Historia

Poeta rozerwany

pariah777 7 7 lat temu 4 757 odsłon Czas czytania: ~17 minut

Wstaję. Nie mogę leżeć, nie w takim stanie. Tutaj potrzebny jest ruch, czyn. Coś, co rozerwie tę duszącą atmosferę, która wdarła się do mojego umysłu. Wychodzę, licząc, że świeże powietrze mi pomoże. Nie tym razem. Chłód nocy tylko potęguje ból i jeszcze bardziej przyszpila mnie do ziemi, choć ja się nie uginam. Stąpam twardo przed siebie, nie wiedząc nawet, w jakim celu. Nie przeszkadza mi to zbytnio – skoro moje życie jest pozbawione sensu, to czemu nocny spacer miałby go posiadać? A może to właśnie bezsensowność tak go wyróżnia i nakazuje mi leźć prosto w mrok?

Coś tu jednak nie pasuje. Słyszę odległy śpiew, skądś dochodzi mnie rytm wybijany na bębnach. Rozglądam się dookoła, ale dostrzegam jedynie bezkresną ciemność. Gdzie podział się mój dom? Gwiazdy już nie świecą na niebie, a to, co czuję pod stopami, z pewnością nie jest trawą. Czyżbym został uwięziony we śnie?

– Poeta...

– Tak, poeta – odpowiadam. – Co to za miejsce?

– Poeta, który nie wie, gdzie się znalazł...

– Czy fakt, że jestem poetą, ma jakiś wpływ na moją orientację w terenie?

– Tutaj powinien...

– Dlaczego?

– Bo jesteś poetą...

– Skończ z tym i wyłaź z tego mroku, chcę cię zobaczyć.

– Nie mogę, sam mnie z niego wypchnij.

– Co to mają być za gierki?

– To coś więcej niż gierki.

– Czyli?

– Jesteś poetą i nie wiesz?

– Ach, spierdalaj...

Siadam na jakiejś marnej imitacji ziemi, po czym zamieram w bezruchu. Mój własny umysł droczy się ze mną w snach, nad którymi nie potrafię zapanować, cóż innego mi pozostaje niż czekanie?

– Poddajesz się?

– A czy mam wybór?

– Jesteś słaby...

– Nie. Jestem po prostu mądry.

Cisza trwa niewzruszenie przez następne kilka minut, aż wreszcie staje się nieznośna w połączeniu z nieruchomą czernią, przez co podrywam się na nogi i wznawiam swój desperacki marsz naprzód.

– Już się bałem, że będziesz tak bez końca siedział.

– Niepotrzebnie. Skoro tak ci nie w smak mój bezruch, to mógłbyś mi powiedzieć, co mam tutaj robić.

– To, co każdy poeta.

– Ale się uczepiłeś mojej profesji!

– Dzięki niej tu jesteś, więc się nie dziw.

– Zaraz będę przez to skazał z radości...

– Przez swoją niewdzięczność tylko komplikujesz sprawy.

Nie odpowiadam. Mam dość. Błądzenie bez jakiegokolwiek światła zdaje się być lepszą rozrywką od rozmowy z tym czymś.

Więc idę. Mijają minuty, a sen się nie kończy – nic się nie kończy, nic się nie zaczyna. Wszystko pozostaje po staremu. Wrażenie, że nieznajomy jest wciąż gdzieś w pobliżu i czeka tylko na mój znak do wznowienia konwersacji, zaczyna dudnić mi w głowie coraz mocniej, prosząc o sprawdzenie tej hipotezy. Kompletnie znużony, wreszcie się odzywam:

– Wiem, że nie odstępujesz mnie na krok.

Nie doczekawszy się odpowiedzi, moje echo grzęźnie gdzieś w trzewiach nocy. Dreszcz przemyka mi po karku, lecz to nic nadzwyczajnego, ot drobna oznaka niepewności, jeszcze nawet nie lęku.

– Przyznaj się chociaż, że nasłuchujesz. Nie odszedłeś nigdzie.

Cisza. Czuję ochotę by zawrócić i udać się tam, skąd przyszedłem, a to przez niepokój zrodzony z faktu, że wciąż oddalam się od domu. Ale przecież jakiego domu? W tym miejscu nie mam domu, nie mam nic prócz siebie. To samo miejsce zdaje się nie istnieć.

– Znajduję się w pustce, prawda?

Błyskawicznie rozbudowuję tę teorię, doszukując się w niej jakichś nieścisłości oraz błędów. Ostatecznie zdaje się ona pasować.

– Skoro jednak wytworzenie całkowitej pustki przez umysł było niemożliwe, musiał on umieścić ciebie tutaj, byś to ty stał się fundamentem tej rzeczywistości. Nurtuje mnie tylko, dlaczego on miałby to w ogóle robić?

– Głupstwa! – odzywa się tamten. – Bredzisz jak któryś z uczonych!

– A co w tym złego?

– I jak śmiesz nazywać się poetą!?

– A od kiedy poezja przeczy rozumowi?

– Od zawsze! – Jego głos rozbrzmiewa niczym grom.

– I kto tu niby bredzi...

– Zamilknij już lepiej! Jesteś niegodny tego miejsca!

Niemalże czuję na własnej skórze, jak on sapie ze złości, mając ochotę mnie przemielić pięściami – o ile w ogóle je posiada. To daje mi powody, by sądzić, że jednak myliłem się, uznając go za boga tego miejsca. Bóg by się nie pohamowywał, tylko od razu strzaskałby mnie piorunem za taką ignorancję.

– Skoro doszliśmy do wniosku, że obu nam nie podoba się moja obecność tutaj, to czemu nie pozwolisz mi po prostu odejść?

– A idź sobie w cholerę! Gdyby to tylko ode mnie zależało...

– Nie od ciebie, więc od kogo?

– A skąd mam wiedzieć?

– Czym ty w ogóle jesteś, co?

– Twoim wymysłem, durniu!

– No nie gadaj, a już się łudziłem, że jesteś równie rzeczywisty co mój budzik, który zaraz, mam nadzieje, mnie stąd zabierze!

– Nie rozumiesz...

– Oczywiście, że nie rozumiem!

– Ale nie próbujesz nawet zrozumieć!

– To mów, jak mam próbować?

– Przestań myśleć!

– Jak!?

– Jak prawdziwy poeta.

Łapię się za głowę, słysząc te słowa. Nakazuję sobie, bym zachował spokój i się nie denerwował, i zakończył tę rozmowę jak najszybciej. Nic z niej nie wynika.

– Daj mi spokój – cedzę.

– Dobra, odchodzę!

Faktycznie znika. Przestaję go po prostu wyczuwać, jakby ktoś nagle przestał mnie śledzić. Zamiast ulgi doświadczam jednak samotności, poczucia bycia przygniatanym przez tę pustkę. Momentalnie w moim umyśle pojawia się myśl, bym również przestał istnieć, po prostu zniknął, zamienił się w nicość – dzięki temu zostałbym wybawiony od tego miejsca, a raczej ono by się po prostu rozpadło. Cóż innego by je utrzymywało? Jestem tu kompletnie sam. Po co?

Nie wiem. Leżę i czekam, mając wszystko gdzieś. To się kiedyś musi skończyć, nawet jeśli nie będę nic robił.

Wpierw są ciche, ledwie dostrzegalne. Z czasem jednak przybierają na sile i nie jestem w stanie dalej udawać, że nic się nie dzieje. Uderzenia w bębny, te same, które słyszałem zaraz po znalezieniu się tutaj. Wtedy nie zwróciłem na nie większej uwagi i gdzieś umknęły, ale tym razem podrywam się do pozycji stojącej i staram się zlokalizować, skąd ten dźwięk dobiega. Na nic. On mnie otacza, jest wszędzie – albo nigdzie. W dodatku teraz cichnie z jakichś przyczyn.

Klnę, kładąc się z powrotem, gdy milkną całkowicie. Choć to dziwne, czuję zmęczenie, zachęcające mnie, bym przymknął powieki i zasnął. Wzdrygam się, myśląc o śnie we śnie, ale jakkolwiek to szaleńczo brzmi, na pewno nie jest niebezpieczne. Czemu by więc nie spróbować? Jeśli mi się poszczęści, to może się to nawet okazać moim biletem powrotnym do rzeczywistości.

Nie wiedziałem, że spałem, dopóki nie zacząłem się budzić – coś szturcha mnie kijem, moje nozdrza drażni swąd spalenizny, a do uszu wdziera mi się niewyobrażalny hałas. Rozwieram powieki. Płomienie tańcują wszędzie dookoła, oślepiając moje odzwyczajone od światła oczy. Instynktownie zasłaniam je dłonią, po czym jednym energicznym ruchem wstaję. Huk, ruch, błysk, a pomiędzy nimi zataczam się ja, próbując coś pochwycić, ale wszystko umyka. Ludzkie sylwetki się odsuwają, ogień gaśnie, śpiew cichnie – a to wszystko w momencie, kiedy zadaję sobie pytanie „Co tu się dzieje?”. Znów stoję pośrodku nicości, samotny.

– Dlaczego z nami walczysz...?

– To znowu ty – odburkuję. – Kiedy to się skończy?

– Wkrótce... Wszyscy są na ciebie źli, wiesz...

– Słucham...? Jacy wszyscy? I o co im chodzi?

– Jesteś inny niż się spodziewali, a to nie wróży dobrze.

– Mam dość! Chcę stąd wyleźć i mam w dupie, co sobie o mnie myślą!

Gdy kończę zdanie, zdaję sobie już sprawę z konsekwencji tych słów. Wiem o tym wcale nie z bojowego rytmu bębnów, który nagle się ożywił i powrócił, by mącić ciszę, ani też nie z tego, że mój towarzysz nagle zamilkł oblany trwogą. Nie uciekł, a raczej się po prostu powoli wycofał, by być jak najdalej ode mnie. Rozglądam się dookoła, lecz ciemność jak była, tak wciąż trwa, choć zdaje mi się, że coś w niej uległo zmianie – dostrzegam jej ruchy. Spowija wszystko niczym cudaczna mgła, kłębi się, oplata moje ciało jak żywa masa, chcąca mnie pożreć.

– Nie boję się – oświadczam. – Jeśli to zwykły koszmar, to czekam na śmierć. No dawać!

– Już jesteś martwy! – odpowiada mi przerażający ryk.

Ból eksploduje nagłą falą i zalewa moją świadomość. Mimowolnie wyginam się do tyłu i padam na trawę, prawdziwą trawę. Twarz owiewa mi prawdziwy wiatr, a z głowy wycieka prawdziwa krew. Nie jestem w stanie drgnąć, z trudem utrzymuję powieki otwarte, próbując dociec, co się właśnie dzieje, ale widzę tylko księżyc, będący jedynym świetlistym punkcikiem na przesyconym czernią krajobrazie. Szukam więc odpowiedzi gdzie indziej. Z nieziemskim wysiłkiem zmuszam swoje palce, by się poruszyły, bym mógł dotykiem przeanalizować przedmiot ciążący mi w dłoni. Opuszki natrafiają na chłodną powierzchnię, półokrągły kształt. Nachodzi mnie myśl, z którą ciężko polemizować – to spust.

– Tak wygląda rzeczywistość, której się domagasz! – wrzeszczy twarz zlepiona z aksamitnych, czarnych obłoków wiszących na granatowym niebie.

Chciałbym odpowiedzieć cokolwiek, chociaż błagać o litość bądź szybką śmierć, lecz nie mogę. Jestem skazany na oglądanie tego wszystkiego, nie mogąc drgnąć za sprawą kajdan ukutych z bólu.

– Widzisz, do czego cię twoje myślenie doprowadziło? Porzuć je! Żyj sercem, twój mózg właśnie zdycha, przeżarty kulą!

A razem z nim zdechnie i moje serce – mam ochotę w ten sposób wyedukować to dziwadło, ale instynkt nakazujący mi przetrwanie zaleca co innego, bym podążał za instrukcjami, jakie dyktuje mi ten tajemniczy twór.

– Skorzystaj z tej ostatniej szansy, poeto! – ryczą chmury.

Zamykam więc oczy i pozbywam się wszelakich pytań, od których mi się roi w głowie. Nie potrzebuję odpowiedzi na nie. Nie chcę myśleć, nie chcę szukać wyjaśnień. Nie mogę, jeśli chcę przeżyć.

– Czuj!

Wiatr hula coraz szybciej, niebo zaczynają przecinać błyskawice, a trawę siecze ulewa. Obłoki suną ku dołowi, waląc się wprost na mnie, pożerając wszystko po drodze.

Ciemność. Znowu. Trawi moje ciało, wysysa z niego ostatnie soki życiowe. Umysł mi wariuje, próbuje desperacko sklecić jakąś odruchową myśl, instynktowny impuls, który by mógł go przekonać o tym, że wciąż istnieje. Ja jednak nie pozwalam – odtrącam go, porzucam. Staję się kłębkiem zmysłów bez jakichkolwiek analitycznych zapędów. Niech się dzieje, co ma się dziać, będę tego świadkiem, ale na pewno nie zamierzam w to ingerować myślą.

Bębny. Chwytliwy, taneczny rytm rozszarpuje ciszę, a parę sekund dołączają do niego trzaski z ognisk, posapywania ludzi oraz monotonny śpiew przypominający mantrę. Delikatnie wstaję, nie popełniając przy tym wcześniejszego błędu – nie pytam, nie zastanawiam się – i podziwiam przedziwne widowisko rozgrywające się wszędzie wokół, więżąc mnie w samym środku, w centrum uwagi. Ci ludzie świętują coś, a ja się obawiam, że to coś jest powiązane ze mną. Nieustannie spoglądają w moją stronę, rzucają przelotne uśmiechy, a niektórzy się nawet kłaniają, choć mam wrażenie, że czynią to ironicznie. Za pierścieniem ludzi bawiących się płomieniami, tańczących z nimi, unosi się wysoko na kilka metrów nad ziemię ściana ognia, nie pozwalająca wymknąć się wzrokowi nigdzie dalej. Widzę tylko tyle, ile muszę.

Nagle krąg świętujących się przerywa, tworząc przejście czemuś, co zaczyna przeciskać się przez gorejący mur. Wpierw wynurzają się dwie równo idące zwęglone ludzkie sylwetki, trzymające po drągu, opierając go sobie o bark. Potem ukazuje się kanciasty kształt, który, wyłoniwszy się już w pełni, okazuje się być lektyką. Dwa tylne drągi również obsługują spaleni tragarze, krocząc tak, jakby się mieli w każdej chwili rozsypać na popiół. Pochód sunie wprost ku mnie, kolebiąc się na boki niezdarnie.

Gdy dzieli nas nie więcej niż kilka kroków, słudzy upadają na ziemię, przeobrażając się w zwęglone szczątki, a drzwi lektyki się otwierają. Czekam w napięciu, by ujrzeć, co takiego czai się wewnątrz, lecz zapada cisza, a okalający mnie tancerze stoją nieruchomo, jakby czekali na mój ruch. Ruszam więc w stronę porzuconego obiektu. Stojąc przed nim, zauważam, że w środku jest pusty. Nietrudna łamigłówka do rozszyfrowania – to ja mam do niego wejść. Sadowię się zatem wewnątrz i zamykam za sobą drzwi. Przez okna widzę, jak tragarze ożywają, by dalej sprawować swoją posługę.

Podnoszą mnie. Czuję lekkie szarpnięcie, a potem się obracamy i ruszamy wprost na ścianę ognia, podczas gdy tancerze biegają wokół nas, wymachując dziko nogami i rękami, wzniecając płomienie i bawiąc się nimi. Zastygają z uśmiechem na ustach dopiero w momencie, kiedy lektykę zaczyna oplatać ogień.

Przez okna widzę tylko czerwony chaos próbujący wedrzeć się wewnątrz. Tragarze niestrudzenie brną dalej, nie przejmując się tym istnym piekłem, jakby tyle razy tędy szli, że wreszcie wszystko jest dla nich obojętne. To dobrze. Czuję się przez to bezpieczniej.

Nagle krajobraz zmienia się diametralnie. Wszechogarniające płomienie zastępuje oceaniczna toń, w której panuje kompletna ciemność. Dopiero zapalenie się świateł umieszczonych na lektyce pozwala na dostrzeżenie bezmiaru tej przestrzeni. Niczym nie zmącona woda zdaję się ciągnąć w nieskończoność. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że kierujemy się w dół, próbując dotknąć dna, o ile ono w ogóle istnieje.

Istnieje – docieramy do niego po kilku minutach. Przednie reflektory obdzierają je z mroku, ukazując czarne, drgające i poruszające się gdzieniegdzie, włókna tworzące jego podstawę. Na nich porozsiewane są niewysokie wypustki, z których unosi się smolista wydzielina, dostrzegalna tylko wtedy, gdy przecina ją snop światła. Nic więcej. Spalone stopy delikatnie lądują na tej powierzchni, po czym odbijają się i takimi właśnie skokami zaczynamy poruszać się naprzód.

Wodną monotonię burzy nieoczekiwany szum, zgrzyt rozlegający się w kabinie lektyki. Wzdrygam się i od razu zaczynam szukać jego źródła. To interkom umiejscowiony naprzeciwko siedziska zaczął dzwonić, jarząc się przy tym bladym nikłym blaskiem skupionym wokół przycisku. Wyciągam dłoń, chcąc go wdusić, ale w ostatniej chwili coś mnie powstrzymuje. Kierowany nieokreślonym przeczuciem, spoglądam przez okno, gdzie czają się na mnie z każdej strony powykręcane ze złości twarze tragarzy. Stoją i gapią się, dając mi wyraźną sugestię, bym nie reagował na zachowanie interkomu. Ulegam im i znów siadam spokojnie w swoim fotelu. Urządzenie się wyłącza, a lektyka rusza.

Światła gasną. Poruszamy się w gęstej ciemności, która teraz wdarła się nawet do kabiny. Z niepokoju cały drżę, chcę otworzyć drzwi i uciekać, tak po prostu – biec w dal, uwolnić się od woli tragarzy, od tej wędrówki. Ale nie mogę. Zginąłbym. Pozostaje mi jedynie siedzieć i obserwować, co takiego wynurzy się z tych głębin.

Interkom ponownie ożywa. Odruchowo aż podskakuję, słysząc drażniący dzwonek, a potem zerkam w ciemność za oknem, obawiając się ujrzenia tam rozwścieczonych sługusów. Nie ma ich jednak, nie mogę nawet stwierdzić, czy lektyka wciąż brnie naprzód. Korzystając z tych okoliczności, wyciągam dłoń do przycisku i licząc, że nie spadnie za to na mnie żadna boska kara, wduszam go. Szum cichnie od razu, a w jego zastępstwie zjawia się krótki, szarpany oddech.

– Halo...? – szepczę do urządzenia.

To coś po drugiej stronie zamiera, bojąc się odpowiedzieć.

– Jest tam ktoś?

– Nie sądziłem, że odbierzesz – odzywa się wreszcie chłodny głos, którego nie kojarzę nawet ze wspomnień. – Oszalałeś...

– A to czemu?

– Za późno, już za późno na cokolwiek... Niepotrzebnie rozmawiamy.

– Kim ty w ogóle jesteś!?

– Twoim głosem rozsądku.

– Chryste, co!? Żartujesz sobie?

– Zdradziłeś mnie... Oddałeś się dobrowolnie w ręce największego przekleństwa świata, głupoty.

– Wystarczy, mam dość!

Łapię się za głowę, ciężko dysząc z frustracji. Interkom tymczasem milknie, co przyjmuję z ulgą. Czyżbym popełnił błąd? Znów gapię się w ciemność za oknem, doszukując się w niej kary za swoje nieposłuszeństwo. Na dokładkę dochodzi do mnie, że myślę, analizuję, robię to, co zakazane i czego nie powinienem, a przynajmniej nie w tym miejscu. Czy już przez to wydałem na siebie wyrok? A jeśli nawet, to jaki? Co ze mną będzie?

Mrok się rozrzedza, ustępując miejsca czerwieni, jawiącej się z początku pod postacią drobnych wstęg opływających kabinę, a potem już jako wielkie karmazynowe plamy, wypychające czerń. Serce mi łomoce, gdy wpadam na spostrzeżenie, iż może to być krew. Staram się zachować spokój, nie snuć teorii, nie myśleć – może tamten drobny incydent przejdzie niezauważony? Mam taką nadzieję, bo jeśli nie, to ta czerwień nie wróży dobrze.

Coś stuka o dach lektyki. Potem o okno ociera się jakaś dłoń. I to wcale nie zwęglona, jak u tragarzy. Gdzie to cholerstwo płynie? Kto tym steruje? W nagłym przypływie strachu trzaskam pięścią w przycisk interkomu, lecz ten nie reaguje. Pozostaje mi jedynie zakląć pod nosem i starać się uspokoić do czasu, kiedy się to wszystko wreszcie nie wyjaśni.

Kabina wypływa na powierzchnię. Wyskakuje niczym boja, wierzgając na boki. Gdy się stabilizuje, wyostrzam wzrok, próbując zorientować się we własnym położeniu. Od razu tego żałuję. Jestem uwięziony między dwiema ścianami skalnymi, które nie pozostawiają mi innego wyboru, niż płynięcie wciąż w dół krwawej rzeki. Przesmyk ma nie więcej niż pięć metrów szerokości, przez co mam okazję dokładnie obejrzeć jego ścianki. Wiszący na muśniętym czerwienią niebie księżyc, rozsiewa nadzwyczaj dużo światła, ułatwiając mi tym samym to zadanie. Z pozoru nie rzuca mi się w oczy nic prócz litej skały, lecz w końcu zauważam ruch. Coś się poruszyło kiedy przepływałem obok.

I znowu. Nieznacznie, ale jednak. Niemal przylegam do okna, by widzieć jak najwięcej.

– Nie! – ryczy nagle interkom. – Cofnij się!

Przerażony znów wbijam się w fotel i już nie wyglądam przez szybę. Gapię się tylko na głośniczek w oczekiwaniu na dalsze instrukcje.

– Zamknij oczy, powtarzam, zamknij oczy!

Czynię, jak każe.

– Dobrze, dobrze. Nie otwieraj ich, siedź gdzie siedzisz i niech się dzieje co chce!

Kiwam głową na znak, że zrozumiałem.

Płynę, czuję, jak kabina się kołysze. Tylko tyle jednak jestem w stanie wywnioskować z zamkniętymi oczami. Przeczuwam, że jeśli je otworzę, to krajobraz okaże się znacznie gorszy niż był poprzednio. Czy przed tym właśnie chce mnie ustrzec rozsądek? Nie rozumiem, nie rozumiem nic.

– Spójrz... – dochodzi mnie szept. – Oto odpowiedzi na wszystkie pytania...

Nie ulegam. Podążam za zaleceniami z interkomu, którym ufam bardziej niż czemukolwiek w tym miejscu.

– Dowiedz się prawdy...

Powstrzymuję się nawet przed wdaniem się w dyskusję z tym czymś. Nie mam pojęcia, skąd to coś mówi do mnie, czy może siedzi razem ze mną w lektyce, czy też może czai się gdzieś obok, lecz to nie jest dla mnie wcale interesujące. Po prostu przeczekam ten cały koszmar z zamkniętymi oczami.

Cały plan idzie w diabły, kiedy drzwi kabiny otwierają się, a ona sama zaś wywraca się. Słyszę ostatni desperacki krzyk z interkomu, po czym dopada mnie czerwień i wywleka z lektyki, która następnie tonie. Też chciałbym tak skończyć. Zamiast tego zmuszony jestem podziwiać dziesiątki twarzy powykręcanych z cierpienia, dłonie, ręce i nogi wystające ze ściany, wciąż ruszające się, jakby pragnące się oswobodzić. To wszystko, nawet rzeka krwi, jest jednak niczym w porównaniu z jednym drobnym faktem – każdy z tych unieruchomionych męczenników jest tak naprawdę mną. Wyglądamy identycznie. Z tym że ja wciąż płynę, a oni zakończyli już swoją podróż. W ścianie.

Modlę się o koniec, o wybawienie, które wiem, że nie nadejdzie. Mój los jest przypieczętowany, czuję to przez swoją niemoc i bezbronność. Nie mam nawet siły, by stawiać opór nurtowi. Poddaję się. I mdleję.

– Przestał walczyć...

– To koniec...

– Czas najwyższy.

– Nie, nie, nie... wciąż się rusza.

– Biedactwo...

– Niech więc dołączy do reszty.

Ostatnie słowa tego odległego dialogu brzmią niczym wyrok. Po chwili coś mnie chwyta, a potem czuję tylko chłód. Przez kilka minut zbieram się w sobie, by rozewrzeć oczy, a gdy mi się to udaje, wszystko jest tak, jak przewidywałem. Uczynili mnie częścią skały. Widzę rzeczkę, widzę innych takich jak ja. Patrzą się na mnie ze współczuciem.

– O co chodzi...? – cedzę.

– Jeszcze trochę... już niedługo... – odpowiada któryś.

– Co „już niedługo”?

– Już niedługo skończy się agonia. Umrzemy.

– Co...?

– Wkrótce nasz następca da za wygraną, a wtedy wreszcie doznamy ulgi.

– O czym ty...

– O prawdzie. Wszyscy właśnie zdychamy. Leżymy gdzieś na polu z przestrzelonym łbem, a część umysłu wydłuża ten moment w nieskończoność, byśmy cierpieli.

– To jakieś brednie...

– Spójrz na nas! Tkwimy tu dłużej niż ty! Przekazujemy tę historię każdemu nowemu, tak jak teraz tobie, więc słuchaj uważnie.

– Dlaczego ludzki mózg miałby czynić coś tak... sprzecznego? Czemu on niby jest nastawiony na autodestrukcję?

– Nie jest. To my pociągnęliśmy za spust. Tamta jego część tylko szuka odwetu, bo nic innego jej nie pozostaje. Torturuje nas właśnie w ten sposób dla własnej satysfakcji.

– Więc kim my niby jesteśmy?

– Połączeniem rozumu i serca. A że takie nie ma prawa istnieć, to jesteśmy w takiej sytuacji, w jakiej jesteśmy. Jesteśmy mordercami.

– Ale ja nic...

– Nic nie zrobiłeś? Osobiście żaden z nas nic nie zrobił. Ale my nie jesteśmy ludźmi, jesteśmy wzorcami, które zainicjowały proces autodestrukcji.

– Dlaczego!?

– Mówiłem. Poeta, który słucha się i uczuć i rozsądku, jest skazany na taki los. Nie może żyć z bitwą toczącą się w jego głowie. Z nami i z tymi, którzy nas tu wsadzili. Nie możemy koegzystować. A teraz już żadne nie będzie egzystować.

Dostrzegają, że pojąłem i że rozumiem. Pewnie przez to dlatego, bo po prostu zwieszam głowę i milknę.

I czekam. Długo. Nie otwieram oczu, nie interesuje mnie, co się dzieje wokół. Niech się wszyscy zabijają, ale beze mnie. To mój umysł, nie zamierzam w nim toczyć wojen. Przeczekam, aż nastanie koniec lub pokój.

Kiedy otwieram oczy, rzeki już nie ma. Wyschła. Ciała w skale się rozpadły, a resztki wydziobały kruki. Pozostałem tylko ja. Leniwie wygrzebuję się ze swojej kamiennej mogiły, która kruszy się z łatwością, po czym osuwam się na dół, do wyschniętego koryta rzeki. W oddali widzę wywróconą lektykę. Mam ochotę do niej podejść, ale wiem, że nie muszę. Z pyłu i prochu nagle powstają tragarze. Chwytają za drągi i śpieszą ku mnie.

Wsiadam. Interkom milczy. Gdybym nacisnął przycisk, nikt by nie odpowiedział. Bo nikogo już tam, po drugiej stronie, nie ma. Zostałem sam. Wreszcie.

Zatrzymujemy się przed schodami. Na nie muszę wdrapać się bez niczyjej pomocy. Trwa to dość długo, a w międzyczasie rozmyślam – czym jestem, kiedy rozum został zniszczony, a serce to tylko zwykły kawałek mięsa? Czy stanowię idealne połączenie tych dwóch, czy może przeciwieństwo obu? Odpowiedź czeka tam, na samej górze. Tam, gdzie właśnie się wspinam, by zasiąść na tronie.

Otwieram oczy. Prawdziwe oczy. Wiele rzeczy się dzieje, z czego większości nie pojmuję, ale staram się to poskładać w całość. Dokonuję tego dopiero po wysłuchaniu doktora.

Byłem nieprzytomny przez sześć miesięcy. Śpiączka. Mówią, że pamięć może nie powrócić, ale ja wiem, że na pewno nie powróci. Jest martwa. Nie ma jej, nie ma nic innego prócz mnie. A czym ja jestem?

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Poeta może rozerwany, ale mój profil autorski jest w całości, zapraszam na niego! Szymon Sentkowski ;)
Odpowiedz
nic strasznego, psychologiczna,zagmatwana historia...
Odpowiedz
Po prostu wow... Świetne!!!
Odpowiedz
Jak zawsze świetne :o
Odpowiedz
Skomplikowane
Odpowiedz
Zaje-kur*a-biste!!!
Odpowiedz
Wow! To. Jest. Świetne!!
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje