Historia
Bezład - Zima XI
Dzień minął w mgnieniu oka. Wreszcie mogłem przestać się aż tak wszystkim przejmować i trochę odpocząć. Zabrałem Monikę do szpitalnej restauracji. Była ona, co prawda, ciągle pełna ludzi, ale kawy na szczęście nie zabrakło. Nikt nawet nie myślał o pieniądzach. Obowiązywała pełna samoobsługa.
Usiedliśmy przy stoliku w rogu pomieszczenia. Rozmawialiśmy głównie o marzeniach. Gdy powiedziała, że chce nie tyle co wyjechać za granicę, a zwiedzić cały świat, nagle pojawiła się myśl. Że też bym tego chciał, razem. Zdążyłem się do niej przywiązać. Bolałoby mnie, gdyby po tym, jak to wszystko się skończy, poszła swoją drogą i zniknęła z mojego życia.
Przez tę całą rozmowę prawie zapomnieliśmy o Zuzi. Umyliśmy kubki i przeszliśmy parę pomieszczeń dalej. Jak się okazało, dziewczynka podczas zabawy z innymi dziećmi całkiem zapomniała o pełnym problemów świecie na zewnątrz. Kot był oblegany ze wszystkich stron, ale widocznie mu to nie przeszkadzało, leżał i mruczał z zadowoleniem.
Postanowiliśmy, że znajdziemy jakieś stałe miejsce, w którym będziemy mogli zostawić część rzeczy, i dopiero potem wrócimy do małej, żeby pokazać jej, gdzie nas znajdzie w razie potrzeby.
Odrobina wolnej przestrzeni znalazła się w poczekalni na drugim piętrze. Poprowadziła nas tam poznana wcześniej pielęgniarka. Stwierdziła, że stamtąd będziemy mieli najbliżej do sal przygotowanych dla dzieci.
Zaczęliśmy rozglądać się za łazienką. Ciepły prysznic po tej całej akcji byłby wręcz czymś zbawiennym. Znalezienie jej zajęło nam chwilę. Obok pomieszczenia stał wózek z białymi ręcznikami i mydłami. Puściłem Monikę pierwszą. Czekając, aż się umyje, usłyszałem, jak ktoś podchodzi do wózka. Spojrzałem za siebie. Poznałem mężczyznę od razu po długiej bliźnie na policzku. Był to żołnierz, który rozwalił łeb atakującemu mnie zarażonemu.
– Dziękuję za uratowanie życia – powiedziałem.
– To ty przybiegłeś dzisiaj z dziewczyną i dzieckiem?
Kiwnąłem głową.
– Nie ma za co, po prostu wykonuję swoją pracę. – Wyciągnął rękę na powitanie. – Rafał jestem.
– Marcin.
– Jak tam ma się córeczka?
– Bardzo dobrze, bawi się z innymi dziećmi. Ale to nie jest moja córka. Znaleźliśmy tę dziewczynkę po drodze. Nie miałem serca, by zostawić ją samą.
– Postawa godna pochwały – przyznał. – Pewnie nie możecie się już doczekać ucieczki z tego miasta, czyż nie?
– Pewnie jak każdy.
– Racja. Głupie pytanie.
– Jest może planowana jakaś ewakuacja?
– Właśnie miałem o tym wspomnieć. Ostatnio mówili, że jutro południem przylecą helikoptery. Niby jest to tajemnica, ale nie oszukujmy się, nic godnego jej zachowania. Jutro rano i tak to ogłoszą. Poza tym każdy i tak się tego spodziewa.
Nie zorientowałem się, kiedy nastała noc. Położyliśmy małą do snu. Była z czwórką dzieciaków na sali na oddziale kardiologii. Mogła równie dobrze zostać z nami na fotelach w poczekalni, ale poznała nowe koleżanki, z którymi świetnie się dogadywała. Poza tym miała po prostu wygodniej.
Leżałem tak z pół godziny, przekładając się z boku na bok, ale nie mogłem zasnąć. Przestałem nawet próbować i zerwałem się na równe nogi. Wiedziałem, że i tak nic z tego nie będzie. Może to z nerwów… Chociaż nie miałem powodu, by się denerwować, podświadomość robiła swoje.
Stwierdziłem, że spacer po piętrze nie zaszkodzi. Zabrałem ze sobą świeczkę. Wszystkie światła był zgaszone. Nie chciano przeciążać generatorów. Z tego, co udało mi się dowiedzieć, elektrownia padła prawie na samym początku.
Płomień bujał się we wszystkie strony. Ktoś otworzył na oścież okno na drugim końcu korytarza i widocznie o nim zapomniał. Nagle dostrzegłem kota. Dreptał po szpitalnej wykładzinie. Niespodziewanie wskoczył na parapet i zaraz zniknął w czarnej przestrzeni na zewnątrz.
– Kurwa mać!
Podbiegłem do okna i zacząłem oglądać się na boki z nadzieją, że zwierzak zaczął iść po gzymsie. Nie został po nim nawet ślad. Poczułem się winny. Wiedziałem, że będę musiał wcisnąć Zuzi kłamstwo, że kot widocznie gdzieś sobie poszedł.
– Byleby go tylko jutro nie zauważyła rozpłaszczonego na kostce… – westchnąłem.
Pomyślałem, że warto ją odwiedzić i sprawdzić, czy udało jej się zasnąć.
Drzwi były uchylone. Podniosłem je lekko za klamkę, aby uniknąć skrzypienia. Zastałem dziewczynkę siedzącą na łóżku i ściskającą prawą dłoń między udami. Gdy tylko ujrzała światło płomienia, spojrzała w moją stronę.
– Kot mnie ugryzł – jęknęła. – Nic mu nie zrobiłam. Głaskałam go po głowie i nagle chaps. Strasznie to piecze.
– Chodź, pokaż tę rękę.
Zeskoczyła energicznie na podłogę i pokazała mi dłoń. Po obu stronach były zaczerwienione ślady po zębach.
– Musimy to oczyścić. Inaczej może się wdać jakieś zakażenie.
Podprowadziłem ją pod zlew i wycisnąłem trochę płynu do dezynfekcji. Po umyciu i wytarciu ręki, wyciągnąłem z wiszącej na ścianie apteczki dwa plastry, które przykleiłem do ran. Przestało mi być żal kota. Wierzyłem, że Zuzia też nie będzie za nim tak bardzo tęsknić, skoro ją zranił.
Przykryłem małą kołdrą i pogłaskałem delikatnie po włosach.
– Kolorowych snów, Zuziu.
– Karaluchy pod poduchy! – odparła z entuzjazmem.
„Oby nie” – przewinęło mi się przez myśl.
Wróciłem do poczekalni. Położyłem się, znowu próbując zasnąć. Po jakimś czasie powieki same opadły. Jednak sen nie potrwał zbyt długo. Minęła może godzina, półtorej. Obudził mnie przeraźliwy wrzask. I nie wydobywał się on z dworu. Echo roznosiło się po pustych korytarzach. Szybkim szturchnięciem wyrwałem Monikę ze świata Morfeusza.
– Co się dzieje? – spytała ze zdziwieniem, mrużąc oczami.
– Dostali się do środka! Obudź innych i weź najpotrzebniejsze rzeczy. Biegnę po małą.
Złapałem leżącą pod poduszką maczetę i ruszyłem ku sąsiedniemu oddziałowi. Na skrzyżowaniu korytarzy wyskoczyła zarażona pielęgniarka. Z pomocą tępej strony klingi pokierowałem ją prosto na automat z napojami. Biegnąc dalej, usłyszałem dźwięk wypadających monet. Po drodze mijałem biegających we wszystkie strony lekarzy, dzieci i rodziców. Wpadłem do pokoju i zamknąłem za sobą drzwi. Dziewczynka siedziała na łóżku w podobnej pozycji jak wcześniej, z różnicą, że tym razem płakała i urywała twarz w rękawach koszuli nocnej. Zbliżyłem się i dotknąłem jej ramienia. Odskoczyłem, jakbym właśnie wsadził rękę w ul. Podczas tego chwilowego zetknięcia z dziewczynką poczułem, jakby uciekła ze mnie jakaś część ciepła. Zuzia spojrzała na mnie oczami pełnymi żalu. Pomimo tego, co właśnie odczułem, wyglądała normalnie. Zaczęła mówić, jednocześnie kręcąc głową na boki, jakby chcąc zaprzeczyć wypowiadanym słowom.
– Wszystko, czego nie da się zniszczyć od zewnątrz, da się zniszczyć od środka – powiedziała swoim niewinnym głosem. – Uczyniłeś mi wielką przysługę. W ramach wdzięczności tym razem dam wam uciec. Biegnij! Wykorzystaj okazję!
Patrzyłem na nią przez chwilę, nie do końca rozumiejąc, co się właśnie stało. Wiedziałem tylko, że musi to mieć coś wspólnego z zarazą. Otępienie minęło. Dostałem zapewnienie ucieczki, więc nie mogłem go zmarnować. Opuszczając pomieszczenie, obejrzałem się przez ramię. Twarz Zuzi wyrażała ogromny smutek, z którym kolidował szeroki uśmiech.
Po drodze trafiłem na Monikę.
– Gdzie mała? – spytała, a w jej oczach pojawił się błysk.
– Dla niej już za późno. Musimy uciekać!
Pobiegliśmy w kierunku schodów. W szpitalu powstawał coraz większy chaos. Co chwilę słyszałem odgłosy strzałów i krzyki.
Dwie minuty później byliśmy przy wyjściu. Zaczęliśmy się przeciskać przez tłum ludzi, próbujących uciec tak samo jak my. Bestie atakowały z obu stron. Nikt nie był na to przygotowany. Kolejni służbiści padali pod naporem fali przeciwników.
Nie wiedziałem, w którą stronę uciekać. Nigdzie nie było bezpiecznie. Ciągnąc dziewczynę za rękę, wpadłem w jedną z bocznych uliczek.
Pierwszym schronieniem, mającym jakikolwiek sens, był bank. Jak się okazało, zamknięty. Dopadliśmy do drzwi apteki. Te były otwarte. Od razu zaczęliśmy przesuwać wszystkie regały. Kiedy skończyliśmy, prawie cała przestrzeń była pusta, a nas, jakby ochronnym kręgiem, otaczały meble z lekarstwami. Po podłodze walały się pozrzucane opakowania i rozbite buteleczki, z których wyciekały płyny o wielu kolorach. Ich mdłe zapachy zaczęły wypełniać pomieszczenie.
Spojrzałem na Monikę. Mnie samego zjadał strach, ale ona była zdruzgotana. Patrzyła na mnie oczami pełnymi łez, które zaczęły wypływać niepowstrzymanymi strumieniami dopiero wtedy, gdy do mnie przylgnęła. „Dlaczego?” – powtarzała na okrągło. A ja tylko gładziłem jej drżące z przerażenia ciało, po raz pierwszy nie będąc w stanie odpowiedzieć na to pozornie proste pytanie.
***
Wyruszyliśmy niemalże od razu. Mężczyzna przedstawił się nam dopiero po jakimś czasie. Kazimierz. To imię wręcz idealnie do niego pasowało. Prosty facet, dla którego najważniejszą rzeczą na świecie była rodzina. Doskonale go rozumiałem. Gdybym został postawiony w takiej sytuacji, ciężko byłoby mi opuścić bliskich.
Na początku sprawdziliśmy dom przyjaciółki chłopaka. Weszliśmy do środka i parę sekund później zlikwidowaliśmy dwójkę zamarzniętych. Mogliśmy od razu zostawić to miejsce, ale dla pewności przejrzeliśmy wszystkie pomieszczenia.
– No cóż, na całe szczęście nie ma tu Patrycji – skwitował Kazimierz. – Arek byłby załamany, gdyby się okazało, że i ona nie żyje.
– Może uciekła razem z nim – zauważył Marek. – Tym bardziej, jeśli coś ich wiązało.
Zmierzaliśmy do kolejnego miejsca. Szliśmy jedną z bocznych uliczek. Nie chcieliśmy zwracać na siebie większej uwagi. Nagle rozległ się dźwięk wystrzału serii z karabinu.
– Ile stawiasz na to, że wysłali w tę okolicę kogoś jeszcze po tym, jak stracili z nami kontakt? – spytałem towarzysza.
– Pozwól, że sam sprawdzę, czy byłoby warto w ogóle stawiać.
Wychylił się zza ściany, żeby spojrzeć na główną ulicę.
– Musimy przejść dalej, stąd nic nie widać.
Przesunęliśmy się jeszcze o jakieś czterdzieści metrów. Stąd dało się już usłyszeć rozmowę. Za ścianą ukazała nam się grupa ubranych w szare płaszcze gości. Każdy z nich miał jakąś broń. Otaczali ich pojedynczy ludzie. Od razu coś mi nie pasowało. Jeden z uzbrojonych popchnął stojącą przed nim kobietę. Włożył w to tak dużo siły, że wylądowała ona twarzą w śniegu.
– Ruszaj się, głupia kurwo! – warknął. – No dalej, wstawaj!
Nie trzeba było długo czekać na koniec jego cierpliwości. Po paru sekundach strzelił prosto w jej głowę.
– Piotrek, proszę cię, zrób coś łaskawie z tymi żywymi tarczami, bo już mnie zaczynają powoli wkurwiać, a nie takie miało być ich przeznaczenie.
Skryliśmy się z powrotem za ścianą.
– I co, rozwalamy ich? – zapytałem.
– Nie ma co ryzykować – odpowiedział Marek. – Naliczyłem czternastu. Ale… co ich naszło!? Przecież to bezbronni ludzie!
– Kiedy przestaje funkcjonować normalne prawo, pojawia się prawo dżungli – westchnął policjant. – Pośród tych „żywych tarcz” zauważyłem jednego z kolegów syna. Jeśli tych bandziorów jest więcej, to pewnie gdzieś założyli sobie bazę. Możliwe, że złapali jeszcze Arka.
– No to co, idziemy za nimi – stwierdziłem. – Nawet jeśli nie będzie chłopaka, nikt nie ma prawa prowadzić takich krwawych rządów, nawet podczas zarazy! Zachciało im się zabawy? To będą ją, kurwa, mieli.
Część dwunasta:
http://straszne-historie.pl/story/13495-Posterunek-Zima-XII
Nie zapominajcie o wyrażaniu swoich opinii w komentarzach i zostawianiu polubień, jeżeli opowiadanie się podobało. Nie zajmuje to dużo czasu, a motywuje do dalszego pisania. ;)
Ponadto zapraszam do polubienia mojej strony na Facebooku, gdzie pojawiają się aktualności na temat mojej twórczości.
https://www.facebook.com/mrocznywilk.autor
Komentarze