Historia

Przypadek Łazarza [Zakończenie]

kuro 3 7 lat temu 4 185 odsłon Czas czytania: ~11 minut

Część pierwsza: http://straszne-historie.pl/story/13621-Przypadek-Lazarza

Dni mijały szybko, jednak niespokojnie. Czułem napięcie rosnące przy każdym, choćbym najmniejszym dźwięku dobiegającym z piwnic. Zwłaszcza wtedy, gdy w domu przebywali inni ludzie. Przez pierwsze dwa dni odprawiałem gosposię, usprawiedliwiając się pracą, która wymaga bezwzględnego skupienia, jednak trzeciego dnia po prostu zapytała, czy zamierzam zrezygnować z jej opieki nad majątkiem. Oczywiście nie miałem takiego zamiaru, ale moje zachowanie wyraźnie sugerowało, że coś jest na rzeczy. Nie wierzyła w depresję i chęć bycia samemu. Dopiero kiedy wepchnąłem jej do rąk kilka złotych monet, odeszła. Miała wrócić, kiedy ponownie się do niej odezwę.

Czwartego dnia gościłem u siebie wspólników ze spółki. Jakież było moje przerażenie, kiedy nagle rozległ się szloch Marceliny. Na szczęście wszystkie sprawy zdążyliśmy omówić i wspólnicy mieli już opuścić mój dom. Wmówiłem im, że odgłos nie pochodzi z mojej posiadłości, a z lokalu obok. Opowiedziałem jakąś zabawną anegdotę o tamtym miejscu, by uwiarygodnić kłamstwo, po czym pożegnałem się serdecznym, choć niepewnym uściskiem dłoni. Widziałem to w ich oczach. Podejrzliwość. Tym właśnie mnie obdarzali. Wiedziałem, że niebawem plotki rozniosą się po całym mieście.

Marcysia czuła się lepiej fizycznie, jednak z obawy o szwy, nie odwiązałem jej nadgarstków. Czucie w nogach nie powróciło, dlatego nie miała możliwości ucieczki, ale jej zdrowie psychiczne zostawiało jedynie wątpliwości. Bałem się, że mogłaby zrobić parę głupich rzeczy. Na przykład podciąć sobie żyły lub wbić nóż w serce. Czasami żałowałem, że jej dłonie nie są w takim stanie, jak nogi. Przynajmniej mógłbym sypiać spokojnie, bez lęku o jej zachowanie.

Co ja wygaduję? Przecież ona mnie kocha. Marcelina za mną szaleje. Dziękuje mi za przywrócenie oddechu. Wychwala. Jestem dla niej Bogiem, a istnieję tylko dzięki jej miłości. Codziennie poświęcałem jej całą uwagę. Rano schodziłem do piwnic, przemywałem idealne, piękne, doskonałe ciało, zmieniałem posłanie, układałem wygodnie w poduchy. Sprawdzałem szwy. Chciałem ją przenieść na piętro, dać najbardziej luksusowy pokój, jednak istniało zbyt duże ryzyko, ponieważ Marcysia czasem wpadała w rozpacz. Myślę, że to normalne. Każdy czasami ma gorsze dni. Gdyby tylko nie krzyczała, gdyby nie wzywała pomocy, mógłbym spać razem z nią. W jasnym, czystym pomieszczeniu. Jaka szkoda, że wciąż chowała do mnie urazę o ten mały wypadek ze schodami. Musiałem coś zrobić. Musiałem sprawić, żeby obdarzyła mnie miłością. Uczuciem gorącym. Płomiennym. Namiętnym. Chciałem, by dzieliła ze mną miłość. Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo raniła, nazywając mnie potworem. Otaczałem ją najlepszą opieką, ale wciąż byłem dla niej tylko obrzydliwym starcem. Czasem nienawidziłem Marceliny. Czasami miałem ochotę chwycić kamień i rozłupać jej czaszkę na pół. Powstrzymywała mnie jedynie nieustanne pożądanie. Podjąłem decyzję – Nie pozwolę jej umrzeć. Zostanie ze mną do końca.

Piątego dnia zszedłem do piwnic wcześniej niż zwykle. Marcelina zmartwiła mnie niechęcią zjedzenia śniadania, jednak postanowiłem nie robić nic na siłę. Kiedy już skończyłem przemywać ciało najdroższej, ubrałem ją w piękną, białą suknię. Odwiązałem nadgarstki w celu założenia rękawów, gdy nagle zostałem uderzony w twarz. Otumaniony złością, skierowałem obronny cios w głowę Marcysi. Przestała się ruszać, ale wciąż oddychała. Przekląłem pod nosem, czując tępy ból w dłoni. Ślad po ugryzieniu, który nabyłem tamtej nocy, zaczął krwawić. Nie powinienem był ndwyreżać tej ręki.

- Cholera. Cholera. – w panice obwiązałem ranę kawałkiem materiału. Nie mogłem zrozumieć, czemu tak jest. Czemu nie pozwala się nawet dotknąć? Może powinienem znów ją ochrzcić? A może po prostu trwale unieruchomić ręce?

- Przyjdą niedługo. Może nawet dzisiaj. – wyszeptała.

Popatrzyłem w stronę Marceliny. Zauważyłem krew w kąciku jej ust. Ten widok wzbudził we mnie wstyd i czym prędzej pochyliłem się nad nią, przepraszając za napad gniewu. Ona jednak zawarczała groźnie, spoglądając mi w oczy tym zimnym wzrokiem. Okropnym wzrokiem. Takim samym, jakim patrzyła Superbia.

- Myślisz, że nikt nie zainteresuje się moim nagłym zniknięciem? Przyjdą tu. Co im wtedy powiesz?

Pamiętam to uczucie przebiegającego lęku po plecach. Głos uwiązł w gardle.

- Będziesz się smażył w piekle. – wykaszlała. Krople rubinu osiadły na jej wargach. – Możesz to jeszcze naprawić. Powiedz prawdę mojemu ojcu. I zabij mnie.

- Marcelino...

- Zabij mnie! Nie wyobrażasz sobie, jak cierpię! Nie baw się w Boga!

Zanim skończyła mówić, byłem już na szczycie schodów. Nie mogłem tego słuchać. Ja nie bawię się w Boga. Ja nim jestem.

***

Już do końca dnia wypełniało mnie szaleństwo. Trząsłem się, chodząc bezustannie w kółko. Myśli rozsadzały głowę. Zacząłem rozważać usłyszane słowa. Chciałem oszczędzić jej cierpienia, które twierdziła, że czuje, ale nie mogłem... ja nie pozwoliłbym Marcelinie na odejście. Nigdy. Musiała zostać wśród żywych również z powodu tamtego wypadku. Gdyby ktokolwiek dowiedział się, że zrobiłem jej krzywdę, byłbym skończony. Ludzie i tak już uważaj mnie za starego zbereźnika, zalecającego się do młodych panien.

Z piwnic nie dobiegały żadne dźwięki. Czyżby się poddała? Może zrobiłem jej krzywdę, kiedy usiłowałem się obronić. To było złe. Nie powinienem krzywdzić najdroższej mi osoby. Przecież to moja mała, kochana Marcelinka. Miałem zamiar zbiec na dół, by błagać ją o wybaczenie, jednak materiał, którym przewiązałem ranę, całkowicie przesiąkł krwią. Musiałem to opatrzyć.

Otworzyłem apteczkę. Szybko poradziłem sobie z opatrunkiem i już miałem chwytać za klamkę drzwi, prowadzących do piwnic, ale nagle usłyszałem pukanie. Zerknąłem na główne wejście z prawdziwym przerażeniem. Odczekałem parę sekund w bezruchu, licząc na to, że niechciany gość odejdzie.

- Panie Antoni? Wiem, że pan tam jest.

Bez problemu rozpoznałem głos strażnika. Czasami wpadał do posiadłości ojca Marceliny. Ponoć ten chłopak i Marcysia spędzali razem czas w dzieciństwie, a swoją znajomość usiłowali utrzymać po dziś dzień.

Ponowne pukanie. Wiedziałem, co oznacza ta wizyta. Miała rację. Już jej szukają. Jestem zagrożony. Muszę coś z tym zrobić.

- Już, chwileczkę. – krzyknąłem, chowając w kieszonce kamizelki mały nożyk, wystarczająco ostry, by poderżnąć gardło.

Otworzyłem drzwi. Widząc dwóch strażników, mój plan pozbycia się niewygodnego obiektu legł w gruzach.

- O co chodzi? – zapytałem, nie ujawniając żadnych emocji.

Otrzymałem odpowiedź. Właśnie taką, jakiej się spodziewałem. Po ostatnim przyjęciu w ratuszu zaginęła córka barona. Przepadła bez śladu. Nikt nie wie, gdzie jest. Ostatnio widziano ją, jak wychodziła w towarzystwie trzech osób, jednak według ich zeznań, nagle zniknęła.

- Pan wyszedł za nią, prawda? – młodzieniec przesunął palcem po marmurowej płycie kominka.

- Musiałem się przewietrzyć. Jednak zapewniam, że nie spotkałem panny Marceliny.

Wpuściłem ich do środka, nie chcąc stwarzać kolejnych powodów do podejrzeń, a w myślach modliłem się i przeklinałem. Oby tylko nie krzyknęła. Oby tylko była cicho.

Po konwersacji trwającej około piętnastu minut wyszli. Tuż przed drzwiami ten debil potknął się i narobił wielkiego hałasu. Moje serce umilkło, oczekując dźwięku rozpaczliwego błagania o pomoc, dochodzącego z piwnic, lecz ku wielkiemu zdziwieniu, nic nie usłyszałem. Żadnego dźwięku.

Wypełniony obawami zbiegłem na dół, jak tylko dom znów był pusty. Zapaliłem lampę, chcąc dostrzec cokolwiek w gęstej ciemności i podszedłem do kamiennego stołu, wyłożonego poduchami. Lekkie ruchy klatki wskazywały na to, że zasnęła. Poczułem ulgę. Jak dobrze. Wszystko jest w porządku. Wszystko dobrze. Usunąłem zaschniętą stróżkę krwi z jej twarzy i okryłem Marcysię kocem. Zostawiłem płonącą lampę, na wypadek, gdyby przebudziła się w nocy.

Z pogodnymi myślami udałem się na spoczynek.

***

Ranek był ciepły. Zbyt ciepły, co mogło oddziaływać negatywnie na zdrowie Marceliny, więc po przebudzeniu, wypiciu filiżanki świeżej kawy i wytłumaczeniu gosposi, czemu dziś też nie może zająć się domem, wszedłem do piwnic. Uderzył mnie przyjemny chłód. Chwytając za klamkę, czułem ukłucia w mięśniach zranionej dłoni. Zdezynfekowałem ją i opatrzyłem, ale po doświadczeniu tego bólu nabrałem pewności, że wdało się zakażenie.

Stawiałem stopy ostrożnie, by nie stwarzać żadnych zbędnych hałasów. Ne chciałem jej budzić tak nagle. Całus na dzień dobry został przeze mnie uznany za znakomity pomysł, więc nachyliłem się lekko ku Marcysi. Wtedy moje serce zamarzło. Zrobiłem parę kroków w tył, usiłując powstrzymać odruch wymiotny. Niestety nie dałem rady. Upadłem na kolana, ukrywając głowę w objęciach. Marcelinko. Moja kochana Marcelinko. Kołysałem się w prawo i w lewo. W prawo. W lewo. Nie żyła.

Zapłakałem w głos. Czyżbym ponownie ją zabił? Czyżby akt mojej obrony wywołał krwotok?

Ułożyłem swoje ciało na kamiennym stole, chcąc poczuć ostatni raz jej bliskość. Miałem zamiar się pożegnać. Dać za wygraną. Zgłosić swój czyn, a później błagać o wybaczenie. Biłem pierś w akcie żalu i desperacji. Splamione krwią imię me. Splamione. Splamione.

Dotknąłem zimnego policzka. Ostygła już. Musiała umierać po cichu, w nocy. Nie miałem szans zauważyć, że coś jest nie w porządku. Myślałem, że po prostu zasnęła... Tyle starań i nadziei przepadło. Przepadło! Boże, jak ja mam bez niej żyć? Nie potrafię! Marcelino. Zapłakałem. W chaosie dręczącej świadomości coraz bardziej przekonywał mnie pomysł, by ponowić próbę ożywienia. Wystarczyło jedynie kilka klatek zwierząt. By zmniejszyć ryzyko ponownego zgonu, odetnę kończyny. Usunę wszystkie obce tkanki. Przywrócę cię do życia, moja ukochana. Musisz oddychać. Dla mnie.

Otarłem dłońmi twarz, zbierając myśli. Trzeba wszystko szybko przygotować. Trzeba postąpić rozważnie w tym działaniu. Najlepiej będzie, kiedy zlecę zdobycie potrzebnych materiałów. Nie mogę zrobić tego samodzielnie. Nie mogę zwracać na siebie uwagi. Nie mogę wzbudzać podejrzeń.

Krzyki i pukanie, dobiegające z góry sparaliżowało moje wnętrze. Czułem, jak serce podchodzi do gardła i z impetem spada na dno żołądka. Spanikowałem. Przykryłem ciało, następnie ustawiłem na stole kilka pustych klatek, by wprowadzić obraz normalności i wybiegłem. Strażnicy stali na progu. Było ich wielu. Czyżby wiedzieli? Przeżywałem katorgę w trakcie ich wizyty. Wpadli do mojego domu, twierdząc, że muszą sprawdzić pokoje. Wytłumaczono mi, że jestem w gronie podejrzanych. Dwóch z nich mnie pilnowało w czasie rozmowy z detektywem. Pociłem się. Zdenerwowanie podpowiadało, że zaraz odkryją tajemnicę. Znajdą dowody. I nie wskrzeszę mojej najdroższej... Zerknąłem szybko w bok, gdy jeden z nich otworzył drzwi do piwnic. Zakaszlałem, chcąc odwrócić uwagę od poprzedniego zachowania.

- Co tam jest? – zapytał.

Błagając głos, by nie uległ załamaniu, odpowiedziałem. Mężczyzna wszedł do środka. Echo jego kroków stopniowo cichło. Zacząłem szykować mentalność na koniec. Tłumaczyłem, że panika w niczym mi nie pomoże. Trzask zabił całą nadzieję. Zamknąłem na chwilę oczy, nie chcąc widzieć ich pełnych pogardy twarzy, kiedy będą wyprowadzać mnie z domu, jednak wbrew oczekiwaniom, zostałem poklepany po ramieniu i przeproszony za najście.

Wyszli.

Po prostu wyszli.

Odreagowując stres, wybuchnąłem śmiechem. Histeria wydrapywała mi oczy przy dźwiękach szaleńczego chichotu. Nie wiedziałem czyja to zasługa. Czyżbym miał szczęście, czy może strażnicy byli tacy głupi? Drgając co chwilę, wszedłem do sypialni. Zablokowałem wejście. Spędziłem tam resztę dnia.

Teraz, leżąc w ciemności na miękkiej pościeli, obmyślam plan działania. Analizuję każdy szczegóły. Jestem nieco rozdrażniony i podniecony jednocześnie. Ekscytacja wzbiera, gdy tylko pomyślę o własnym geniuszu. Oszukałem świat. Oszukałem strażników. Oszukałem śmierć. I zamierzam zrobić to ponownie.

Przerzucam kartki książeczki z modlitwami, szukając sam nie wiem czego. Na wspomnienie przeszłych dni popadam w lekką paranoję. Nieprawdopodobieństwo wielkości moich czynów, wykraczające poza szeroko pojmowane rozumowanie, jest czymś wspaniałym. To dzieło. Wszystkie ruchy, które podejmuję to część planu stania się najwyższym. Podobnym Bogom. Będą mnie czcić, będą mnie kochać, jak tylko ujawnię światu sekret zmartwychwstania. Marcelina to zbyt mało. Włada mną chęć zostania zbawicielem. Zostania oświeconym.

Chichoczę na głos, a mój śmiech przerywa ogłuszającą ciszę, która panuje w domu. Przez okna wpada srebrny blask księżyca i rysuje w ciemności sylwetki przedmiotów. Na ścianach tańczą cienie wirujących w powietrzu ciem, a wśród nich nagle dostrzegam znajomą sylwetę.

Podnoszę się z łóżka, chcąc wpuścić kotkę do domu. Zawsze przychodzi pod sypialniane okno, bo wie, że wystarczy jedno miauknięcie, bym wpuścił ją do domu. Superbia zeskakuje z parapetu i patrzy tymi swoimi niebieskimi oczami. Gładzę jej sierść, a później wracam do łóżka. Naciągam kołdrę, wyciągam ręce na wierzch, chcąc zbilansować poziom chłodu i ciepła. Ciche pomruki kota kołyszą mnie do snu. Tak spokojnie i przyjemnie. Tak cicho. Byłoby cudownie teraz zasnąć, jednak nieustanne szczypanie w ranie na dłoni, nie pozwala mi odpłynąć. Rozcieram skórę wokół zranionego miejsca. Z przerażeniem stwierdzam, że zacząłem krwawić.

Nagle ból przybiera na sile do tego stopnia, że zrywam się na nogi i biegę, by opatrzyć rękę. Usiłuję zapalić lampę, ale zapałka wypada na podłogę i gaśnie. Panikuję z powodu nieznośnego uczucia. Czyżbym uszkodził nerwy? W akcie desperacji podbiegam do okna, szukając źródła światła. Patrzę w otwartą ranę. Krew zaczęła wylewać się strumieniami. Jest ciemna i lepka. Nienaturalnie lepka. Patrząc w rubin, dostrzegam małą plamkę. Drga. To larwa. Zalęgły się w ranie.

Ocieram strugę krwi, zgarniając parę białych robaków, jednak one ciągle wypływają. Trzeba zdezynfekować, oczyścić, zabezpieczyć dłoń.

Czuję niemoc zaciskającą palce na moim barku. To dzieje się zbyt szybko. Teraz szaleństwo pomieszane z histerią wpija się w moje żyły, odbierając opcję kontroli czynów. Owijam rękę koszulą, by zatamować krwotok. Drętwieję. Przestaję czuć.

Wbiegam do kuchni, szukając bandaży. Przewracam wszystko, co staje mi na drodze. Szukam opatrunków, ale nic nie znajduję. Nawet skrawka. Nic. Nic. Po prostu nic.

Panika odbiera mi rozum. Nie mam kontroli nad połową ciała. Podejmuję najbardziej szaloną decyzję w życiu, chwytając tasak z grubego metalu. Biorę zamach. Bez wahania. Jedno uderzenie.

Opadam na podłogę zalany krwią. Dłoń jeszcze lekko podryguje w kałużach czerwieni, a ja nie wiem, co właśnie miało miejsce. Moja głowa pęka. Moje serce bije zbyt szybko. Wszędzie krew. Zdrową ręką podpieram się o blat stołu i wstaję. Powstrzymuję wymioty, kiedy patrzę na harcujące larwy. Skąd się tam wzięły? Uczucie lekkości spływa na mnie niespodziewanie. Drętwość ustępuje na chwilę, ale niestety po kilku głębszych oddechach znów czuję to denerwujące mrowienie. Tym razem w drugiej dłoni.

Ból topi moje myśli w morzu desperacji. Zaczynam rzucać się po podłodze. Uderzam kończynami o twardy grunt, roztrzaskując ciało. Mogę przysiąc, że zalewa mnie morze krwi, która atakuje zmysły od środka. Łamię kości. Rozrywam skórę. Oddycham nienaturalnie szybko, widząc porażające światło, po czym opadam. Opadam z sił, na zimną, lepką podłogę. I patrzę w stronę blasku. I obserwuję powolne ruchy kotki, siadającej na brzegu stołu i patrzącej na mnie niebieskimi oczami. Jej ciche pomruki karcą moje czyny. Karcą moje myśli. Wtedy też uświadamiam sobie, że nie może tu być. Ona nie żyje. Ona nie żyje. Nie żyje. Zabiłem ją, a teraz to ona zabiła mnie. Boże. Boże.

Mięśnie nie reagują. Nawet uniesienie powiek jest wysiłkiem ponad siły. Niewyobrażalnie szybko nastaje koniec. Śmierć idzie, niosąc ze sobą całą pychę. To urojenie rozbija moją głowę, a poczucie winy wypełnia usta. Kot zeskakuje na ziemię. Zanim tracę przytomność, zdążam zauważyć ponurą postać wyłaniającą się z ciemnego kąta. Sięga w moją stronę. Potępiona dusza zostaje wciągnięta przez przestrzeń. Świat gaśnie w akompaniamencie zbrodni, które popełniłem.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Jest moc
Odpowiedz
Wersja audio - https://www.youtube.com/watch?v=WHI1G_g5v1I
Odpowiedz
Nice ;)
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje