parking, spróbujemy ukraść samochód. Nim się wydostaniemy, jeśli to nie zadziała, musimy gdzieś się ukryć, a następnego dnia przebić do komisariatu, stamtąd uciekniemy.

- Brzmi jak krótka operacja, po co nam jedzenie?

- Bo nie jadłem od kilku dni, chłopcze.

Koleś naprawdę był nienormalny, to nie było tylko wrażenie spowodowane jego wyglądem. Mocniej ścisnąłem broń.

Chwilę później wspinałem się po schodach. Zastanawiałem się, o jakich demonach mówił. Odkąd tu się znalazłem, zdarzyło się parę dziwnych rzeczy, jednak podejrzewałem, że większość jest dziełem bezdomnej, która próbowała mnie spłoszyć za wszelką cenę. Pozostałem zganiałem na uszkodzenie głowy w wyniku wypadku. Możliwe, że po prostu brakowało mu trochę więcej niż piątej klepki.

Stanąłem przed drzwiami, wziąłem głęboki oddech i nacisnąłem klamkę. Mogłem ją sobie naciskać do woli, ktoś je zamknął. W pierwszym porywie logicznego myślenia miałem ochotę przestrzelić zamek, jednak wolałem nie hałasować zbytnio. Czekało mnie długie i żmudne polowanie na pojedynczy, nigdy nie widziany, klucz.

Wróciłem na sam dół. Najlogiczniejszym wydawało mi się znalezienie numeru mieszkania dozorcy i włamanie tam.

Zagadka rozwiązała się bardzo szybko, na wprost skrzynek wisiało ogłoszenie z numerem 107. Coś zbyt łatwo mi szło.

Nie miałem problemu ze znalezieniem mieszkania, drzwi były otwarte na oścież. Wchodziłem ostrożnie, inspirując się policjantami z filmów. Szybko przeszukałem wszystkie pomieszczenia w poszukiwaniu włamywaczy. Nikogo jednak nie było.

Dopiero teraz miałem okazję się przyjrzeć lokalowi. Był strasznie zaniedbany, ściany i sufit nosiły ślady pęknięć, wszystko, co dało się zrzucić z półek, wylądowało na podłodze, która była tak brudna, że obawiałem się przyklejenia. Nie pozostało mi jednak nic innego, jak przezwyciężyć obrzydzenie i znaleźć klucze.

Metodycznie przeszukiwałem wszystkie szafki, szuflady i schowki w całym mieszkaniu, jednak bez większego rezultatu. Zmęczony, poddałem się i opadłem na fotel. Wpatrywałem się przed siebie myśląc, że czeka mnie noc w tym dziwnym miejscu. Nie była to najmilsza perspektywa, ale przynajmniej miałem dach nad głową.

Zatopiony w myślach, ledwo usłyszałem brzdęknięcie na korytarzu. Z bronią w ręku wybiegłem i zacząłem nerwowo się rozglądać. Znowu słyszałem dziecięce chichoty, tym razem dużo wyraźniejsze. Próbowałem zlokalizować ich źródło. Bezskutecznie, byłem tam sam.

Wtedy moją uwagę przykuł przedmiot leżący wprost przede mną. Był to dość spory pęk kluczy, co więcej, każdy był oznakowany numerem piętra bądź apartamentu. Jak mogłem wcześniej tego nie zauważyć? Byłem wściekły na siebie, zmarnowałem ogromną ilość energii na działanie, które okazało się zupełnie zbędne.

Znów się wspiąłem, spokojny i beztroski. Drzwi tym razem bez problemu ustąpiły, do tego mogłem się dostać do każdego z mieszkań i wynieść tak ogromną ilość zapasów, jak tylko byłem w stanie unieść.

Szczęśliwy, stanąłem na wprost drzwi apartamentu 303. Odprężyłem się, korytarz był pusty.

Radość nie trwała długo, drzwi za mną trzasnęły. Ktoś przekręcił klucz.

- To nie jest zabawne! - wrzeszczałem, usiłując je otworzyć.

Odpowiedział mi dziewczęcy śmiech.

- Otwieraj to, albo cię zabiję.

- Mam cię. - usłyszałem głos małej dziewczynki, który natychmiast zastąpił chichot.

- Posłuchaj, dziecko, albo otworzysz te drzwi, albo przyjdzie mój kolega i cię zbije. - próbowałem ją postraszyć.

- Twój kolega już dawno odpłynął do swojego świata. - mała, cholerna cwaniara. - Jak i ty wchodząc tu.

- Co? - spytałem, ale odpowiedział mi tylko oddalający się tupot małych stóp.

Uderzałem bezskutecznie w drzwi, dopóki prawie nie uszkodziłem nadgarstka. Światła wokół mnie powoli gasły. Chwyciłem mocniej pistolet, jakby to miało oświetlić moje otoczenie.

Usłyszałem niski, zwierzęcy skowyt, gdzieś blisko mnie, ale jednocześnie wytłumiony, jakby dochodził zza drzwi. Wyciągnąłem zapalniczkę, nie działała. Musiał skończyć się gaz. Nasłuchiwałem.

Dźwięk był gdzieś z lewej strony ode mnie, miałem do sprawdzenia cztery apartamenty. Szedłem powoli, z wyciągniętą bronią. Podszedłem do drzwi trzysta siedem, cisza, trzysta dwa, cisza. Serce waliło mocniej. Kiedy stanąłem przy trzysta jeden, usłyszałem łomotanie za sobą. Zanim się obróciłem, drzwi od trzysta sześć wyleciały z zawiasów i powaliły mnie na podłogę.

Kątem oka widziałem przygarbioną postać o szarosinej skórze. Nie miała włosów, za to coś w rodzaju kaptura z własnej powłoki cielesnej. W nozdrza uderzył mnie potężny, znajomy smród. Dużo intensywniejszy niż wcześniej. To coś zupełnie nie zwróciło na mnie uwagi. Wyważyło drzwi od klatki schodowej i odeszło.

Byłem sparaliżowany.

***

Hope Leaves

W końcu paraliż ustąpił. Znowu zgubiłem rachubę czasu, nie miałem pojęcia, ile czasu minęło od zetknięcia z dziwną istotą. Nie mogło to być jednak zbyt długo, gdyż zapach zgnilizny wciąż drażnił moje nozdrza, sprawiając, że zbierało mi się na wymioty. Powoli się podniosłem, zaciskając z całej siły dłoń na półautomacie, którego zabrałem tajemniczemu mężczyźnie.

Wszedłem do pokoju trzysta sześć. Nagle poczułem zawroty głowy, jeszcze nie do końca otrząsnąłem się po wypadku. Usiadłem na kanapie i tępo wpatrywałem w sufit, czekając, aż mi przejdzie, zanim zacznę przetrząsać pomieszczenie.

Nagle znalazłem się w domu. Smród rozkładu i zgnilizny został zastąpiony przez zapach chińszczyzny na wynos. Siedziałem przed telewizorem, na ekranie którego właśnie był wyświetlany jakiś stary film. Sprawiał wrażenie znajomego, jakbym już go kiedyś widział, jednak nie potrafiłem przypomnieć sobie tytułu. Czyżby cała wizyta w Blackwater Park była snem? Straciłem zupełnie poczucie rzeczywistości. Zerknąłem na zegarek, wskazywał godzinę dwudziestą trzecią dziesięć. Najwyższa pora ogarnąć się i położyć spać, praca sama się nie odwiedzi. Spróbowałem się podnieść, ale nie mogłem. Podjąłem jeszcze jedną próbę z tym samym skutkiem.

Nagle obraz na ekranie zmienił się. Oglądałem teraz nazistów pacyfikujących jakąś wioskę. Uciekający ludzie byli ostrzeliwani z karabinów maszynowych, jeden z żołnierzy, nieskrępowany obecnością kolegów, gwałcił nastoletnią dziewczynkę. Pozostałym też to nie przeszkadzało, gdyż właśnie dźgali bagnetami starszą kobietę, nie zwracając uwagi na jęki rozkoszy szeregowca. Inna grupka podpaliła księdza i z radością obserwowała, jak próbuje ugasić płomienie.

Wśród nich przechadzał się wysoki mężczyzna o ogorzałej od słońca twarzy. Nie znałem się na stopniach wojskowych, ale oznaczenia SS rozpoznałbym wszędzie. Krótkimi seriami dobijał konających, bez względu na wiek i płeć. Starcy, kobiety, dzieci, ci, którzy nie zginęli przy próbie ucieczki, byli teraz ofiarami chorej zabawy nazistowskich potworów.

Z dziwnym błyskiem w oku podszedł do około dziesięcioletniej dziewczynki. Zaczął coś do niej mówić, nie znałem niemieckiego, nie wiedziałem, o co może chodzić. Dziewczynka, przerażona, odpowiadała w języku również mi obcym. Polski, rosyjski, wszystkie brzmiały dla mnie tak samo i podobną mową posługiwało się to dziecko. Strach w jego oczach i wyrachowanie w oczach potwora sugerowały mi co się stanie za chwilę. Chciałem sięgnąć po pilota i wyłączyć telewizor, ale nie mogłem poruszyć rękoma.

W końcu zobaczyłem najohydniejszą scenę w całym swoim życiu. Psychol w mundurze złapał mocno dziewczynkę, zdarł z niej ubranie i wszedł w nią z ogromną siłą. Nie wierzyłem, że telewizja może pokazywać takie rzeczy. Wykonując ruchy frykcyjne powoli podrzynał jej gardło.

Ocknąłem się w pokoju, w którym spocząłem na kanapie. Byłem wdzięczny, że to był tylko sen, z drugiej strony, skąd u mnie takie wizje? Nie byłem nigdy fanem militariów, nie interesowałem się historią. To miasto na mnie dziwny wpływ, sprawiało, że traciłem zmysły. Musiałem jak najszybciej znaleźć brata i dowiedzieć, o co tu chodzi.

Przeszukałem wszystkie apartamenty, zebrałem, co mogło się przydać i wróciłem do pokoju dwieście jeden. Znowu słyszałem, jak mój nowy towarzysz szlocha. Jak na żołnierza, był za bardzo emocjonalnie niestabilny. Czyżby kolejna ofiara zespołu stresu pourazowego? Wszedłem powoli do pomieszczenia, szykując na ostrzał, ale tym razem widok mnie zdziwił. Trzymał pistolet przy głowie.

- Odłóż to! - krzyknąłem.

- Ty też widziałeś te potwory? - spytał przez łzy.

- Potwory?

- Tak, w mundurach, zabijali wszystkich. Wioska płonęła.

- Tak, widziałem, ale już się skończyło.

- To się nigdy nie skończy. Przychodzą do mnie w nocy, w dzień. Tak mogę to zakończyć. Pociągnę za spust, blam, odejdą.

- Możemy to zakończyć inaczej. Razem się stąd wydostaniemy i znajdziemy dla ciebie pomoc. - zmieniłem ton, z agresywnego na bardzo spokojny i opanowany.

- Nie pozwolą mi stąd odejść, nie po tym, co się stało. - zmiana tonu niewiele dała, nadal szlochał.

- Jesteś żołnierzem, sądząc po medalach, bohaterem wojennych. Ilu ludzi uratowałeś?

- Pamiętam ten dzień. - nagle się uspokoił. - Jechaliśmy w konwoju, kiedy trafiliśmy pod ostrzał z granatników i broni maszynowej. W samochodzie był ze mną ten młody żołnierz, był przerażony. Nasz wóz oberwał. Przewróciliśmy się. Wśród kul wyciągałem go przez okno, jako jedyny przeżył. Później, ostrzeliwując się, ciągnąłem go przez kilkaset metrów do wozu opancerzonego. Gdyby nie ja, zginąłby. - widać było, że wspomnienie budzi w nim dumę, opuścił broń. - Nasz pojazd został trafiony kolejnym granatem i spłonął.

- Widzisz, jesteś bohaterem. A teraz spadajmy stąd, póki jesteśmy w stanie chodzić.

- Szeregowy, zbierzcie tyle broni, ile dacie radę unieść. - wrócił ton dowódcy. - Uda nam się.

- Tak jest! - odkrzyknąłem.

Obciążony przez dwa karabiny, trzy pistolety i plecak z zapasami miałem ogromny problem z poruszaniem się. Nie wiem, skąd mój towarzysz wziął tyle siły, ale dźwigał jeszcze więcej i szedł niesamowicie żwawo. Uważnie kontrolował każdy zakamarek korytarza i klatki schodowej, kiedy zmierzaliśmy ku drzwiom. Milczeliśmy, nasłuchując, czy ktoś się nie porusza przed nami, gotowi w każdej chwili nafaszerować dowolny cel ołowiem. Cały mój niepokój powoli zaczął znikać. Jednak prawdą jest, że broń palna znacząco poprawia poczucie pewności siebie.

Wyszliśmy przed budynek, cały czas się nawzajem ubezpieczając. Szliśmy powoli w stronę komisariatu, gdzie planowaliśmy zebrać całą amunicję i tyle broni, ile jeszcze zdołamy unieść. Nie powiedziałem mu jednak, że chciałbym jeszcze znaleźć brata.

- Co cię tu właściwie przywiało? - zapytał, jakby wyczuł moje myśli.

- Przejeżdżałem w okolicy i chciałem skrócić sobie drogę, niestety, wpadłem w poślizg. - ukryłem historię z bratem, nie wiem właściwie, dlaczego. - A pana?

- Dostałem list od tego chłopaka, którego uratowałem. Stwierdził, że jest mi coś dłużny i chciał to spłacić.

- Znałeś go wcześniej?

- Tak, braliśmy razem udział w kilku operacjach, między innymi w pacyfikacji bazy terrorystów w małej wiosce. - przez chwilę wydawało mi się, że jego oko nawiedził dziwny błysk.

- To tam go uratowałeś?

- Nie gadaj tyle. - zakończył rozmowę.

Dalej przekradaliśmy się w milczeniu, aż dotarliśmy do skrzyżowania. Przeciążony, straciłem równowagę. Wtedy je zobaczyłem. Dziwne istoty, daleko na horyzoncie, powoli zmierzały w naszą stronę.

- Demony, zająć pozycje obronne. - krzyknął mój towarzysz i szybko wymierzył w ich stronę.

Poderwałem się z ziemi, uniosłem karabin i czekałem na rozkaz otwarcia ognia.

- Daj im podejść bliżej, szkoda amunicji. - co chwila powtarzał kapitan.

Ale im bliżej były, tym miałem mniejszą ochotę na konfrontację z nimi. Chciałem jak najszybciej uciec stamtąd. Widziałem coraz więcej szczegółów, to, co wcześniej było bezkształtną masą istot, nabierało ludzkich kształtów.

Ohydnych, trzeba dodać. To byli ludzie, spaleni, poparzeni, w różnych wieku, różnego wzrostu, różnej płci. Niektórym brakowało kończyn. Kiedy tak obserwowałem ich przez przyrządy celownicze, zauważyłem małą dziewczynkę pozbawioną połowy głowy.

- Co to jest, do cholery?! - wrzasnąłem wystraszony.

- Demony, ognia!

Równocześnie wypaliliśmy. Ale na zdeformowanych istotach nie robiło to żadnego wrażenia, nadal szły w naszą, powłócząc nogami. Rzuciłem broń z pustym magazynkiem na ziemię i złapałem za kolejną. Nie mam pojęcia, jak długo trwała nasza kanonada, ale w końcu zaczęła mi się kończyć amunicja.

- Powstrzymam ich, uciekaj! - padł rozkaz.

Nie byłem w stanie się jednak poruszyć.

- Spierdalaj stąd! - kolejny rozkaz.

Ten do mnie dotarł. Rzuciłem się biegiem w stronę, z której przyszliśmy. Co chwila oglądałem się przez ramię, widząc, jak istoty otaczają mojego niedawnego towarzysza. Nagle coś kazało mi przystanąć.

W stronę kapitana pełzł mężczyzna, pozbawiony ciała od pasa w dół. Był ubrany w zniszczony mundur amerykański. Gapiłem się tępo, jak zbliża się do dowódcy, jak ten przestaje strzelać, zrezygnowany opuszcza broń.

- To, co zrobiliśmy... - zaczął mówić potężnym głosem ranny, nie było słychać w nim bólu, nie było umierania. - Nie powinniśmy byli nigdy wrócić.

- Ale Rodriguez, przecież cię uratowałem.

- Tylko pan wrócił, kapitanie. Przyszedłem spłacić swój dług.

Objął swojego dawnego dowódcę za nogi. Wraz z nim reszta istot złapała kapitana. Widziałem, jak zajmuje się ogniem, ale nie słyszałem krzyku. Stałem zahipnotyzowany.

Nagle ktoś wciągnął mnie do sklepu.

- Padnij. - usłyszałem wyraźną komendę.

Poczułem potężną woń alkoholu. Zrobiłem jednak to, co kazał tajemniczy głos. Ulica wypełniła się płomieniami.

***

Under the Weeping Moon

Płomienie zniknęły równie nagle, jak się pojawiły. Leżałem na podłodze, pomiędzy pustymi półkami sklepowymi i wpatrywałem przerażonym wzrokiem w okno. Miałem przeczucie, że za chwilę ktoś je wybije i mnie zaatakuje. Niepokój ten wzmagał fakt, że nie wiedziałem, kto mnie tak właściwie uratował.

Usłyszałem szelest. Szybko poderwałem się i zobaczyłem kobietę próbującą uciekać. Zanim jednak zdążyła dopaść drzwi, dwoma susami doskoczyłem do niej i przygwoździłem ją do ściany.

- Co tu się, do cholery, dzieje?! - wrzasnąłem, ściskając jej ramiona.

Odpowiedziała mi woń alkoholu z jej ust. Przyjrzałem się jej dokładniej. To ta sama brunetka, która wcześniej groziła mi nożem.

- Możemy rozmawiać w ten sposób. - próbowałem negocjować. - Ale i możemy również spokojnie usiąść i spróbować zrozumieć sytuację, w jakiej się znaleźliśmy.

Chwilę się zastanawiała. Dla mnie trwało to całą wieczność. Nie czułem się zbyt komfortowo, przyciskając ją do ściany, ale nie chciałem dać jej możliwości dobycia noża i podcięcia mi gardła.

- Usiądźmy. - w końcu wychrypiała. - Ale dotkniesz mnie jeszcze raz i tracisz jaja, zrozumiałeś?

- Zrozumiałem, po co ta agresja? - spytałem, kiedy uwalniałem jej ręce ze swojego uścisku.

- Żaden chłop już mnie nie tknie, żaden! - wrzeszczała.

- Dobrze, spokojnie, nie mam zamiaru nic ci zrobić, chcę się tylko dowiedzieć, co tu się dzieje.

Usiedliśmy pod ścianą, w pewnej odległości od siebie. Widziałem wyraźnie, jak ściska nóż, jak bawi się nim i jak szykuje się na akt agresji wobec swojej osoby.

- Więc pytaj. - znowu ta pijacka chrypa.

Muszę jednak przyznać, że wolałem woń alkoholu od tej stęchlizny, jaką często czułem w swoim pobliżu. Jedyny z tym problem był taki, że miałem ochotę się napić. Najlepiej upić do nieprzytomności i zapomnieć o tym wszystkim, co widziałem. A może to był tylko sen, a tak naprawdę byłem w domu i musiałem rano wstać do pracy?

- Czy to sen? - dopiero, kiedy zapytałem, zdałem sobie sprawę, jak to głupio brzmi.

- Chciałabym sama wiedzieć. Często wydaje mi się, że tracę świadomość i wtedy przychodzą.

- Tracisz świadomość? Jak to się dzieje?

- Pojawia się ten odór, duszący. Do tego, jak pewnie się domyślasz, mam pewne problemy ze zdrowiem. Połącz to sobie i się dowiesz.

- Też traciłem świadomość. Widziałem wtedy to dziwadło. Jego powłoka sprawia wrażenie stopionej, niczym plastik podgrzany nad palnikiem. Ma dziurę w czole. I strasznie śmierdzi, rozkładem, zgnilizną.

- Nie spotkałam tego. Ale widziałam nazistów, ich brutalną zbrodnię. I gwałt.

- Też to widziałaś? - byłem w kompletnym szoku. - Czy to jakaś zbiorowa histeria? Hipnoza?

Przestałem wymieniać prawdopodobne rozwiązania. Przerwał mi to zwierzęcy skowyt, dochodzący gdzieś z oddali. Najpierw cichy, później zmienił się w rozdzierający ryk.

- Słyszałaś to? - spytałem przerażony, gdyż po kobiecie nie było widać żadnej reakcji.

- Nie, co takiego?

- Mam zwidy widocznie. To miasto dziwnie na mnie wpływa. Więc, co cię tu sprowadza?

- Nie mam pojęcia, jak się tu znalazłam. Po prostu się obudziłam na ulicy, znalazłam ten nóż i się włóczyłam.

- Nie wiesz zupełnie, skąd się tu wzięłaś? - nie wierzyłem w jej historię, sam niedawno na ten temat skłamałem.

- Nie, musiałam być pijana w sztok i stracić film. A ty?

- Dostałem list od brata, który zaginął. Pisał, że znajdę tu pomoc w związku z moją depresją.

- Depresją po?

- Rozstanie i samobójstwo dziewczyny. Byłem zakochany po uszy. - nie wiedząc dlaczego, zacząłem się przed nią otwierać. - Chciałem z nią stworzyć rodzinę, niestety, miała inne plany. Z dnia na dzień odeszła.

Kiedy o tym mówiłem, depresja zaczęła powracać. Czułem, jak łzy napływają mi do oczu. Powoli zapadał zmrok.

- Co było dalej? - wychrypiała pytanie.

- Zastrzeliła się. Bez listu pożegnalnego, bez jakiejkolwiek wiadomości. Po prostu wzięła pistolet i się zastrzeliła. Od tamtej...

Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, drzwi frontowe wyleciały z zawiasów. Ostatnie promienie słońca unoszącego się nad Blackwater Park oświetliły ogromną sylwetkę mężczyzny. Na oko musiał ważyć jakieś sto pięćdziesiąt kilo i mierzyć sporo ponad dwa metry. Okropnie sapał, jakby z podniecenia. Jednak nie to mnie najbardziej przeraziło.

Najbardziej odpychała jego twarz. Była owinięta dookoła drutem kolczastym, pokrytym zarówno zaschniętą, jak i świeżą krwią. W miejsce oczu miał wbite dwa potężne kołki, jakich używa się do mocowania szyn kolejowych. Z tych ran również sączyła się krew, spływając do ust. Te były rozwarte i co chwila je obleśnie oblizywał, jakby rozkoszując się jej smakiem, to znowu jakby próbował kogoś w niesamowicie ohydny sposób uwieść.

Zerwałem się na równe nogi, próbując dobyć pistoletu, jednak uświadomiłem sobie, że straciłem całą broń. Szedł powoli, rytmicznie, ale i agresywnie kołysząc biodrami w przód i w tył.

Zanim się zorientowałem, moja towarzyszka już uciekła. Zostałem sam na sam z tym stworem. Wtedy też dostrzegłem, że w krocze miał wbity nóż kuchenny, ale cały ten ból sprawiał mu przyjemność. Stałem sparaliżowany, obserwując, jak zmierza w moją stronę. Nie miałem żadnych szans w konfrontacji bezpośredniej.

Pomiędzy sapaniem wydawało mi się, że słyszę jakieś słowa. Usiłowałem je rozszyfrować, ale utrudniały to cały czas rozwarte usta stwora i moje przerażenie. Wydawało mi się, że słyszę coś w stylu "Zerżnę cię.", ale do teraz nie mam pewności.

Kiedy tak stałem, czekając na pewny zgon, postać przeszła obok mnie zupełnie obojętnie i ruszyła na zaplecze, tropem dziwnej kobiety. W myślach życzyłem jej, aby znalazła drogę ucieczki. Miałem wrażenie, że także ukrywa coś ze swej przeszłości.

Ale mój spokój nie trwał długo. Na ulicy dostrzegłem dziecko. A przynajmniej tak mi się zdawało. Zerwałem się biegiem w jego stronę, aby zauważyć, jak wbiega do jednego z okolicznych budynków. Biegłem za nim, ile sił w nogach, czując, że już dużo mi ich nie zostało. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że się nie bało tego dziwadła. Do tego, w budynku chciałem znaleźć bezpieczne schronienie na noc, wbrew ostatnim doświadczeniom.

Jednak zaraz po nagłym wtargnięciu, zmieniłem sposób poruszania. Słysząc, jak z kimś rozmawia, zacząłem się skradać.

- Tata tu był. - najpierw głos dziewczynki. - Wszedł do sklepu, nie dogoniłam go.

- A mama? - tym razem głos chłopięcy, a przynajmniej tak mi się zdawało.

- Jej nie było, za to znowu był towarzysz żołnierza, gonił mnie, ale chyba mu uciekłam.

- Będzie zły za zamknięcie drzwi? - stałem już wtedy bardzo blisko i mogłem zerknąć za róg.

To był mój błąd. Czy w tym mieście nie było nikogo normalnego? Oboje mieli wyraźnie zdeformowane twarze. Prawie nie było widać nosa. Środkową część twarzy miały spłaszczoną. Mózgoczaszka sprawiała wrażenie nie do końca zrośniętej. Oczy wyglądały przez bardzo wąskie szparki. U chłopca dodatkowo zauważyłem ledwo wykształconą lewą rękę.

- N-n-nie rób nam krzywdy. - równocześnie wyjąkały.

- Nic wam nie zrobię. - próbowałem je uspokoić. - Chce tylko z wami porozmawiać.

Chłopiec schował się za dziewczynkę.

- Ale to musimy stąd iść, zaraz tata wróci. Nie lubi, jak rozmawiamy z obcymi.

Dziewczynka chwyciła mnie za rękę, dopiero wtedy odnotowałem, że ma zrośnięte wszystkie palce poza kciukiem. Początkowo chciałem wycofać swoją dłoń, ale jakoś się przemogłem. Drugą ręką ściskała dłoń chłopca.

Wyprowadziła nas na podwórko wewnętrzne kamienicy. Chłopczyk zaraz pobiegł w stronę huśtawek, a dziewczynka, oświetlona przez niezwykle blady księżyc, stała naprzeciwko mnie.

- Teraz możemy rozmawiać? - spytałem.

- Tak, tata tu nie przychodzi.

- A co z twoją mamą?

- Naszą. To mój brat, ale jest trochę głupi.

- Co z waszą mamą? - poprawiłem się.

- Tata mówił, że przyjdzie niedługo i że tu mamy się z nią spotkać. Mówił, że to będzie dzisiaj. Ale on nie chce jej widzieć.

- Dlaczego?

- Chyba już się nie lubią.

- Kiedy ma przyjść?

- Ciocia mówiła, że dzisiaj, w nocy, że mamy na nią tu czekać. Ciocia też później przyjdzie.

- Mogę poczekać z wami, chcę poznać waszą mamę.

- Tak, ale musisz się schować, mama nie może wiedzieć, że tu jesteś.

- Schowam się tam. - mówiąc to, wskazałem na małą szopę. - I poczekam, dobrze?

- Tak, schowaj się, zrobimy mamie niespodziankę.

Jak obiecałem, tak zrobiłem. Ukryty, obserwowałem przez małe okienko, jak dzieci bawią się, z nadzieją czekając na tę tajemniczą mamę. Czas się dłużył, ale miałem nadzieję, że chociaż ona odpowie mi na kilka pytań. Pytania, miałem ich coraz więcej. Popadałem w coraz większe szaleństwo. Jedyną zaletą było to, że nie czułem od dłuższego czasu tej stęchlizny.

- Mama! - z zamyślenia wyrwał mnie okrzyk radości.

- Nie podchodźcie. - usłyszałem znajomą chrypkę.

Widziałem, jak dzieci posłusznie wykonują polecenie, a w okienku powoli pojawia się kobieta, która uratowała mi życie.

- Mamo, gdzie byłaś? - dzieci krzyczały razem.

- Nie jestem waszą mamą! - wrzasnęła. - Nie mam dzieci! - krzyczała przez łzy.

- Chcemy się przytulić.

- Nie! Nigdy! Nie zbliżajcie się do mnie!

- Mamo, prosimy, tata zaraz przyjdzie.

I rzeczywiście, usłyszałem znowu to sapanie.

- Nie! To nie jest prawdziwe! - wrzeszczała, ile sił w gardle. - Wy nie jesteście prawdziwe! On nie jest prawdziwy!

Jednak dzieci sprawnie do niej doszły i zaczęły obejmować jej nogi. Ni z tego, ni z owego, runął rzęsisty deszcz. Wtedy też, pomiędzy kroplami, dostrzegłem, że dzieci zaczynają w nią wnikać.

Gruby mężczyzna stał w pewnej odległości, nie wiedząc, co zrobić. Nagle, szarpnął z całej siły za drut kolczasty owijający twarz i po prostu ją sobie rozerwał. Padł z hukiem na ziemię.

Tymczasem, kobieta zaczęła powoli blednąć. Wyglądało to, jakby znikała. Ostatkiem sił, wbiła sobie nóż w serce.

Nie zdążyłem jej powstrzymać, nawet nie miałem sił próbować. Wróciłem do budynku, znalazłem wolny pokój i położyłem się spać. Tak po prostu zasnąłem.

***

Wreath

Miałem wrażenie, że przespałem ze dwie dekady. Psychiczne i fizyczne wyczerpanie w końcu musiały się odbić na moim organizmie. Usiadłem na krawędzi łóżka, próbując poskładać do kupy wszystko, co do tej pory zaobserwowałem. Istniał z tym tylko jeden problem - każda próba zastosowania logiki sprawiała, że jeszcze bardziej się gubiłem. A chyba nie byłem tak szalony, aby umieć spojrzeć na tragedie, jakie rozegrały się na moich oczach w inny sposób?

Czy na pewno nie byłem na tyle szalony? Nie wiedziałem nawet, kim jestem. Zapomniałem własnego imienia, własnej tożsamości. Mogłem być każdym i nikim jednocześnie. Mogłem być mordercą, żołnierzem, gwałcicielem, dzieckiem.

Resztki instynktu samozachowawczego kazały mi spojrzeć do portfela i wydobyć z niego dokument tożsamości. Jednak, gdy sięgnąłem do kieszeni, była pusta. Kolejna nić nadziei została brutalnie przerwana. Nie miałem broni, aby się zabić, nie miałem odwagi, aby brnąć dalej. Tkwiłem w limbo.

Chyba jednak byłem wystarczająco szalony. Ściany dookoła mnie po prostu się rozpadły. Rozsypały, niczym popiół na wietrze. Chwilę później straciłem podłogę spod nóg, dokładnie w ten sam sposób. Całe wyposażenie pokoju dosłownie wyparowało w mgnieniu oka.

Odwaliło mi. Dostałem pomieszania zmysłów. Zabrakło mi kilku klepek. To już był koniec, umrę tu z głodu, nie wiedząc nawet, gdzie są drzwi. A przecież gdzieś być musiały, jakoś tu wszedłem. I jak to możliwe, że stałem w próżni?

Bałem się poruszyć. To wszystko było tak surrealistyczne, przypominało sytuację złej postaci z kreskówki, która dopiero, gdy zda sobie sprawę z tego, że znajduje się poza podłożem, działa na nią prawo grawitacji. Nie chciałem przeżyć tego samego. O ile w ogóle bym przeżył.

Stałem wciąż zamurowany, kiedy poczułem znajomy smród. Ze względu na ciemność dookoła, nie widziałem dalej niż może półtora metra, co wystarczyło, aby ocenić, że stopy wiszą w powietrzu, ale jednocześnie nie pozwalało zorientować się w tym, co znajduje się dosłownie kawałek dalej. Po cichu modliłem się jednak, aby nie była to ta demoniczna postać, która mnie prześladowała i po nocach i w tym miejscu.

Jakże niespodziewanie to była właśnie ona. Najpierw zobaczyłem wyciągnięte ręce, wychudzone, miejscami przebite przez kości. Później ta twarz. Otwór wciąż zdobił czoło. I nadal nie byłem w stanie zlokalizować oczu tej postaci. Były skryte pod warstwą stopionej skóry. Popchnęła mnie.

Kiedy tak spadałem, miałem wrażenie, że to już koniec. Że ostatnie zdanie mojej historii ma postawioną kropkę. W ostatnich chwilach życia postradałem zmysły. Uśmiechnąłem się.

Ale męka mnie nie ominęła. Wylądowałem na czymś miękkim. Ponieważ wokół panowała nieprzenikniona ciemność, nie wiedziałem na czym. Pamiętając jednak sny, wolałem nie macać dookoła, aby się tego dowiedzieć. Leżałem w bezruchu, nasłuchując niesamowicie szybkiego bicia serca i próbując pochwycić nosem ten prześladujący smród.

Ale nie dane mi było odpocząć zbyt długo. Oślepił mnie potężny błysk światła, który momentalnie wypełnił całe pomieszczenie. Odruchowo zasłoniłem oczy, ale zrobiłem to zdecydowanie za wolno. Zanim przyzwyczaiłem się do niego, kląłem, jak tylko najwulgarniej potrafiłem.

I pomimo kilku sekund lub minut dostosowywania się, nadal miałem przebłyski przed oczami. Do tego nie potrafiłem znaleźć w sobie odwagi, aby spojrzeć na to, na czym tyle czasu leżałem. Czasami lepiej żyć w nieświadomości.

Żyć? Jakie to życie? Zwariowałem, byłem ścigany przez demona, przez czas pobytu w Blackwater Park byłem świadkiem śmierci, widziałem rzeczy, których nie będę mógł zapomnieć. Wraz z kolejnymi minutami zgon znajdował się coraz niżej na liście rzeczy niechcianych. Dlaczego zgubiłem ten cholerny pistolet? Mógłbym zakończyć to wszystko tu i teraz. Nawet głupi kawałek sznurka stanowiłby zbawienie, gdybym tylko znalazł miejsce, gdzie mógłbym go zaczepić.

I wtedy dopiero zacząłem wszystko pojmować. Nie istniało coś takiego, jak Blackwater Park. To wszystko to był tylko zły sen, z którego zaraz się wybudzę i jak co rano będę musiał iść do pracy. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem. Wszystko, co teraz musiałem osiągnąć, to za wszelką cenę powrócić do rzeczywistości.

Ale jak to zrobić? Złe sny mają to do siebie, że stajemy się ich więźniami i chociaż zdajemy sobie sprawę z tego, w jak mrocznym miejscu się znaleźliśmy, nie potrafimy się z niego wyrwać, dopóki same na to nie pozwolą. Ale ponieważ to był tylko sen, wiedziałem, że nic złego nie może mi się stać i ruszyłem w stronę źródła światła.

Domyślałem się, co mnie tam czeka. Ta konfrontacja miała stać się wyzwoleniem od koszmaru. Z daleka widziałem znajomą sylwetkę. Nie bałem się. Spojrzałem po raz ostatni za siebie. Stos trupów, na którym wylądowałem, poruszał się. Dobiegały mnie jęki, z których jednak nie potrafiłem wydobyć żadnych konkretnych słów.

Skupiłem wzrok na swoim prześladowcy. Zmarszczyłem brwi, chcąc wyglądać na jak najbardziej pewnego siebie. Odkrycie, w czym tak naprawdę się znajduje, dodało mi tego, czego coraz bardziej brakowało.

Nagle, postać odeszła. Rzuciłem się za nią biegiem, ale zniknęła mi kompletnie z oczu. Światło powoli bledło, aby zasłona mroku znów otoczyła wszystko. Tego mój scenariusz nie przewidział.

Biegnąc przed siebie jak oszalały, odbiłem się od jakiejś postaci. Nieprzyzwyczajone do ciemności oczy potrafiły wyłonić tylko sylwetkę. Ludzką sylwetkę.

- Dlaczego to zrobiłeś? - usłyszałem damski, choć dość mocno zniekształcony głos.

- Przepraszam, nie chciałem na panią wbiec, ta ciemność. - tłumaczyłem się, chociaż strasznie nieudolnie.

- Dlaczego to zrobiłeś? - zadała to samo pytanie, kolejna wariatka, czy jak?

- Przeprosiłem już panią, po prostu ścigam kogoś i te ciemności.

- Dlaczego to zrobiłeś? - przy trzeci raz tym samym zadanym pytaniu zaczął trafiać mnie szlag.

- Posłuchaj, czubku, przeprosiłem, przepuść mnie.

- Dlaczego... - błysk światła ukazał mi na chwilę jej ciemne oczy i jasną karnację, dziwnie znajome. - To... - znowu ciemność. - Zrobiłeś? - kolejny błysk światła, tym razem twarz rozpoznałem.

Upadłem na plecy. Jej niegdyś piękne lico nagle się stopiło, na czole pojawił się ślad po kuli.

Zapadła ciemność.

- Dlaczego to zrobiłeś?

Błysk światła.

Uniesiona nieludzko wychudzona ręka.

Zapadła ciemność.

- Dlaczego to zrobiłeś?

Błysk światła.

Ręka opadła. Poczułem rozrywający ból w klatce piersiowej.

- Dlaczego to zrobiłeś?

Usta wypełnił metaliczny posmak. To nie był sen. Wszystko zrozumiałem.

Zostałem wyzwolony.

Zapadła ciemność.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Masakra, ale w pozytywnym znaczeniu.
Odpowiedz
Jak dla mnie trochę za długie i zbyt pokręcone, po dłuższym czasie człowiek zaczyna się gubić. Arabowie, demony, naziści, sceneria żywcem z Silent Hill. Brakowało tylko kosmitów. 6/10
Odpowiedz
Również nasunęło mi się skojarzenie z Silent Hill. Ale wciągnęłam się.
Odpowiedz
Paulina Chudzik Bo to była moja główna inspiracja. Właściwie to tak bardzo główna, że aż się w niej zagubiłem. Drugą było Spec Ops: The Line.
Odpowiedz
Ehh niestety ja tez nie rozumiem końcówki
Odpowiedz
gostek zabił swoją laskę... kara musi być
Odpowiedz
Dobre.
Odpowiedz
Wow... Ekstra!
Odpowiedz
Opowiadanie świetne, ale nie rozumiem końcówki. Pomoże ktoś?
Odpowiedz
Planowałem napisać wyjaśnienie, ale uznałem, że jeśli nie rozumiemy danej tajemnicy, dłużej zostaje. Mogę odpowiadać prywatnie na pytania.
Odpowiedz
Ja zrozumialam;) ale nie bede spojlerowac;) swojej interpretacji. Genialne.
Odpowiedz
Michał Ciesielski jesli moge to tez bym chciala uslyszec wyjasnienie koncowki
Odpowiedz
wygląda na to, że gostek zabił swoją laskę...
Odpowiedz
Obłęd...
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje