Historia

Dziennik Samobójcy

dedy999 11 7 lat temu 7 341 odsłon Czas czytania: ~11 minut

Cześć, zapewne domyślasz się, że wcale nie piszę tego z zaświatów. Nazywam to w taki sposób, głównie po to aby przyciągnąć uwagę Waszą - czyli czytelników. Najlepszy wstęp to taki, który przykuję uwagę dostatecznie mocno, abyście przeczytali całość. Zależy mi na tym, dlatego zacznę prosto z mostu. Jestem nastolatkiem, który niedługo się zabije, a ten dziennik jest czymś co po prostu zamierzam po sobie zostawić. Nie jest to też żaden rodzaj krzyku o pomoc. Mam wszystko starannie zaplanowane, więc w którymś momencie czytania tego przez Was ja już nie będę żył. Jak wielu z Was z pewnością wie niedoszli samobójcy to bardzo często takie małpki, którym ktoś nie poświęcał zbyt wiele uwagi, przez co próbą targnięcia na życie chcą ją sobie w prymitywny, ale jednak skuteczny sposób zaskarbić.

Nie zamierzam się wywyższać ponad te małpki, jednak ze mną jest zupełnie inaczej. Jak juz wspomniałem nie szukam pomocy, dziennik będzie anonimowy, a na potrzebę przywitania się z Wami nazwę się pieszczotliwie "Ded", gdyż fonetycznie pasuje to do stanu w jakim niedługo się znajdę. Mogę jeszcze dodać, że aktualnie znajduje się w Polsce, więc i tu pozbawie się życia. W kwestiach anonimowości zdradzę Wam, że jeżeli znajdzie się rycerz w lśniącej zbroi na tym forum próbujący mnie uratować w szeregach osób sprawujących piecze nad stroną czy też czytelników powiem tylko jedno - nic z tego kolego.

Opowiadanie wysyłam za pośrednictwem przeglądarki szyfrującej numery ip, oraz położenie - nazywa się ona TOR. Nie będę rowijał się na tematy tej technologii, wszelkie informacje znajdziecie w zaciszu wujka google. Tak jak wspominałem - wszystko mam zaplanowane co do joty. Pewnie zastanawia Was co w takim razie zamierzam osiągnąć tym dziennikiem. Ja już niczego nie osiągnę, jednak zanim dotrę do finału i zapytam Charona czy mogę z nim powiosłować chcę zostawić Wam pewne istotne informacje, które zdobyłem za życia i żeby było śmieszniej będą one dotyczyły życia, jednak nie tylko mojego - nie będę takim egoistą.

Za pomocą tego dziennika niektórych chciałbym czegoś nauczyć, a jeszcze innym dać po prostu rozrywkę jaką będzie kolejna historyjka do poczytania.

Tak czy owak napawa mnie radością, że mój marny byt może się pod koniec do czegoś przydać. Uznałem, że ta strona będzie idealna aby zamieścić tutaj mój dziennik. Co prawda nie będzie wzmianek o duchach, lichu, wampirach, moherach, czy co gorsza podatkach. Nie będzie opisów gore, zjawisk transcendentalnych często znanych Wam jako paranormalne. Mimo wszystko, moim skromnym zdaniem historia zawarta tutaj jest straszna. Nie doprowadzi do żadnej katastrofy, czy też zawalenia gmachu sejmu (niestety), ale macie okazję do przeczytania dramatu, który przeżyłem i za chwilę się skończy.

Przedstawienie czas zacząć. Przybliżę więc sytuacje przez którą już dalej nie zamierzam podnosić się z kolan. Przybliżenie jest jednak zajebiście nieadekwatnym stwierdzeniem, bo ta sytuacja jest całym moim życiem jakie tylko pamiętam. Pasmo nieszczęść zacznę streszczać od czasów w których miałem pięć latek, bo właśnie wtedy miała miejsce pierwsza z ciekawszych akcji. Nazywam ją ciekawszą, bo prawie umarłem. Było to 14 lat temu, kiedy Ded nosił miano chorowitego brzdąca. Niby nie działo się nic wielkiego - złapała mnie angina, więc mamusia powzięła mnie do przychodni w celu dokonania oględzin przez lekarza pierwszego kontaktu. Lekarz zrobił wszystko jak należy, było to dawno więc szczegółów nie pamiętam, wiem jedynie, że spenetrował mi gardło tymi drewnianymi patyczkami, które mnie odwiecznie wkurwiały. Pan doktór uznał, że niezbędny będzie antybiotyk i nawet świetnie się składa, bo wprowadzili właśnie hiper superancki, świeżo opatentowany lek, który od niedawna leży na półkach okolicznych aptek (nazwy leku nie podaję). Dostaliśmy pieczątkę i pognaliśmy z mamcią po zbawienny lek. W połowie kuracji owym zajebistym panaceum mój organizm zaczął protestować. Wymiotowałem, miałem biegunkę, brak sił by się podnieść, czy konsumować o własnej mocy. Kiedy zostałem dowieziony na oględziny przez kogoś kogo można naprawdę nazwać lekarzem facet załamał ręcę. Ważyłem jakieś 16kg, byłem wysuszony jak wiórki kokosowe, bo w organiźmie brakowało sporej dozy jakichkolwiek płynów (właśnie tak, cokolwiek się do mnie dostało zaraz wydostało się odbytem). Ten prawowity Pan Doktór zapoznał się z historią pacjenta i skontaktował się z lekarzem rodzinnym, który mnie "leczył". Opierdolił go wyzywając od najgorszych i twierdząc, że pozbawił dzieciaka życia, bo długo tak nie pociągnę, a kroplówki jedynie przedłużą agonie. Postanowili ową agonię przedłużać i starać się poskładać mój organizm do kupy. I wiecie co? Wiecie, bo jesteście bystrzakami - przeżyłem. Nie wiadomo jak, bo prognozy na to były liche, ale jednak tu jestem i to piszę...Niestety.

Ozdrowiałem i takie tam, hurra! A co do świetnego leku - niedługo po zajściu wycofano go z aptek. Przejdźmy jednak dalej. Szósty rok życia spędziłem bardzo ciekawie. Rodzice posłali mnie do zerówki tuż obok naszego bloku. Nie lubię pierdolenia o niczym, dlatego streszczę. Mając sześć lat poznawałem właśnie ulubione zapędy tatusia - przykładnego budowlańca. Kiedy inne dzieci się bawiły, ja rozmyślałem nad tym, czy dziś wieczorem po powrocie do domu mój rodziciel będzie napierdolony i o czym tym razem będzie awantura rodziców. Może będzie okraszona przyjazdem policji, lub ulubioną dyscypliną mojej mamy z tamtych czasów - rzutem talerza w najebanego budowlańca. Właściwie nie pamiętam, by przestawali się kłócić. Jedyny czas, gdy mieli od tego pauze, a sceny w domu nie wyglądały jak w the last to say - atmosphere miały miejsce w czasie, w którym nie było ich obojga na raz w mieszkaniu. Większość czasu w zerówce przebeczałem, beczałem też w domu.

Obfitość płaczu skutkowała tym, że cały czas miewałem silne migreny. Mój organizm zaczął dawać czadu kiedy ukończyłem zerówkę i zawitałem w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Lekarze w pobliskiej przychodni znali moje dane personalne na pamięć, ponieważ chorowałem jak w zegarku co dwa-trzy tygodnie i trwało to minimum 6-10 dni. Przez całą podstawówkę niemal ciągle uczyłem się w domu. Choroby wykluczały mnie na tyle sprawnie, że więcej mnie tam nie było niż było. Coś o mnie samym? Wiecie już jak było w domu. W drodze do pokoju niejednokrotnie musiałem przeskakiwać nad okręgami rzygów tatusia i omijać szkło potłuczone przez mamusię. Zajebista mieszanka. Starałem się być normalnym dzieciakiem, chociaż w zaistniałej sytuacji było ciężko. Ze starań więc wiele nie pykło. Byłem wyalienowanym dziwolągiem w klasie i za bardzo nikt ze mną nie przystawał, szczególnie płeć piękna (wtedy mnie to jeszcze nie bolało).

Następny przebój miał miejsce w wieku 9 lat. Jakiś mądrala w końcu postanowił mnie dokładnie zbadać i okazało się, że już wiadomo dlaczego co tydzień jestem na coś chory, a jak mnie przewieje to mało się nie przekręcę. Otóż powiększenie mikroskopowe wykazało iż moje migdałki od lat były zainfekowane, w środku znajdowała się spora dawka treści ropnej, która zatruwała mój organizm i stąd choroby. Dostałem się do szpitala priorytetowo, na drugi dzień operacja, niby nie taka trudna. Niby nie? Gówno... Okazało się, że nie tak łatwo wyzbyć się migdałków, w których zakażenie ewoluowało tak długo, że mogłem tam kurwa wyhodować nową lige pokemonów. Podczas wyrywania z opowieści wiem, że doznałem krwotoku i wybudzali mnie dopiero po kilku dniach, gdyż był na tyle obfity, że trzeba było sztucznie podtrzymywać funkcje życiowe. W sumie lekarze nie spodziewali się, że przeżyję. Niespodzianka!

Ciekawi Was, czy długo czekałem na jakiś fajny rozwój akcji w moim życiu? Oczywiście nie ustępowały filmowe sytuacje w domu po powrocie ze szkoły. Tatuś wracał napierdolony, a mamusia wprawiała się w rzucie talerzem, często dodawała też jakieś smaczki typu jajek, czy czegokolwiek co narobi rabanu. Miałem przyjemność słuchania ciekawych monologów i dostawania po pysku właściwie za nic, bo jeszcze nie zdążyłem przejść na złą stronę mocy.

W wieku 10 lat bawiłem się na sankach i od tamtej pory tego nie robiłem. Była mroźna zima na górce oprócz mnie był jakiś facet z synkiem może o połowę młodszym ode mnie. Nagle zjeżdżając wpadłem na wystającą spod warstwy śniegu główkę od butelki po wódce. No cóż... Poszybowałem w górę i lądując na brzuchu złamałem lewą rękę. Nie mogłem wstać, jednak dzielnie nie płakałem. Co zrobił ów facet obok? Zwinął synka, saneczki pod pachę i zmył się stamtąd. Nie wiem ile dokładnie tam przeleżałem, zauważył mnie po kilku godzinach jakiś mężczyzna spacerujący z synami. Podnieśli mnie i wezwali pomoc. Wiele współczucia nie otrzymałem, w oczach rodziców oczywiście byłem ofermą, a w szkole stałem się orangutankiem z gipsem, na którym można było robić zabawne podpisy. Wtrące na koniec, że gips był za ciasny i dwa razy zmieniali mi masę w ciągu tygodnia, bo ręka spuchła co przedłużyło gojenie (najebany lekarz prowadzący, serio).

Nie wspominałem, że miałem psa, bo zwykle mój mózg wypierał z siebie wspomnienia związane z tym jak ukochany i oddany czworonóg, mój jedyny przyjaciel był kopany i pomiatany przez rodziców. Jednak tę cechę można powiedzieć, że dzieliliśmy ze sobą. Miałem go niecałe dwa lata, zdechł na wodniaka, gdy miałem 11 lat.

Wiem, że to co opisuję nie jest jakimś dramatem, ale ja nigdy nie miałem przyjaciela, bliższych znajomych. To wszystko kumulowało się i jest istotnym wątkiem w celu zrozumienia moich dalszych poczynań.

Zaczęło się w wieku 13 lat kiedy mój tata miał dość mieszkania z matką pod jednym dachem i wyemigrował do pracy za granicę. Żyli ze sobą, tylko na odległość. On jej wysyłał pieniądze na życie i spotykali się co kilka miesięcy. W sumie miałem fajnie, bo wszystko złożyło się tak, że ojciec bywał w domu trzy razy w roku na tydzień czasu, a matka wychodziła do pracy w momencie, w którym ja wracałem ze szkoły i kończyła po 23 co skutkowało powrotami koło północy. Taki harmonogram pozwolił mi zapuścić się w osiedle w poszukiwaniu przygód. Zagrabiłem kilku znajomych spod ciemnej gwiazdy i pare koleżanek w "ekipie". W sumie i tak wstydziłem się do nich odzywać. Chciałem czymś zaimponować, by zyskać odrobinę poklasku, którego nie miałem w domu. Tak zaczęły się pierwsze piwa i fajki w tym wieku. Przerodzło się to później w regularne picie osiedlowej wódki. Jak już mówiłem jesteście bystrzakami więc nie będę rozwodził się nad skutkami tej degeneracji.

Używki zostały jakąś alternatywą na szczęście, bo gdzie indziej go nie widziałem. Kiedy tylko się "nawaliliśmy" z kumplami ustalaliśmy kolejny czas imprezy. Elastyczny grafik jaki dawała mi wolna chata od 14 do 23 (miałem czas żeby przetrzeźwieć nim kochana mamusia wróci) pozwolił mi na spróbowanie nowych smaków. W wieku 14 lat zacząłem z tymi samymi kumplami jarać trawę, po roku przeistoczyło się to w ćpanie twardych narkotyków począwszy od mało znanych środków tworzonych na osiedlu, a kończąc na znanych wszystkim rarytasach - mefedron, kokaina, amfetamina. Nieźle mnie porwało. Zresztą nie tylko mnie. Dawało mi to upragnione momenty radości podczas wciągania kolejnej ściechy nosem. I chociaż strasznie piekło, przez następne kilka godzin było świetnie. Trwało to dwa lata, a ja potrafiłem wpadać w tygodniowe ciągi podczas których prawie nie jadłem. W szkole prześlizgiwałem się z klasy do klasy na dwójach, a swoje stany kamuflowałem udawanym snem, lub wychodzeniem na noc do kolegi (kiedy naprawdę ćpaliśmy nocą na osiedlu).

Pewnego razu po prostu z tym skończyłem, a od grona tych ludzi się odciąłem. I nie doszukujcie się w tym oświecenia i filozofii, miałem 17 lat i wcale nie wygrałem z nałogiem. On mi się po prostu znudził i przestał dawać mi upragnioną radość. Ktoś kiedyś nazwał to silną wolą...Dla mnie brzmi to w chuj patetycznie. Pewnie uważacie to za szczęśliwy moment opowiastki. Ja nie. Straciłem jedyną rzecz która dawała mi chwilowe uczucie radości i stałem się jeszcze bardziej aspołeczny. W gruncie rzeczy trudno się ze mną dogadać, wszystko jest mi obojętne i nie raz rozmyślałem nad skokiem z okna. Ciągle przechodziło mi to przez myśl, gdy przesiadywałem w pokoju.

Niedługo po moim wygraniu ze szczęśliwym nałogiem skończyłem osiemnastkę i pomimo bycia tym kim jestem i braku znajomych tliłem nieustanną nadzieję na jakieś lepsze życie w przyszłości abstrahując od tego co zgotowała mi przeszłość. Przeskoczmy w wydarzeniach aż do święta zmarłych, ponieważ wtedy miałem niespodziewanie do nich dołączyć. Babunia zaprosiła mnie na niedzielny obiadek - poczciwa kobiecina. Po drodze na pzejściu dla pieszych wjechał we mnie nissan, który za bardzo sobie z faktu rozjechania mnie za wiele nie robił, bo pojechał dalej bez zatrzymywania się. Właściwie to świadkowie zdarzenia byli zdziwieni, że po tym jak samochód uderzył we mnie z impetem, a ja nad nim przeleciałem nie trzeba mnie było zeskrobywać z posadzki. Trafiłem do szpitala i wyszedłem tego samego dnia, bo oprócz skaleczeń i skręcenia nic mi nie było. Ehh, miałem przecież nie przeżyć po raz kolejny...

Właściwie to tutaj skończę opisywać część mojego pasma chujowych zjawisk. Dodam, że oprócz tego iż wykreowały mnie na wyalienowanego osobnika bez znajomych i przyszłości to prezentuję się na całkiem normalnego gościa. Jestem średniego wzrostu brunetem o wysportowanej sylwetce. Lubię biegać i chodziłem na siłownię. Gdybym miał się zabrać za jakieś dziewczyny to chociaż nie jestem pięknisiem to i nie miałbym do tego startu niczym dzwonnik z Notre Dame. Mam kilka tatuaży o filozoficznej tematyce, które sam wymyśliłem i nie należę do subkultury przygłupów z którymi się zadawałem. Niby nie wyglądo to na przegrane życie, ale jak to się mawia - co się stało to się nie odstanie. Do faktu, że dzisiaj to zapisuję dodatkowo skłoniło mnie niezwykle szczęśliwe zrządzenie losu dzięki któremu mieszkam od kilku miesięcy z kochanym tatusiem, który jak miałem 7 lat wyśmiewał mnie, że nie umiem wiązać butów i jestem nieudacznikiem zamiast mi w tym pomóc. Za 22 dni miałem skończyć 19 lat, ale sami wiecie po co to zapisuję. Dbajcie o swoje dzieci i niwelujcie przykre zdarzenia w ich życiu. Właśnie kończę zajadać moją ulubioną pizzę z ananasem, którą popijam Ballantinesem, jest godzina 4:37, wyciągam wcześniej przyszykowaną mieszankę rtęci, arszeniku i cyjanowodoru, którą nabyłem w internetowym sklepie chemicznym. Poczęstuję się specyfikiem kiedy tylko dopiję whisky. Więc tak. Nigdy nie byłem zbyt dobry w pożegnaniach, po prostu w tym miejscu skończę spisywać mój dziennik...

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

To tylko opowiadanie ?
Odpowiedz
Ruszyło to mnie do tego stopnia że daję 9,5/10. Wielkie brawa dla autora/autorki.
Odpowiedz
ja pierdole.
Odpowiedz
NIesamowite, aż nie mogłem się oderwać
Odpowiedz
Naprawdę dobre
Odpowiedz
Skończysz jak zły facet ze skayfall
Odpowiedz
Mam nadzieje że to tylko opowiadanie, bo jprdl...
Odpowiedz
Nie jest źle, ale brak tak licznych przecinków i ogonków po prostu boli.
Odpowiedz
Przy opisywaniu dzieciństwa nie mogłam się powstrzymać od płaczu... Fakt... jestem wrażliwą osobą i nie trudno mnie do łez doprowadzić ale mimo wszystko nie spodziewałam się że kiedykolwiek popłaczę się na takiej stronie Historia napisana w sposób niesamowity bo wciąga strasznie
Odpowiedz
Cos nowego, czytam i czy ktokolwiek sprawdza te opowiadania? Pzejscia??? Serio? Zresztą sieć TOR pozwala na wchodzenie na strony które są w tej sieci. Dla mnie słabe
Odpowiedz
Powiem jedno: wow. To jest zapisane w taki ciekawy sposob, ze az chce sie czytac i czytac. Brawa dla autora!
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje